poniedziałek, 26 stycznia 2015

DZIENNIK CHOROBY

Bezdomność jest jak choroba. Przez małą szczelinę wdziera się do środka, infekuje, zakaża myśli, zatruwa sny. Choroba w ciele rozrasta się. Powoli staje się tym, w kim zamieszkuje. Staje się mną. Przyglądam się temu, siedząc na skraju zimy, w świecie, który topnieje w oczach, albo znów konwulsyjnie, na moment zamiera, zastyga w mroźnym bezruchu. Patrzę przez nie swoje okno na obcy krajobraz, który przypomina nieustannie o bezdomności. I nasłuchuję. W moim ciele choroba toruje sobie drogę. Powoli granica między mną, a nią, zaciera się. W końcu zanika w ogóle. Jestem bezdomnością. Uosobieniem braku, przestrzenią bez kierunków, nieustannym ruchem. Za oknem znów białe przykrywa czarne, tężeją oczy kałuż, język chodnika jest śliski i blady. Nie ma już między nami różnicy, nie ma granicy między mną, a nią. Od tej chwili niosę ją w sobie, jak monstrancja, oto jest, patrzcie. Tak może być i z wami, wystarczy niewiele, drobny gest, odcięcie lin, a potem statek dryfuje w nieznane. Amen. Łapię się na tym, że wyszukuję z minionych zdarzeń zapowiedzi tego, co ma nastąpić. Z czasów udomowienia wyłuskuję znaki, które teraz dobrze rozumiem. Także i ten nieudany samobój sprzed lat, groteskowy gest dziecka, teraz widzę już inaczej, jako ślad i znamię niezadomowienia. Gdybym wiedziała to wcześniej, gdybym widziała, czytała i rozumiała, byłabym dziś przygotowana, czekałabym gotowa, siedziałabym na swoich spakowanych walizkach od tamtego czasu, przy drzwiach, by w odpowiednim momencie ruszyć. Pozbawiona żalu i tęsknoty. To miałabym już dawno poskładane w kostkę i upchnięte na samo dno. A tak, wciąż pozostaję nowicjuszem i uczę się jak dziecko opuszczać, tracić, zostawiać. Aż mi wstyd. Choroba krąży we krwi. Nie umiem już wrócić. Drogi zasypał śnieg. A jednak wciąż wyruszam w poszukiwaniu, by potem stracić pewność i zawrócić. Zawracając zaś, mylę drogę. Za każdym razem jestem gdzie indziej. Co pewien czas otwieram stronę z ogłoszeniami o domach na sprzedaż. Stoją tam, jak sieroty z oczami pustymi i pozbawionymi złudzeń. Figurują na marnych fotografiach, zawstydzone swoim bezowocnym istnieniem. Czasem dzwonię i umawiam się na oglądanie. Wchodzę i nasłuchuję. Zbieram zapachy życia, które gromadzą się w kątach, rejestruję wszelkie ślady i pozostałości minionego. Szukam domów, które przypominają starych ludzi. Zmarszczony i pękający tynk, farba odłażąca ze ścian. Chylący się dach i mętne oko studni. Zapach starego życia, stęchły i wilgotny, warstwy, kolory, wzorki, minione piękno migocze na ścianach. Stare domy umierają z wdziękiem. Chciałabym im towarzyszyć tak, jak towarzyszy się ludziom. Dotykać jeszcze żywych, ciepłych belek ścian, patrzeć przez krzywe okna, próbować zrozumieć i zapamiętać krajobraz wokół. A jednak rezygnuję. - Dziękuję – mówię – zadzwonię w przyszłym tygodniu. I nie dzwonię. Dopada mnie duszne poczucie przywiązania, lęk przed przyzwyczajeniem, obawa przed miłością i więzią, z której nie da się wyzwolić nawet kiedy dom runie już ku ziemi i powoli zamieni się w porośnięte mchem próchno. Te domy nigdy nie powracają w snach. A więc ucieczka się udaje. Śni mi się za to ciągle ostatni dom. „Mój”, tak o nim mówiłam. Wraca i nie daje spokoju. Wokół panuje wieczne lato, ptaki zaglądają do okien. Mamy czas, czas jak wieczność, w nadmiarze, niekończący się i dobry. Obok strumień otula podwórko jak błękitna, połyskliwa chusta i oddziela nas lekką mgiełką od reszty świata. Wiem tylko tyle, że jestem. Więcej nie trzeba. Wstaję i patrzę przez nieswoje okno na obcy krajobraz. Nie widać śladu drogi, wszystko zasypał śnieg. Nie ma powrotu, ani ucieczki, nie ma mowy o ruchu. Zasypana, w półśnie, w letargu, w niby to śmierci, kołyszę pod powiekami rodzące się drobiny wspomnień. Poddaję się zimie.