piątek, 17 października 2014

PALEC NOCY

To się co pewien czas powtarza, wraca, jak zły sen. Jest noc. Ciemność gęsta, jak zużyty smar. Cisza wypełnia każdą szparę. Wiąże się z ciemnością, jak piasek z wapnem w zaprawie. Cisza, ciemność i pustka murują mi grób. Pustka. To nie wynik braku przedmiotów. Tych nie brakuje. Ani ludzi. Dwoje śpi za ścianą, za płotem sąsiad i jego żona. Pole ciągnie się aż pod las, po bokach zabudowania, droga, niedalekie miasto i jego blokowiska, arterie, ronda i skrzyżowania. A przecież jest pusto. Czuję to. Powietrze rozrzedza się i opada, jak drobiny kurzu wzbudzone ruchem, kiedy ruch zamiera. Budzę się nagle. Jak na dźwięk budzika, ale budzi mnie cisza. Budzę się gotowa, z sercem w gardle, jakby za chwilę miało wydarzyć się coś, jakby się miało dziać. A tymczasem cisza nasłuchuje bicia mojego serca, bacznie obserwuje przyspieszony oddech, bada tętno, głęboko zagląda mi w oczy. Budzę się nagle, gdy noc wyciąga ku mnie kościsty palec, wskazuje na mnie. Tym razem to ja mam na jej wezwanie otworzyć z przerażenia oczy i wbić je w sam środek ciemności. Strach chwyta za gardło. Palec nocy wskazuje dziś na mnie. Ale będzie mi darowane. Dziś jeszcze nie. Jeszcze nie tym razem. To tylko próba. Ćwiczenia przed tą jedyną nocą, tą prawdziwie ciemną, milczącą i pustą. Cement, piach i woda. Gęsta ciemność wypełnia mi usta. Duszno jest, a każdy ruch to wysiłek. Lepiej nie robić nic. Trwać wpatrując się w oczy nocy. Nie spuszczać jej z oka, aż sama w końcu odwróci się i rozpłynie w świetle poranka. Nawet gdybyś tu był, przy mnie, tej nocy, nic by to nie dało. Ani twój równy oddech, ani ciepło ciała, ani senna obecność, nic nie rozproszy ciemności, nic nie wypełni pustki. Mrok i tak oddzieli nas od siebie. Nie możemy sobie w niczym pomóc. W pustym grobie nocy tkwimy samotni bardziej niż kiedykolwiek, zamurowani ciszą i pustką, z dala od światła, bez nadziei na dzień. A potem przyszedł świt. Piłam kawę i patrzyłam, jak sobie poczyna z nocą, jak ją obezwładnia, a potem delikatnie układa jej smagłe ciało poza linią horyzontu. To się powtarza co pewien czas. Trzeba być przygotowanym.

piątek, 3 października 2014

PRZEDŚWIT

Budzę się przed świtem i czekam. Cisza o tej porze, nawet tu, jest doskonała, dojrzała i pełna, jak kropla, która za moment spadnie. Wpatruję się w lnianą tkaninę zasłon. Widzę, jak powoli nasiąka światłem. Najpierw poranek jest jak złudzenie. Ale po chwili biel rozwadnia ciemność, rozcieńcza, by na koniec zatryumfować. Absolutny dzień. Tylko cienie przypominają o nocy. Trzymają się nas kurczowo, wierne i wyczekujące. Psy nocy. Leżę. Nie wiem po co budzi mnie przedświt. Może coś wtedy się zmienia, coś pęka z jękiem, coś z trzaskiem łamie się na pół, coś-się-staje. Budzi mnie oczekiwanie. Każdego dnia. Może dlatego, że moje myśli znów wyruszają w drogę. Nie ma spokoju, jest reisefieber. Znów to samo. We wrześniu rozpoczęliśmy czwarty rok exodusu. Wędrujemy, zatrzymujemy się na odpoczynek i znów w drogę, ku nieznanemu. Nieregularny rytm to podrywa nas do działania, to zatrzymuje w miejscu dając złudzenie zamieszkiwania, ukorzeniania się. Można oszaleć od tego. Kiedyś interwały bycia miały swój czas, rytm był regularny, miarowy, jak bicie serca. Teraz byłoby to co najwyżej serce królika pędzącego byle dalej przed własnym strachem. A więc znów trzeba zebrać te wszystkie niepotrzebne konieczności, spakować w pudła i resztką sił przenieść w nowe miejsce. Trzeba wierzyć, że z każdym ruchem, z każdym kawałkiem drogi, jesteśmy coraz bliżej, trzeba wierzyć, inaczej wszystko to nie ma sensu. Tylko co jest u kresu? Jaki jest cel tej podróży? Dawno już przestaliśmy to wiedzieć, zgubiliśmy się i odtąd jest tylko błądzenie. Kiedyś zdawało mi się, że jestem. Teraz wydaje mi się, że wędruję. Kiedyś pomyślę – nigdy nie istniałam. Świt się dopełnia. Znów samochód pełen gratów i znowu szary plaster drogi, który przemierzymy bez niecierpliwości, z przyzwyczajenia. Nasza wyobraźnia przestała sięgać dalej niż na jeden, kolejny krok. I koniec, dalej nie ma nic. Cała przyszłość dopiero się stanie, jak dzień, który za każdym razem może nie nadejść.

