piątek, 17 stycznia 2014

CIAŁO ZIEMI

Zima się spóźnia w tym roku. Czekamy w napięciu i przestajemy wierzyć, że będzie. Może nam się pomyliło? Może przyszła nocą, a my przespaliśmy ją i teraz - ledwie obudzeni - przecieramy oczy ze zdziwienia? Na tym dziwnym styku jesieni z wiosną, w słoneczny, ciepły dzień, na progu stycznia, wyruszyłam w góry. Poszłam drogą, potem skręciłam w łąki, wyżej i wyżej, aż krajobraz otworzył się przede mną szeroki i rozległy. Z góry widać było cały świat, aż po horyzont. Można by uwierzyć, że nie ma nic poza tym, że ten talerz z dziwną, nierówną substancją, ten wielobarwny i strojny tort, to wszystko, co mamy. Góry i doliny, szczeciny nagich bukowych lasów i miękki zarost świerkowych zagajników, zmarszczki dróg, rozłożyste plecy i krągłe biodra, wszystko tak doskonale widoczne, stworzone i skomponowane z zamysłem. W takich chwilach wracam do mojej modlitwy. Jednej z moich najważniejszych modlitw. „Panie, spraw, żebym nigdy nie przestała widzieć, że to wszystko jest piękne”. Tak się modlę odkąd mieszkam tu, gdzie mieszkam. Wychodzę rano po drewno i powtarzam, idę do studni po wodę – i znowu. Czasem zatrzymuję się na mostku i patrzę w dół na wąski i zwinny nurt potoku i myślę znów o tym. Chociaż doskwiera mi niejedno, choć stary dom trzeszczy i powoli rozpada mi się rękach, choć wszystko tu wymaga mojego wysiłku, a pustka dookoła bywa tak dojmująca i bolesna, tak właśnie się modlę. Bo kiedy stracę z oczu to, co najważniejsze, stracę też siebie. Cokolwiek się stanie i gdziekolwiek powędruję, odtąd we mnie zostanie ślad tej przestrzeni, dolin i miękkich pagórków przypominających bezczelne pośladki wypięte w niebo. Będę wiedziała, że to wszystko jest i istnieje naprawdę. Cały ten świat, jak obrazek odbity w lusterku, zabiorę ze sobą. Ziemia nagrzana tym - z pozoru - wiosennym słońcem była sucha. Położyłam się i przytuliłam do zeschniętej trawy. Czuło się, że już, już gotowa jest wypuścić młode pędy, że jej zapach nie jest już zapachem siana, ale ziołowym, korzennym i żywym zapachem obudzonego ze snu ciała. Rozgarniałam palcami trawę, by dotknąć ukochanego ciała, które kiedyś, już tak niedługo, przyjmie mnie miłosiernie. Miękkie i ciepłe, rozgrzane słońcem, pachnące ciało ziemi. I wtedy przyszła mi do głowy inna modlitwa, jak ciężkie westchnienie wyczerpanego drogą – „Panie, zrób mi miejsce, choć mały kawek przestrzeni, żeby był mój, własny na zawsze, spokojny i bezpieczny, bo mam już dość wędrówki i tej bezdomności”. I kiedy wypowiedziałam w myślach te słowa, poczułam jeszcze mocniej zapach ziemi i ziół, słońce patrzyło na nas jasnym, radosnym wzrokiem, ptaki budziły się do śpiewu – wszystko to było jak obietnica.

sobota, 4 stycznia 2014

W OCZEKIWANIU

Przycupnęliśmy w naszej dolinie i czekamy na zimę. Jak zwierzęta zapędzone w ciemny kąt przez gończe psy. To co nam towarzyszy, to mieszanina strachu i bezradności. Nic się już nie da zrobić, przepadło. Co ma nadejść, nadejdzie i tak, nieuchronnie. A nasz lęk w końcu pozbawi nas złudzeń i każe wyjść z ukrycia na przód, w objęcia śmierci. Ale tymczasem siedzimy tu, przyczajeni i milczący. Przez zaparowane okienka wypatrujemy jej ostrza. Cisza – nieskończone milczenie świata. I Tylko wiatr niepokoi mnie od kilku dni, mami, oszukuje nadejściem wiosny. Za oknem rdza zaschłej trawy i nagie konary drzew. Materializują się stracone złudzenia i bezsilność. Raju nie będzie, jeszcze nie teraz. Na razie śmierć może wszystko, zagarnia do siebie polne myszy i wierzby w rowach, łamie kwiaty na rabatkach i nie wykopane warzywa w ogrodzie. Przychodzi nocą i zagląda do okien. Ale to jeszcze nie czas, nie jej czas. Więc umyka niepostrzeżenie zanim przyjdzie świt. Rankiem biała piana jej śliny pokrywa trawnik. Budzimy się przeniknięci chłodem, jak sparaliżowani, ledwie żywi od zimna. I tak dzień po dniu upływa nam na oczekiwaniu. Lęk zamienia się w tęsknotę. Budzi się w nas coś na kształt pożądania. Pragniemy jej, oddychamy tęsknotą, która skrapla się w każdym zagłębieniu ciała. Nocą, przez sen, wołamy ją po imieniu. Ale nic się nie zmienia. Nawet wiatr przywiewa nam raczej zapach oszukańczej wiosny. Jej wciąż nie ma. Kolejny poranek i kawa przy małym okienku wychodzącym na wzniesienie. Martwy krajobraz w stanie najwyższej gotowości, w swoim, ostatnim, tak boleśnie wydłużonym, spazmie, trwa nieporuszenie z godnością i czeka. I znów zima nie nadchodzi, choć niebo jest sine, jakby było jej pełne. Życie nie może wrócić na normalne tory. Porzucamy zwykłe czynności, niedokończone prace, zatrzymujemy się i wpatrując w niebo czekamy. Któregoś dnia obudzi nas delikatny szum. Drobne anioły śniegu okryją ziemię płaszczem, zasłonią stężałe oczy i ukołyszą. Nasze usta i uszy wypełni doskonała cisza. Oddamy się jej bez walki. Kiedy rano wejdę do kuchni, za oknem nie będzie już ani śladu wzgórza, zeschłych traw, ani drobnych drzew, nie będzie strumienia, ani studni. Usiądę i będę czekała, aż biel pochłonie także dom, po walący się komin, pochłonie mnie, czuwającą w kuchni i śpiące za ścianą dzieci. A gdy ponownie otworzymy oczy, wszystko będzie już inne.