piątek, 30 września 2011

dom

Układa krochmalone chusteczki w przepastnej skrzyni, na nie ściele obrusy, wkłada też kartonowe pudełka ze srebrną zastawą i tysiącem drobnych, niepotrzebnych rzeczy. Towarzyszy jej cisza. Zamyka kufer. Porządki w życiu. Konstatuje przy tym, że mija rak odkąd zgubiła obrączkę. Cały rok.
– Posiałam – tak o tym mówi. Zupełnie jakby to było niewielkie złote ziarenko, które wrzucone na podatny grunt wzejdzie i wyda owoce. Kto wie, może ma rację.
Dom wciąż jeszcze jest jej pełen. Zapachy, niewidzialne fluidy, cienie sytuacji, odciski jej ciała, wszystko to jest i nie daje się zmyć szczotką. Żaden płyn nie usunie z domu jej. Ale kiedy ona odejdzie, co się z tym wszystkim stanie? Ktoś, kto zamieszka w domu, będzie deptał ślady jej stóp, bezwstydnie kochał się tam, gdzie ona, znacząc przestrzeń sobą, będzie wyglądał przez okna, w których wciąż jeszcze odbita jest jej twarz. Nowy ktoś zatrze jej obecność, zamaże nowymi śladami. Widziała nie raz, w starych domach, łuszczącą się farbę. Malowane na pstrokate kolory ściany, nosiły na sobie wiele warstw, rok po roku, dochodziła kolejna, jak słój w pniu. Listki na zielonym tle, paseczki na różowym, żółto brązowe gwiazdki, potem ciemna, butelkowa zieleń, którą szybko zamalowano na jasny błękit, bo, jak gruby koc, pochłaniała całe światło. Tak będzie i tu. Kolejni właściciele, kolejne warstwy, opowieści, ślady. Stary dom jest jak kufer pełen niepotrzebnych rzeczy. Trwają, jedne na drugich, przysypane sobą, w wiecznym oczekiwaniu, nie chciane.
Wie, że kawałek jej zostanie już tu na zawsze. Obawia się tego. Obawia się straty. Obawia się bólu, żałoby. Boi się, że zmiażdży ją tęsknota i upragnione nowe od początku pokryte będzie pleśnią niedoskonałości, wyrastać będzie w cieniu tego, co minione, a więc piękne, dobre, doskonałe i wieczne.
Ale są też sprawy intrygujące w tym doświadczeniu. Na przykład posiana obrączka. Znak, który jej akurat nie bardzo sprzyjał. Sama obrączka nie jest niczemu winna. Wierzy, że ten malutki krążek gromadzi i przepuszcza przez siebie niezwykłą siłę. - Posiałam – myśli i wyobraża sobie, jak w szparze w podłodze, gdzieś za kuchennym kredensem, leży jej obrączka i promieniuje na cały dom. Niezwykłe, że zgubiła się akurat wtedy, kiedy przestała być potrzebna. Zauważyła to, kiedy postanowiła sprzedawać od lat śniedziejące w szufladach złote łańcuszki, pierścionki, te od ojca i te od innych mężczyzn, kolczyki ze złota i srebrne krzyżyki. – Po co mi – myślała i chciała sprzedać też obrączkę, ale nigdzie jej nie było. Próbowała przypomnieć sobie kiedy ją zdjęła. Pewnie lepiła akurat pierogi, albo zagniatała ciasto. W takich sytuacjach obrączka przeszkadza. Kładła ją zwykle na szafce w kuchni, tuż obok pojemnika na chleb. Wydawało się, że jest bezpieczna. – Posiałam – pomyślała i przestała szukać.
Mały złoty krążek opowiada swoją historię. Gdzieś tam, w dole, swoim połyskliwym ciałem wyczuwa drgania podłogi. Odróżnia je od momentów bezruchu. Chciałby wrosnąć w dom, jak podwalina, mała nic nie znacząca ofiara, która skieruje właśnie tu wszelkie pozytywne siły. Próbuje. Milczy z całych sił. Czuje się martwy. Cała historia złotego uwiązania, historia miłości, szczęśliwa i nie, jest tu razem z nim. Nigdy go nie opuści. Czuwa przy podłodze, nasłuchuje. Jeśli przyjdzie czas, pozwoli się znów opowiedzieć.

Jest takie miejsce, w dużym pokoju, gdzie deski łączą się ze sobą w pewien szczególny sposób. Widać na nich dziwny rysunek linii. Pewnego dnia długo patrzyła tam szeroko otwartymi oczami . Po chwili, na to miejsce wypadło z niej delikatnie dziecko, wytoczyło się z jej wnętrza ciepłe i lepkie. Przez okno osłonięte firanką wpadało mleczne światło.  

środa, 28 września 2011

anioł stróż

Mój Aniele, gdzie jesteś? Bez ciebie, jak bez cienia, czuję się tylko zjawą. Niczym realnym.