niedziela, 28 września 2014

POD KRZAKIEM PORZECZKI

Dziwne, ale kiedy sięgam pamięcią wstecz, do czasów dzieciństwa, nie pamiętam nikogo z dorosłych. Pamiętam siebie, las pamiętam, zapach roztartych w palcach liści czarnej porzeczki, słoneczne odblaski na powierzchni rzeki i na korze brzóz. Pamiętam miejsca, chwile, zabawy, ot na przykład rozgniatanie na ubitej drodze białych kulek śnieguliczki, ale nie pamiętam dorosłych. Gdzie oni byli? Gdzie są, gdzie się podziali? Nie. Byłabym zapomniała. Pamiętam. Jedyną osobą jest babcia. Widzę w pamięci wnętrze kuchni. Ogień w piecu huczy, babcia w fartuchu, siada, a potem bierze mnie na kolana. W telewizji leciała Barbapapa, tak się to chyba nazywało. Babcia ma włosy splecione w koczek. Jest prawdziwa. Ile mogłam mieć lat? Miesięcy? Umarła kiedy kończyłam półtora roku. - Niemożliwe, że pamiętasz – słyszę – to opowieści sprawiły, że sobie możesz wyobrazić. Nie. Jedyną osobą, którą niemożliwie pamiętam, jest babcia. Wiem, że to ona. Mieszkaliśmy w głębi lasu. Droga od szosy wiła się, rozdzielała, wiodła, a to przez otwarte wrzosowiska, a potem znów ginęła pomiędzy drzewami. Jakieś trzy kilometry od szosy na Busko, w lesie, stał stary dom. Pamiętam. Tak, dom pamiętam. Pokój z werandą i słońce. Zdaje mi się nawet, że widzę siebie, jak leżę na łóżku, obudzona rankiem i zachwycam się światłem, łapię je w ręce. Ile mogłam wtedy mieć? Może pół roku? Niemożliwe, podobno. Pamiętam tylko niemożliwe. W domu były schody na strych. Na strychu skrzynia, a w skrzyni moje pierwsze lalki – krasnoludki zrobione z gliny na powyginanym drucie. Dziadek uszył im czerwone czapeczki, koszulki, portki. Wyciągałam je ze skrzyni i nasłuchiwałam, co też mają mi do opowiedzenia. Ot, taka zabawa: patrzenie i słuchanie. Pamiętam przestrzeń. Lasy wokół, ciągnące się za stodołą pola i sady, otwartą i zamkniętą drzewami, nieskończoną i poruszającą przestrzeń. Chowałam się przed nią w krzakach porzeczek. Zdawało mi się, że mogę tam zostać na zawsze. Na gałązkach wisiały owoce, obok rósł rabarbar, siedziałam w tych krzakach i jadłam. Kiedy po latach czytałam opowiadanie Astrid Lindgren o siostrze, która spadła pod krzak róży i zamieszkała tam, w ziemi, pomyślałam, że jeśli miałam jakąś siostrę, to jej dom musiał być ukryty właśnie tam, koło porzeczek. Nie pamiętam zimy. Ten czas zasypywał śnieg. Prawdopodobnie przeczekiwaliśmy go przy białym, kaflowym piecu, przesypialiśmy, jak rodzina muminków, żeby ożyć wiosną. Pamiętam psa. Był dla mnie kimś bliskim i dalekim zarazem. Nie mogliśmy się porozumieć, chociaż towarzyszyliśmy sobie często. Wchodziłam do jego budy i opowiadałam mu coś, albo śpiewałam. Ale przypominało to rozmowy obcokrajowców, pełnych dobrych chęci, ale pozbawionych narzędzi – słów, na zawsze jakoś sobie obcych. A dorosłych nie pamiętam. Być może po prostu nigdy nikogo tam nie było. Wszyscy w pracy, zajęci, nieobecni. Nikt nie miał czasu, by siedzieć ze mną pod krzakiem porzeczki, albo żeby mnie zaprowadzić w swoje tajemne miejsca, żeby opowiedzieć mi swoje historie, potowarzyszyć. Myślę o tym teraz kiedy cisza otacza mnie szczelnie i wypełnia dom, jak dym. Niedługo zrobi się głośno, wrócą dzieci, będą opowiadać, kłócić się, robić wokół swoje kolorowe zamieszanie. Skończy się czas ciszy. Czas, który jest dla mnie jak podróż. Wracam tam tak, jak się wraca do kogoś bliskiego, wracam do pustki i przestrzeni tak, jak inni wracają do rodzinnego domu. Kiedy dzieci wyfruną na dobre, będę i ja mogła na dobre powrócić. Skończy się czas niepotrzebnych słów. Będzie można patrzeć jak światło wspina się na drzewa, obserwować jego ciepłą dłoń na skórze i na zawsze zamieszkać pod krzakiem porzeczki.

