niedziela, 18 sierpnia 2013

ŚWIT

Za dziesięć piąta. Powoli rzednie mrok. Zza góry wynurza się światło i przekraja noc na dwoje. Nie mogę spać. Od niedawna świt jest mi powiernikiem, towarzyszem. Przyglądam mu się, przypatruję, jak delikatnie obchodzi się z nocą, jakby jej włosy odgarniał z czoła. Lubię ten moment kiedy wyłania się z nicości, kiedy drzewa za oknem znów zaczynają istnieć, przestrzeń wypełniają kształty i świat staje się znany i bezpieczny. Pies już nie szczeka, zasypia zmęczony nocnym dyżurowaniem. Dom jest tak cichy jak nigdy. Śpi. Śpią i dzieci, choć chodzę obok, gotuję wodę na kawę, garnki stukają, kubki podzwaniają, sen jest nieugięty. Już nie ma porannych ptaków. Jeszcze miesiąc temu o tej porze rozpoczynał się koncert. Wychodziłam przed dom i słuchałam. Powietrze było ciepłe i łagodne niczym chusta, otulało mnie. A teraz lato wysycha jak źródło pod domem. Cisza i chłód poranka zapowiadają to, co nastąpi. Do szóstej, dopóki słońce nie wyjrzy jaśniej i mocniej nie zaświeci, w powietrzu czuje się już jesień. Jej wilgotny ziąb. Przenika między belkami domu i choć wieczorem palimy w piecu, poranek wita nas chłodem. To była pierwsza noc pod kołdrą. Znak, że lato już prawie za nami. Kiedy o tej chorej godzinie siadam z kawą przy oknie i patrzę, myślę o czekaniu. Tak, czekam na świt. Czekam na słońce, na dzień, na nowe, nieznane, choć przecież nie czekam na jesień i zimę. Zupełnie jakbym wbrew porom roku na kogoś czekała. Na co czekamy? Na co czekasz? Na co czekam? Każde z tym pytań jest zupełnie inne. Dotyka czego innego, inaczej. Na to nie starcza języka, sens wymyka się jak noc spod palców światła. Przeczucie rodzi się o świcie. Czuwa, czeka wraz ze mną. Towarzyszy. Kiedy budzi się dzień, kiedy dźwięki powstają z martwych, odchodzi. Czekam na nowe, nadal czekam, choć nieuchronnie doczekam jesieni. Tyle naszego, to czekanie. Zapatrzenie w doniczkę, w ziemię, w której głęboko leży ziarenko. Na co czekasz? Rośnij. A teraz za oknem świt jest biały jak mleko. Oblewa jasnym lukrem trawę. Drobiny rosy siwieją jak szron. Już niedługo, jeszcze tydzień, dwa i nocą przyjdzie mróz. Jeszcze stoi w drzwiach i czeka. Woda w rzece wciąż jest ciepła, jakby wypływa z lata. Przypomina lipiec, pełen kwiatów, nieskończenie rozpostarty na łąkach. Jeszcze kilka chłodnych dni i zapomni, odwróci się od tego co było. Zamoczymy nogi i pomyślimy o zimie. O misce z wodą, kiedy zmarznięte stopy trzeba będzie przywrócić do życia. Minęło zaledwie dwadzieścia minut i mamy dzień. Wciąż jeszcze wystarczająco długi by chciało się żyć, by nie czuć się jak w klatce, w kleszczach, między nocą, a nocą. W dwadzieścia minut dokonał się cud, narodziny, znów jestem, doczekałam. I to wystarczy. Codziennie czekać na świt.

