czwartek, 24 stycznia 2013

Podróżowanie

Zastanawiam się, jak to jest z tym podróżowaniem? Czy przez to, że nie jeździmy nigdzie, ja i moje dzieci - tylko drogą z Warszawy do Zawadki i z powrotem - czy z tego powodu jesteśmy faktycznie inni? Społecznie inni jesteśmy, szczególnie kiedy z Zawadki pojedziemy do Warszawy. Tam każdy właśnie gdzieś był, skądś wrócił, planuje podróż, albo zaprasza na oglądanie zdjęć z wyprawy. W Zawadce jest inaczej. Jeśli ktoś gdzieś był, to za pracą. W Holandii na cebulkach, w Anglii na truskawkach, we Włoszech na budowie i tyle. Z tej perspektywy Anglia, Holandia, Włochy, czy jakikolwiek kawałek świata różni się od Polski tym, że tam praca jest, a tu ani ani. Poza tym tam płacą w euro, co oznacza, że po powrocie można przez chwilę zapomnieć się w życiu, pójść w życiowe tango, naprawić cieknący dach, zrobić elewację, kupić samochód i ciuchy dla córki łącznie z białymi NIKE-ami, które przecież na co dzień należą do innego świata. Taki wyjazd sprawia, że życie nabiera kolorów, staje się lekkie, jak puch, nie uwiera, nie tkwi ością w gardle, że co zrobić, jak przeżyć, jak przetrwać, ziemniaki się kończą, kiełbasa się kończy, a rozgracony samochód marki Mały Fiat nadaje się już tylko do mechanicznej eutanazji. Po powrocie wszystko zbiera się do kupy. Elementy zaczynają do siebie pasować. Żona pięknieje, córka – fajna babka z niej rośnie - wieś mała, pocieszna, ale własna, więc zawsze miło popatrzeć, szczególnie z tej nowej, lepszej perspektywy. A ja? Nie jadę do pracy, bo nie umiem jej sobie zorganizować. Byłam nawet w biurze pośrednictwa, które wysyła transporty Polaków na roboty, na holenderskie pola, ale nie chcieli mnie. Widocznie do cebulek się nie nadaję. Od licealnych czasów marzy mi się słoneczna winnica na południu Francji, ale skąd bierze się takie miejsce? Na której mapie można je znaleźć? Na nic moje apele do świata zewnętrznego wysyłane przy pomocy elektronicznych zapośredniczeń – ludzie, dajcie namiar na robotę gdzieś na zachodzie! Ktoś napisał: co to za problem, jedź! Łatwo powiedzieć. Ja przecież w zasadzie nie wiem, gdzie jest Francja i czy ona istnieje naprawdę. Kiedy patrzę na mapę wszystko wydaje mi się proste i oczywiste. Kiedy zaś wsiadam do samochodu, każda droga staje się za długa, nudna i niepotrzebna. Jadę więc znowu, jakby na próbę, do Warszawy i z powrotem, żeby po raz kolejny dojść do wniosku, że dłuższej trasy nie wytrzymam, z moim adhd, które nie pozwala mi siedzieć w jednym miejscu ponad 5 minut. Podróż – to nie dla mnie, chyba że w narkozie. Tak więc i w tym roku do żadnej winnicy z pewnością nie dotrę. Skończy się jak zwykle na planach i mrzonkach. Skończy się na pustych kieszeniach i drobnych zbieranych do kapelusza za kilka taktów na akordeonie. Warszawskie Stare Miasto pomoże mi przeżyć lato. Dawno już powinnam zaprzestać marzenia o podróżach, tego daremnego intelektualnego wysiłku, który jakoś nie może przenieść się z przestrzeni wyobraźni na tę zwykłą, geometryczną. Ale przecież tych majaczeń nikt mi nie odbierze, są całkowicie moje, w przeciwieństwie do przestrzeni geometrycznej, w której nie posiadam ani centymetra, chyba, że jest to centymetr mojego własnego ciała. Marzenia są moje i już. Posiadam w nich nieograniczone możliwości, przemieszczam się często i chętnie, zwiedzam, eksploruję i dosłownie nic mnie nie powstrzyma. Z National Geographic na kolanach, w starej rozpadającej się chałupie, która zresztą nie jest moja, wyruszam do Mongolii, gdzie z Ułan Bator, na niewielkim zwinnym koniku, ruszam w step, by wieczorem dotrzeć do niewielkiej jurty, w której czekają na mnie mongolscy znajomi. Innym razem, pokonując wszystkie zakazy tego dziwnego państwa, przekraczam granicę Buthanu wdrapując się na wysokie pasmo Himalajów. Na ulicach stolicy ludzie w kraciastych strojach pogryzają ostrą papryczkę i uśmiechają się do mnie spokojni, wolni, niezależni. Wszystko to oczywiście mrzonki, zgubne ucieczki, dziecinada, z której śmieje się nawet mój 15-letni syn. Śmieje się też, gdy mówię z przejęciem – pojedźmy gdzieś, może na Węgry, do Rumunii, albo nawet na Ukrainę. - Jasne – mówi – pojedźmy – i idzie do swoich zajęć. Co pewien czas zapowiada zdecydowanym tonem, że jako człowiek myślący racjonalnie zdobędzie dobrze płatną pracę i stać go będzie na wyprawy, o których ja jedynie marzę. Może nawet, jak wszystko pójdzie dobrze, na którąś z nich mnie zabierze, o ile oczywiście, nie będę jeszcze za stara. Chociaż czasami mówi: wiesz, kupię ci kiedyś ten domek na końcu świata, w górach. Będziesz tu mieszkała. Ja będę jeździł po świecie i co pewien czas wpadnę cię odwiedzić – wtedy już wiem, że z jakichś powodów nie wyrwę się, że tu, czy tam, będę tkwić, podczas gdy reszta świata wirować będzie zgodnie z trajektorią zaplanowaną przez biura podróży i lotnicze kompanie. Ja zostanę. Zawsze będzie można do mnie wpaść. Ale jak to jest? Czym się różnimy. Ja, kobieta lat 37, wykształcenie wyższe i ona, lat tyle samo i podobnie wyższe wykształcenie. Ja, hodowana na krótkim łańcuchu i ona, swobodna, spuszczana ze smyczy, żyjąca w poczuciu wolności wobec nieskończonej przestrzeni. Ja mogę na znak protestu, wydeptać kółko wokół aktualnej budy, ona może zerwać się ze smyczy, po prostu nie wrócić, wybrać wolność. Może przesadzam, ale chyba jednak inaczej jest być, istnieć, myśleć czuć, kiedy raz na jakiś czas dotyka się innych przedmiotów, kiedy wypatruje się oczy za odmiennymi kształtami domów, wędruje po innych uliczkach, czuje zapachy, próbuje smaków, kiedy w uszach brzmią inne języki. Kiedy tak myślę, nagle każdy z was wobec mnie staje się obcokrajowcem, fascynującym przykładem odmienności. Chciałabym was poznać bliżej i posłuchać waszych opowieści. Przecież i tak nie zobaczę tych wszystkich lądów, alejek, wysokich kamiennych schodów, nagrzanych słońcem białych domów, mas piasku przesypywanych przez wiatr i mórz o niebywałych kolorach, zamieszkiwanych przez wielokształtne ryby. Opowiedzcie mi o tym, jak to jest, a ja, w moim małym domku na końcu świata, wszystko to sobie wyobrażę, prawie zasiedlę, prawie dotrę i prawie zobaczę. To „prawie” musi wystarczyć.