czwartek, 25 września 2014

NADCIĄGA JESIEŃ

Jesteśmy tu z kicią same. Patrzymy przez okno jak jesień zdmuchuje z pola resztki lata. Nie jest źle, dzień słoneczny, ale jakoś inaczej już. Zimny wiatr. Kicia szuka ciepła na parapecie. Wypręża grzbiet do słońca i zlizuje je szorstkim językiem. Wczoraj nad Sanokiem leciały żurawie. Wołały z góry do nas. Pewnie chciały, żeby lecieć z nimi, ale nie zrozumieliśmy na czas. Niebo nad nami zamknęło się i ciemność wypełniła powietrze ciszą. Znów zostaliśmy tu, zagapieni. Z poczuciem, że nas coś ciągle omija. Nie potrafimy nadążyć, załapać się, zostajemy z tym poczuciem. Jakaś taka smutna noc po żurawim odlocie. Inaczej już jest, wiadomo. Kicia się bawi skórką z chleba, która spadła na podłogę, któregoś z tych dni, których już nie liczę. Coś spada, coś leży, zostaje tak na wieki wieków, albo ulega procesom, albo jest ewentualnie zjadane przez Kicię lub mysz i tak sobie tu jesteśmy ja i wszystkie inne resztki. I bezwład przedmiotów i myśli w opustoszałym, obcym domu. Same przymiotniki wypełniają przestrzeń, bo nie dzieje się nic. Czasem pojedynczy, koci spazmatyczny ruch, jak krótkie cięcie, mrugnięcie okiem. I znów nic. Ja też się bawię. Przechodzę z miejsca na miejsce, z pokoju do pokoju i patrzę, jak światło wypełnia przestrzeń. Wyglądam z każdego okna. Sprawdzam, czy jesień równomiernie nadciąga. Słucham dochodzących mnie dalekich odgłosów, mierzę odległości, wyznaczam dystanse. Nie mamy nic do zrobienia. I to jest cała prawda, którą odnajduję w pustym domu. Nawet jeśli zajmiemy ręce tym, czy owym, zaprzątniemy głowę tamtym, czy innym, faktycznie jest tylko cisza, naprawdę istnieje tylko pustka, a milczenie to najdoskonalszy sposób mówienia. To tu, w dole. W górze ci, co uchodzą przed wieczną zimą, pędzą na południe gnani zimnym wiatrem, prowadzeni gasnącym słońcem. Nie mówię nie. Może w przyszłym roku się uda. Wyrwiemy się i polecimy, porzucimy zimny wiatr, pożegnamy smutne, mdłe słońce północy, dla innego, lepszego. Może. Ale pewnie najdalej wiosną zapomnimy o tej obietnicy, wiosną znów będzie się zdawało, a lato zamknie nam oczy.