sobota, 10 sierpnia 2013

WĄŻ

Na zakręcie drogi zastygł wąż. Potężny zaskroniec zrzucał wylinkę. Podniosłyśmy jego długie, chłodne ciało i przeniosłyśmy w trawę. Dziewczynki zaznaczyły to miejsce kamieniami. Przychodziłyśmy codziennie, patrzyłyśmy jak z trudem porzuca swoją zgrubiałą skórę, pozbywa się jej, jak męczy się walcząc o swoje nowe życie. Któregoś dnia zdechł. Po prostu przestał się ruszać. Wpół zdjęta wylinka pieniła się wokół niego jak koronkowy kołnierz. W znieruchomiałym powietrzu dygotały muchy. Kiedyś wierzono, że węże są nieśmiertelne. Odnawiają się, wciąż zaczynają nowe życie, w nowym ciele. Co, w takim razie, z naszym zaskrońcem? Czy się zawahał? Zatrzymał w pół drogi, niebezpiecznie obejrzał za siebie i tak słono za to zapłacił? A może poddał się, bo zaczynanie od nowa, to porzucanie starej skóry było ponad jego siły. Ile razy można powtarzać to samo, ile razy odsłaniać ciało na ból, światło, gorąco, pozwalać, by każdy kawałek świata ranił jak nóż. Stara, twarda skóra chroniła przed żwirem na drodze. Ostre języki traw nie były mu straszne. Ale znów poddał się tej naturalnej odnowie, chciał, próbował, myślał, że. Tymczasem, gdy twarda warstwa zaczęła odchodzić, kiedy ciało stało się znów miękkie i podatne poczuł się stary, zatrzymał się i wtedy właśnie nieskończony krąg ponownych narodzin rozerwał się jak ogniwo łańcucha. Znów mijam to miejsce. Obłożyłyśmy jego ciało kamieniami i widać teraz niewielki kurhan. Pochyla się nad nim skrzyp, pilnuje cykoria. Wszystko dziś się zmienia. Wiatr zdmuchnął wczorajszą iluzję, że lato nigdy nas nie opuści. Chmury zawisły ciężkie i poważne. Czas wędruje doliną i zagląda w oczy. W korycie wyschniętego strumienia płynie cisza. Zatrzymuję się na moście i patrzę jak rozlewa się i wypełnia brzegi. Wakacje mijają a z nimi niewykorzystane możliwości, nieodbyte podróże, spotkania, które nie doszły do skutku. Tak, oczywiście, za rok znowu wszystko będzie takie samo. Powabne i pociągające, oblane słodkim lukrem słońca, dusznym zapachem łąki. Tylko ja będę już inna.

środa, 7 sierpnia 2013

CISZA

Przyjeżdżam nocą i wiem, że tu jest. Z daleka czuję jej obecność. Czeka na mnie w drzwiach i wypatruje. Cisza. Siadamy przy stole, by milczeć jeszcze bardziej niż dotąd. Nigdy nie byłyśmy aż tak blisko. Każdy dzień jest nowy, a ja, pod jej ciemnym okiem, doskonalę się w milczeniu. A potem ciepłe pocałunki na szyi i ramionach. Dzielimy dom, stół i łoże. Kładziemy się razem, blisko, ciasno wtulone. Podobne do siebie jak siostry z naszą tajemnicą ukrytą pod kocem. Milczenie zamienia się w ruch, przyspiesza oddech, napełnia każdą komórkę, rozpiera i wylewa się długim westchnieniem. A potem gładzi mnie po twarzy, a ja uśmiecham się wdzięczna, bo wiem, że nigdy mnie nie opuści. Wierna towarzyszka. Cisza. A tego dnia stoi na moście i kiwa ku mnie. Patrz – milczy – strumień wysechł – zagląda mi w oczy, chce mieć pewność, że wiem, o czym mówi. Stajemy na moście i przyglądamy się wybielonym słońcem kamieniom z zaschniętą koronką krylu i wodorostów. Strumień zamilkł. Odtąd należy do niej, podobnie jak ja, jak grób, jak noc. Kochankowie ciszy. Kiedyś zagarnie wszystko. Ogołocone wyschnięte drzewa, ciemną wilgotną ziemię, połknie ostatnie słowa, rozetrze na podniebieniu najdelikatniejsze dźwięki. Tymczasem toruje sobie drogę w dojrzałym lecie. Milkną ptaki, ustają żabie kumkania, słowa okazują się zbędne i niewystarczające. Patrzę na ciebie oczami ciszy. Milczenie w uszach, jak woda, zamyka mnie pod kloszem. Milczące studnie oczu mówią więcej.