wtorek, 3 kwietnia 2012

ptaki

Nad naszą doliną krążą ptaki. Krążą, a potem opadają jak drobiny pyłu. Wznoszą się na moment, roztrzepotane i hałaśliwe, by potem znów, jak ciemna rozkrzyczana fala opaść na ziemię. Mogę wam opowiedzieć, skąd się tutaj wzięły. Mogę zdradzić, jak to się stało, że teraz to opustoszałe miejsce zamieszkują tylko one: gile, pustułki i drozdy, żółte sikorki i makolągwy. Jest ich tu całe mnóstwo. A nie ma człowieka. Ani jednego. Jak to się stało? Ano, posłuchajcie.
Między dwiema górami leżała sobie niegdyś spokojna wioska. Dolina była szeroka i żyzna. Środkiem płynął strumień, wzdłuż którego, na obu brzegach, przycupnęły domki. Rankiem gospodynie spotykały się nad wodą, pośród głośnych śpiewów, śmiechów i opowieści, pośród kolorowych szmatek i rytmicznych skłonów upływał im poranek. Wielkie, wesołe pranie. Woda ze strumienia przenikała do kości. Gospodynie znały ją jednak dobrze ich mocne ręce były przyzwyczajone, nic sobie nie robiły z zimna. Łapały w wodzie kolorowe materiały jakby to były ryby. Dziwny połów.
Za domami rozpościerały się pola, a na nich dojrzewało żyto, pszenica. Błyszczały w słońcu pełne kłosy. Gdy przychodził czas żniw, ludzie pomagali sobie nawzajem. Pod koniec lata, każdy miał już pełen sąsiek ziarna, a worki chlebowej mąki spokojnie czekały na swoją kolejkę. W przydomowych ogródkach dojrzewały owoce i warzywa, duże i silne. Tacy też byli mieszkańcy wsi. Owoce tego miejsca. Silni, dorodni i piękni.
Któregoś dnia o świcie obudził gospodarzy hałas, trzepot, pohukiwania i ćwierkania. Za oknem było ciemno jak w nocy. To ptaki, cała ich chmara, nadleciały nie wiadomo skąd. Tysiące ptaków opadło na wieś. Sfrunęły z nieba wprost na ogrody i pola, na łąki i sady. Wszędzie było ich pełno. Dziobały i zjadały wszystko na swej drodze. Plądrowały co się tylko dało. Z minuty na minutę ubywało ziaren na polu, owoców na drzewach, strąków fasoli na delikatnych łodygach. Wygłodniałe ptaki rzucały się na wszystko. Ludzie próbowali je odganiać. Brali do rąk kije, machali nimi wściekle krzycząc. Na próżno. Ptaki nic sobie z tego nie robiły. Podfruwały w górę, by po chwili przypuścić nowy atak. I wtedy ktoś – kto to był nikt dziś nie wie – z rozpaczy wyjął z pieca rozpalone polano i wybiegł z domu. Jak oszalały przykładał ogień do wszystkiego co spotkał na swej drodze. Podpalał domy i pola, resztki nie zjedzonych przez ptaki kłosów i gałęzie drzew. Po chwili płonęła już cała wieś. Spaliły się i ptaki. Ludzie stali jakiś czas jak zaczarowani, ale potem zrozumieli co się stało. Słychać było tylko płacz i lament.
Byliby wszyscy zginęli, jeśli nie z powodu ognia to z rozpaczy. Ale dobry Bóg ulitował się nad wioską i przemienił jej mieszkańców w ptaki. Kiedy ogień pochłaniał kolejne fragmenty domów i pól, nagle, w niebo pofrunęły ich setki. Uleciały wysoko, wysoko, niczym roztrzepotane płatki sadzy. Gdy ogień dogasł, ptaki obsiadły zgliszcza i jęły przeglądać zniszczony dobytek, przekładać z miejsca na miejsce, porządkować. Ale cóż może zdziałać ptak. Czas płynął. Zgliszcza porosła trawa. Tam, gdzie były ogrody znów zakwitły kwiaty. Resztki kominów wyciągały do nieba długie szyje.
Do dziś ptaki zamieszkują dolinę między górami. Pilnują swego. Gdy się wsłuchać, usłyszeć można wyśpiewaną ptasim trelem, całą tę historię. Kiedy tam byłam, usiadłam na kamieniu. Od tamtej pory nie mogę zapomnieć tej doliny.