wtorek, 24 czerwca 2014

KU MINIONEMU

Mijają trzy lata i mam wrażenie, że historia się zamyka, że kończy się ta opowieść, którą snuję odkąd wyruszyłam. We wrześniu, trzy lata temu zmienił mi się widok z okna, a wraz z nim i moje widzenie stało się inne. Nowa perspektywa. Kiedy myślę o tym, zdaje mi się, że przyjęłam perspektywę krzaka tarniny, że patrzyłam na świat z przydrożnego rowu błękitnym okiem cykorii, żółtym spojrzeniem kaczeńca. Zbliżyliśmy się ze sobą, ja i przestrzeń, ja i cisza i parasol nieba rozciągnięty nad głową. A potem wszystko to, co zdążyłam sobie zbudować rozpadło się w jednej chwili i obudziłam się tu, gdzie jestem z tą jasną i wyrazistą myślą, że czas wracać, że z jakichś powodów nie ma tu już dla mnie miejsca. Przestrzeń i czas tego świata wypełniają już inni ludzie, a mój czas wyczerpał się. Ten moment, kiedy patrzy się wstecz, to czas podsumowania, pakowanie wspomnień, porządkowanie wrażeń, upychanie minionych chwil. Nie trzeba wchodzić w szczegóły, oceniać, porównywać. Można natomiast podsumować, spojrzeć na to wszystko z góry, z pewnego oddalenia. Wyruszam stąd z bagażem cięższym niż ten, z którym przed trzema laty wyjechałam z domu. Dźwigam smutek niepowodzenia, żal niespełnionych marzeń, samotność. Wracam z piętnem czasu na twarzy, z włosami poznaczonymi śmiercią, jak drzewo, które oznaczono na ścięcie. Wracam, bo tu, gdzie teraz jestem, uschnę przedwcześnie jak ścięty kwiat. Wiem też, że miejsca, z którego wyruszyłam już nie ma. Nie ma domu, w którym można by odpocząć, rozpakować manatki i żyć. Powrót zamieni się w nową włóczęgę. Poczucie obcości - przekleństwo tych, co porzucili dom - będzie mi odtąd towarzyszyć gdziekolwiek będę. Tęsknota zwielokrotni się, obejmie nie tylko minione lata, ale także porzucony niegdyś dom. Pragnienie swojego miejsca będzie mnie palić jak ogień, będzie mi doskwierać w coraz to nowych miejscach, które będą pretendowały do miana domu. Pamięć przypomina palimpsest. Wszystko tu jest obecne i wieczne. Warstwa po warstwie okrywają mnie wspomnienia, zapamiętane obrazy, zapachy, wrażenia piękne i straszne, są nieustannie obecne. Dlatego wracać będę obciążona. Tego jestem pewna – przeszłości, która mnie nie opuści jak trudny partner, niechciany lokator. Ale co będzie z przyszłością? Nic o niej nie wiem. Ulepiona z wiatru, nieuchwytna, jak cienki tiul, na który przeszłość projektuje swoje mroczne filmy, wymyka się, kiedy chcę ją poznać. Wiem tyle - wyruszam, znowu, wstecz, a jednak przed siebie, porzucam kawałek nieswojego świata, który chciałam oswoić, nieswoje kąty, obce krajobrazy, język, który mnie śmieszy i dziwi, zwyczaje tubylców i bliskie sercu dzikie pustkowia. Jadę szukać minionego.

wtorek, 27 maja 2014

SEN

Odwiedziłam dziś stare kąty. Zostawiłam samochód na zakręcie i poszłam pieszo. Poczułam, jak przyjmuje mnie droga, jak się rozplata przede mną, ociera tysiącem zielnych palców, jakby sprawdzała, czy tym razem jestem tu naprawdę. Nie wiem już kim tu jestem? Czy sobą, odległą wiedzioną wspomnieniem, przybywającą na moment turystką pamięci? Czy może wciąż jestem tu, myślą i duchem, a tylko ciało wystrzelone jakimś przypadkiem wędruje w świat wciąż tęskniąc za dawną jednością. Kim jestem? Pozostały moje ślady. Czuję je pod cienką podeszwą sandałów, niemal widzę w układzie kamieni na drodze. Czyli wciąż tu jestem. Przed oczami staje mi poprzednie lato. Chłodny nurt strumienia o poranku, samotne bieganie drogą w dolinie, bieganie, które w nowym miejscu straciło sens, bo asfalt, bo samochody, bo ludzie. Teraz ten najbardziej „mój czas” to jedynie przeczekiwanie w ciemnym bunkrze obcego domu. Nie ma wokół nic z czym mogłabym porozmawiać, ani góry, ani przestrzeni, ani kamieni, a tutejszy strumień to ściek, którego brzegi porasta gruz. Ściek, którego mi żal. Zeszłam w dół , przez mostek tak, jakbym wracała do domu. Z tej drogi widać było zawsze dom i podwórko trochę z boku, jakby się zaglądało w swoje życie przez wizjer, albo wchodziło bocznymi drzwiami. Dom trwał na miejscu i patrzył na mnie obojętnie. Ogród zarósł i zdziczał. Zajrzałam przez uchylone drzwi do sąsiadki. Spała spokojnie w swoim pastelowym pokoiku, kolorowa jak kwiat. Nie budziłam jej. Być może póki śpi, póki śni, mogę tu być, odwiedzać dolinę, zaglądać w jej odrębne życie. Kiedy Strażniczka Doliny się zbudzi, wspomnienia prysną, wszystko rozpłynie się jak sen. Wracałam rozgrzaną drogą. Czułam jak pachnie, jak skóra, albo jak chleb. Chciałam zostać, ale blizny po mnie zdążyły już zarosnąć. Moja obecność nigdy już nie będzie taka, jak dawniej. Wiem jednak, że wyrusza się po to, żeby powrócić, czasem nieoczekiwanie, niekiedy inna drogą i pozornie w inne miejsce. Idę więc, odjeżdżam. Kiedyś, wiosną, znów zasadzę pomidory i posieję maciejkę i będziemy ze Strażniczką codziennie patrzeć, jak w słońcu rodzi się nowe.

czwartek, 1 maja 2014

PEWNEGO DNIA PRZYSZEDŁ PO MNIE CZAS

Zaczęło się we włosach. Drobne niteczki srebra, jak zaplątane babie lato. Wciąż jeszcze ciepło i pięknie i rzeka i słońce, ale te niteczki wołają już nas ku jesieni. Lato dobiega końca. A teraz nie mogę poznać własnej twarzy. Czy to nadal ja? Czy jakaś inna zajęła moje miejsce we mnie. Wiem, że jestem tam w środku, tkwię skurczona, w odwodzie i powoli zmierzam do punktu. A ta na zewnątrz jest jak skorupa, jak gipsowy odlew. Pozornie taka podobna. Patrzę jej w oczy, ale nie zastaję w nich nikogo. Kąciki ust są bezradnie opuszczone. Skóra ugina się pod ciężarem czasu, stwardniała i zastygła w znużeniu. Im dłużej patrzę, tym mniej widzę siebie. Srebrne nici we włosach zgęstniały. Wszystko to tchnie samotnością. Jestem jak opustoszały dom pełen wilgotnego chłodu z lustrami ciemnych okien. To się musiało stać niedawno. Czas przyszedł po mnie smutnym jesiennym tchnieniem. Rozstania, rozdzielenia, wyrywanie z korzeniami – to był ciąg zdarzeń, które miały nauczyć mnie pożegnania. Wszystko co mam, to chwila. Żadna z rzeczy nie jest moja. Nawet rów pełen kaczeńców, ani kołujący nad głową jastrząb, ani ostre sierpy słonecznego blasku rozbujane na powierzchni wody. Ani płaskowyż brzucha, ani pnie nóg, korona głowy i miękkie pagórki piersi. Pozostało jedynie wierzyć, że choć ja mogę jedynie na moment przystanąć i popatrzeć, wszystko to, w swej istocie, będzie trwać. Poddane rytmowi pór roku, w nieustannym wirze rozpadania się i odnowy. Albo, kiedy minie czas, będę mogła wreszcie powrócić do Doliny, zostać na zawsze i patrzeć. Kwitnąć obok kaczeńców, wyrastać pośród zawilców, na łące pod lasem, gdzie swoje arrasy tka barwinek. „Na razie”, „tymczasem”, trzeba się żegnać, trzeba się rozstawać. To właśnie ta najważniejsza z nauk. „Do widzenia” to przecież wyraz wiary w czas przyszły, w czas nieskończony. Ta wiara, jak wąski most nad potokiem, przeprowadza nas na drugą stronę.

wtorek, 8 kwietnia 2014

NOWE MIEJSCE

Wszystko tu takie obce i brzydkie. Wieczorem parkuję pod domem. Otwieram drzwi samochodu. Atakuje mnie ludzki smród. Przepełnione śmietniki, palone w piecach śmieci, ziemia zmieszana z odpadami, gruzem, gównem. Jesteśmy zatrutym ziarnem. Gdziekolwiek padniemy, gdziekolwiek wykiełkujemy, tam rodzi się śmierć. Wszystko wokół usycha, zanika, umiera. Las staje się rzadkim zagajnikiem, w którym na miejscu zawilców zakwitają plastikowe torebki. Stoję chwilę na dworze i patrzę w niebo. Nawet gwiazdy tu bledną, uciekają w głąb otchłani w poszukiwaniu prawdziwej ciemności. Bo tam, gdzie są ludzie, nic już nie jest prawdziwe. Rzeka zamienia się w ściek, a jej brzegi - dawniej porośnięte barwinkiem - teraz pokrywa kożuch gruzu. Trawa jest zaledwie kawałkiem trawnika, kwiaty dostają zgodę na zajęcie pojedynczych grządek. Cokolwiek nie spełnia wymagań człowieka, zostaje wyrwane, wypielone, jakby dla przykładu, by na świecie wszystko wiedziało kto tu rządzi, by czuło mores. W nocnym powietrzu unosi się strach, ból i smród wyprodukowanego ludzką ręką, lepszego świata, prostackiej pewności siebie i buty. Mam ochotę uciec, ale mnie też postawiono na tym kawałku ziemi, nie dając wyboru. Wieczorem nie gaszę światła. Szczury biegają po domu. Te ludzkie cienie, antytezy, zmaterializowane lęki. Tupią i piszczą, swobodnie rozpoczynają swoje nocne życie. Jeden zwierzak próbuje dostać się do mojego pokoju. Rzucam w niego poduszką i zamykam drzwi. Jestem oblężona. Trzeba się bronić. Świt odda mi resztę pokoi, wygoni cienie w kąty. Jedynym ukojeniem jest pamięć, a w niej obraz Doliny. Przypominam sobie jej miękką i gęstą ciemność, którą okrywała nas jak kocem. Pamiętam ciszę, w którą można się było wsłuchiwać, niczym w pieśń. O poranku budziły mnie ptaki. Strach. Nigdy nie było go tam, gdzie zarówno ciemność, jak i samotność były na swoim miejscu, gdzie wilki podchodziły pod domy, a drapieżne ptaki kołowały nad głową. Gdzie żmije o tej porze roku wyciągały szyje z nor i wygrzewały się w słońcu. Nie było tam miejsca na strach. Strach jest tam, gdzie ludzie, gdzie za płotami rozwścieczone psy łańcuchowe karmią się frustracją nieszczęśliwych właścicieli. Gdzie jęczą brudne podwórka, pełne niepotrzebnych sprzętów, wydeptane do gołej ziemi, nieprzyjazne. Albo te nowobogackie betonowe klocki, z kostką bauma zamiast trawnika wypinają dumnie pustą w środku pierś. Zazdrości i pożądliwości, alkohol i smutek materializują się tu na moich oczach, to biedniej to bogaciej, ale tak samo żałośnie i strasznie. Chciałoby się zamknąć oczy i nie widzieć i móc tylko wspominać, wspominać i żyć w prawdziwym świecie, o którym przynajmniej wie się, że naprawdę istnieje.

czwartek, 6 marca 2014

Dolina Niespełnionych Marzeń

Mieszkam w Dolinie Niespełnionych Marzeń. Niektórzy mówią po prostu: „Dolina Marzeń”, ale już wiem, że to nie prawda, że marzenia z naszej doliny to wyłącznie te niespełnione, zawsze niezaspokojone, pełne tęsknoty - najpiękniejsze. To wyjątkowe miejsce. Nawet góra, pod którą się znajdujemy, przywodzi na myśl Niebo. Złota Bania - jak kopuła cerkwi. Kiedy rano wędruję kamienistą drogą przecinającą dolinę, widzę jak na gałęziach drzew skraplają się diamenty. Tu wszystko jest cenne, tu wszystko jest prawdziwe, pełne, nasycone i intensywne. Kiedy dojrzewa kwiecień, w dolinie rozwija się dywan pełen wielobarwnych ornamentów i rozedrganych, motylich deseni. Zapach jest zapachem życia. Kolor nie jest jedynie odbiciem światła, gęsty i pełny, wylewa się z lasów i łąk, cieknie z nieba jak miód. A jednak nikt nie może tu zagrzać miejsca, mimo iż tak tu pięknie, a stare opustoszałe domy tęsknią za nowym życiem, dotykiem stóp na progu, gorącym sercem pieca. Nikt nie może tu mieszkać, z wyjątkiem starej kobiety, która – choć o tym nie wie – została już na zawsze strażnikiem Doliny Niespełnionych Marzeń. Choć oczy strażniczki zabielone są już mlekiem czasu, jej uśmiech pozostał uśmiechem dziecka. Drobna i zwinna, w swoich kolorowych sukienkach pachnących mchem, przypomina z daleka podlotka. Jest dziwnie piękna w swej starości, zaskakująco młoda. Jakby w jej osobie spotykały się wszystkie przeciwieństwa. Wiedzie życie spokojne, wytrwałe i konsekwentne, jak strumień przepływający krętym łukiem. I, choć o tym nie wie, pozostanie tu na zawsze, bo jej historia splotła się z historią Doliny. Chciałoby się powiedzieć: naszej Doliny, ale to nie prawda. Ja jestem tylko wędrowcem, co przysiadł tu na chwilę, żeby zaczerpnąć życia, żeby się zazielenić na nowo, a potem ruszyć dalej, bez względu na mrok. Pragnęłabym zostać, zanurzyć w świeżości powietrza, w krysztale wody, w kolorach, zapachach, być, trwać, jak jedno z rosnących tu drzew. Ale to niemożliwe. Nikt tu nie mieszka, ponieważ Dolina, taka jak ją widzę, nie istnieje. Jest jedynie złudzeniem, zmaterializowanym marzeniem, tęsknotą, która stała się ciałem. Zrozumiałam to pewnej nocy. Zbudził mnie sen, gęsty od smutku. Widziałam Dolinę, ciemną i wypełnioną dymem, spowitą mrokiem. Pośród spalonych traw, rozpadały się w niebyt domy, jakby uginały się i pękały pod ciężarem nieszczęścia. W oddali wyły wilki. Nawet księżyc odwrócił wzrok. Rano wyruszyłam na obchód okolicy. Słońce pobłyskiwało jak ryba w nurcie potoku. Rodzina dzwońców gwarzyła radośnie migając do mnie żółtym, pogodnym, światełkiem. Nie wierzyłam. Ale sen powrócił. Roztrzaskane ściany domów, zgnilizna i ciemność. Wędrowałam między zgliszczami dawnej Doliny i słyszałam jak z trudem opowiada mi to, co nie mieści się w słowach. I wtedy stało się dla mnie jasne, dlaczego nikt nie może tu zamieszkać, dlaczego ja także muszę co prędzej ruszyć dalej. Ta pozornie piękna kraina, pełna życia i nasycona kolorem i światłem to złudzenie, to projekcja, niedokończona historia, którą to widmowe życie próbuje dokończyć, dopowiedzieć. Ci co tu byli przed nami, ci, co potrafili wypełnić dolinę prawdziwym ludzkim życiem, zostawili tu po sobie niespełnione marzenia, pragnienia, tęsknoty, które z czasem gęstniały, jak poranna mgła, aż w końcu wypełniły wypalone, ciemne dziury piwnic, przykryły rumowiska domów. Zaczęły żyć własnym życiem, sycąc się słońcem, przestrzenią i czasem. Teraz, gdy o tym myślę, wydaje mi się, że od dawna widziałam, jak materia widzialnego świata prześwituje, przepuszcza, jak pękają szwy, a spod nich wyziera ciemny, i wilgotny mrok. Tak, musiałam to wiedzieć od początku, od tej chwili, kiedy przybyłam do Doliny myśląc, że to właśnie to miejsce, w którym mogłabym zatrzymać się i zostać. To nie było marzenie o życiu. To zawyła we mnie tęsknota ku śmierci, taka czasem urokliwa i kusząca, jak perełki wplecione rankiem w pajęczyny. Czas na mnie. Czas, póki jest. Tu, w Dolinie, płynie jedynie strumień. Nie powinnam zatrzymywać się zbyt długo. Mogłabym zestarzeć się nagle, w ciągu jednej nocy, albo znów stać się dzieckiem, albo postradać zmysły. Kto wie, co mogłoby się zdarzyć. Wiem, że i tak piętno Doliny, jej dziwne piękno, spowijające jak całun martwotę, będzie odtąd podążać za mną, bym ja – wędrowiec i tułacz, mogła nareszcie zatęsknić za domem.

piątek, 17 stycznia 2014

CIAŁO ZIEMI

Zima się spóźnia w tym roku. Czekamy w napięciu i przestajemy wierzyć, że będzie. Może nam się pomyliło? Może przyszła nocą, a my przespaliśmy ją i teraz - ledwie obudzeni - przecieramy oczy ze zdziwienia? Na tym dziwnym styku jesieni z wiosną, w słoneczny, ciepły dzień, na progu stycznia, wyruszyłam w góry. Poszłam drogą, potem skręciłam w łąki, wyżej i wyżej, aż krajobraz otworzył się przede mną szeroki i rozległy. Z góry widać było cały świat, aż po horyzont. Można by uwierzyć, że nie ma nic poza tym, że ten talerz z dziwną, nierówną substancją, ten wielobarwny i strojny tort, to wszystko, co mamy. Góry i doliny, szczeciny nagich bukowych lasów i miękki zarost świerkowych zagajników, zmarszczki dróg, rozłożyste plecy i krągłe biodra, wszystko tak doskonale widoczne, stworzone i skomponowane z zamysłem. W takich chwilach wracam do mojej modlitwy. Jednej z moich najważniejszych modlitw. „Panie, spraw, żebym nigdy nie przestała widzieć, że to wszystko jest piękne”. Tak się modlę odkąd mieszkam tu, gdzie mieszkam. Wychodzę rano po drewno i powtarzam, idę do studni po wodę – i znowu. Czasem zatrzymuję się na mostku i patrzę w dół na wąski i zwinny nurt potoku i myślę znów o tym. Chociaż doskwiera mi niejedno, choć stary dom trzeszczy i powoli rozpada mi się rękach, choć wszystko tu wymaga mojego wysiłku, a pustka dookoła bywa tak dojmująca i bolesna, tak właśnie się modlę. Bo kiedy stracę z oczu to, co najważniejsze, stracę też siebie. Cokolwiek się stanie i gdziekolwiek powędruję, odtąd we mnie zostanie ślad tej przestrzeni, dolin i miękkich pagórków przypominających bezczelne pośladki wypięte w niebo. Będę wiedziała, że to wszystko jest i istnieje naprawdę. Cały ten świat, jak obrazek odbity w lusterku, zabiorę ze sobą. Ziemia nagrzana tym - z pozoru - wiosennym słońcem była sucha. Położyłam się i przytuliłam do zeschniętej trawy. Czuło się, że już, już gotowa jest wypuścić młode pędy, że jej zapach nie jest już zapachem siana, ale ziołowym, korzennym i żywym zapachem obudzonego ze snu ciała. Rozgarniałam palcami trawę, by dotknąć ukochanego ciała, które kiedyś, już tak niedługo, przyjmie mnie miłosiernie. Miękkie i ciepłe, rozgrzane słońcem, pachnące ciało ziemi. I wtedy przyszła mi do głowy inna modlitwa, jak ciężkie westchnienie wyczerpanego drogą – „Panie, zrób mi miejsce, choć mały kawek przestrzeni, żeby był mój, własny na zawsze, spokojny i bezpieczny, bo mam już dość wędrówki i tej bezdomności”. I kiedy wypowiedziałam w myślach te słowa, poczułam jeszcze mocniej zapach ziemi i ziół, słońce patrzyło na nas jasnym, radosnym wzrokiem, ptaki budziły się do śpiewu – wszystko to było jak obietnica.

sobota, 4 stycznia 2014

W OCZEKIWANIU

Przycupnęliśmy w naszej dolinie i czekamy na zimę. Jak zwierzęta zapędzone w ciemny kąt przez gończe psy. To co nam towarzyszy, to mieszanina strachu i bezradności. Nic się już nie da zrobić, przepadło. Co ma nadejść, nadejdzie i tak, nieuchronnie. A nasz lęk w końcu pozbawi nas złudzeń i każe wyjść z ukrycia na przód, w objęcia śmierci. Ale tymczasem siedzimy tu, przyczajeni i milczący. Przez zaparowane okienka wypatrujemy jej ostrza. Cisza – nieskończone milczenie świata. I Tylko wiatr niepokoi mnie od kilku dni, mami, oszukuje nadejściem wiosny. Za oknem rdza zaschłej trawy i nagie konary drzew. Materializują się stracone złudzenia i bezsilność. Raju nie będzie, jeszcze nie teraz. Na razie śmierć może wszystko, zagarnia do siebie polne myszy i wierzby w rowach, łamie kwiaty na rabatkach i nie wykopane warzywa w ogrodzie. Przychodzi nocą i zagląda do okien. Ale to jeszcze nie czas, nie jej czas. Więc umyka niepostrzeżenie zanim przyjdzie świt. Rankiem biała piana jej śliny pokrywa trawnik. Budzimy się przeniknięci chłodem, jak sparaliżowani, ledwie żywi od zimna. I tak dzień po dniu upływa nam na oczekiwaniu. Lęk zamienia się w tęsknotę. Budzi się w nas coś na kształt pożądania. Pragniemy jej, oddychamy tęsknotą, która skrapla się w każdym zagłębieniu ciała. Nocą, przez sen, wołamy ją po imieniu. Ale nic się nie zmienia. Nawet wiatr przywiewa nam raczej zapach oszukańczej wiosny. Jej wciąż nie ma. Kolejny poranek i kawa przy małym okienku wychodzącym na wzniesienie. Martwy krajobraz w stanie najwyższej gotowości, w swoim, ostatnim, tak boleśnie wydłużonym, spazmie, trwa nieporuszenie z godnością i czeka. I znów zima nie nadchodzi, choć niebo jest sine, jakby było jej pełne. Życie nie może wrócić na normalne tory. Porzucamy zwykłe czynności, niedokończone prace, zatrzymujemy się i wpatrując w niebo czekamy. Któregoś dnia obudzi nas delikatny szum. Drobne anioły śniegu okryją ziemię płaszczem, zasłonią stężałe oczy i ukołyszą. Nasze usta i uszy wypełni doskonała cisza. Oddamy się jej bez walki. Kiedy rano wejdę do kuchni, za oknem nie będzie już ani śladu wzgórza, zeschłych traw, ani drobnych drzew, nie będzie strumienia, ani studni. Usiądę i będę czekała, aż biel pochłonie także dom, po walący się komin, pochłonie mnie, czuwającą w kuchni i śpiące za ścianą dzieci. A gdy ponownie otworzymy oczy, wszystko będzie już inne.