Mieszkała w miasteczku. Jej kwieciste sukienki – malowane ogrody, w słońcu, na jasnych ulicach. Chodził za nią krok w krok. Niewidzialny, świetlisty wysłannik nieba. Pamiętał ją jako dziecko, niemowlę, potem dziewczynkę, co zrywała kwiatki i zatykała sobie za ucho. Urocza – myślał. A teraz, małe stożki jej piersi, miękkie linie bioder, kwieciste sukienki rozkołysane przed oczami.
Wysłannik nieba czuwał nad nią dzień i noc. Kiedy zasypiała, siadał na dywanie koło łóżka, i patrzył na jej twarz zgadując sny. Uśmiechała się czasem. – To do mnie – myślał ukradkiem. A potem boleśnie konstatował swoją nie-obecność. Kiedy nawiedzały ją koszmary, wkradał się do snu i odpędzał złe myśli, a potem uciekał jak najszybciej, czując się jak intruz, nieproszony gość, zawstydzony. Pewnego dnia, gdy wypędzał z jej snu lęk, miał wrażenie, że dostrzegła go przez moment. Skrył się więc pospiesznie. We śnie, jak każdy anioł, stawał się widzialny,.
A ona coś czuła, jakby wiedziała, że jest. Próbowała sobie go wyobrazić i jego piękno zawsze ją onieśmielało. Zakładała dla niego kwieciste sukienki, nauczyła się tak poprawiać włosy, żeby dłonią na chwilę odsłonić szyję. ( -Zobacz, jaka jestem piękna dla ciebie – mówiła szyja.)
Pewnego dnia kazano mu odejść. Nie wiadomo dlaczego. Może ktoś dostrzegł jego tęsknotę? Długie spojrzenia i burze, które kotłowały się w sercu. Dla nieba nie ma tajemnic. Każdy jest nagi i myśli głośno.
Musiał zniknąć. Na zawsze. Teraz miał inne miejsce, inne zadanie.
Kiedy nadchodził wieczór, w obcym mieszkaniu, wysoko, niemal pod niebem obsesyjnie myślał o niej. Otaczał ją niewidzialnym ramieniem tęsknoty. Chciał choć na chwilę znowu być.

I miał się nigdy nie dowiedzieć, co zdarzyło się potem.

wtorek, 27 września 2011

Tęsknię

Muzyka, którą mam od ciebie, otula mnie jak Twoje ramię. W ciemności, w pustym łóżku, kładzie się tuż obok i szepcze wprost do ucha: dlaczego? Dlaczego tak się stało? Nie musiało.
Może. Wątpliwości hoduję na własnym ciele jak wszy. Pełno ich, gryzą, tną, ranią. Kochany. Tęsknię. Nie ma innej drogi do śmierci.
Nie tylko w bajkach nie wolno odwracać się za siebie. Nie tylko. Ja co wieczór spoglądam w przeszłość i tracę wszystko. Poczucie sensu, bezpieczeństwo, jasność i przejrzystość drogi. Ale nie mogę nie spojrzeć. Tęsknota odziera mnie z resztek zdrowego rozsądku, czyni ze mnie zwierzę, gotowe umrzeć prędzej, niż zapomnieć. Tęsknię. Nie ma innej drogi.
Pamiętam wszystko i rozpamiętuję. Każdą chwilę, słowo, gest. Pamiętam drobinki radości i smutku, niepewność, poszukiwanie siebie, namiętność. Wszystko to trwa we mnie jak odlane z brązu, zatrzymane, jak prawdziwe. Nie mogę nie spojrzeć. Nie mogę.
Kiedy mija dzień, a nad górami kurczy się purpurowy pióropusz słońca, kiedy dom zasypia wraz z dziećmi, wdrapuję się do mojej pustelni. Otwieram okno w dachu i nasłuchuję. Psy w oddali szczekają, a poza tym nic. Jelenie gdzieś przepadły. Noc i cisza stają się lustrem, na którego powierzchni zaczyna wibrować kropla naszego czasu. A potem spływa, jak łza. Stoję mokra i zimna, jak martwa w ciemności i umieram. Czy nie ma innej drogi?

Na brzegu jasnego talerza, dziewczynka, mała, jak kropla, siedzi i wyczekuje. Woda w talerzu, morze łez, kołysze się i rozbija o brzeg. Patrzy w dal, wielkimi oczami i czeka. Za oknem powstaje jasność. Oblewa jej twarz srebrnym rumieńcem.
-Gdzie jesteś, kochany? - pyta.
-Tu, już, już, lada chwila będę.
Każda sekunda jest wiecznością. Boli nieskończoność minut. Dziewczyna ociera łzy spływające do talerza. Srebrna łuna rośnie i zalewa potokiem cały pokój.
- Nadchodzę.
Kiedy zapada noc, ciemność przecina srebrny nóż. Cała staje się czekaniem. W rozpuszczonych włosach srebrne nitki.
I wtedy księżyc wspinając się na niebo, staje przed nią. Jego twarz w oknie. Wyciąga ku niej jasną dłoń. Sunie jak wąż. Bliżej i bliżej. Wędrująca łuna wydobywa z mroku coraz to nowe przedmioty. Ona cała stała się czekaniem. Zamyka oczy. Jego dłoń nie jest pusta. Srebrny nóż dosięga jej brzucha. Blada jak światło, wybucha czerwienią. - Jak dobrze – myśli, a łzy w talerzu szemrzą,. Morze łez. I przelewają się przez granicę brzegu. Na falującej powierzchni, ona, niczym motyl, co zmoczył skrzydła. Może jeszcze uda się odlecieć?
A teraz on, bezwstydnie, zagarnia jej ciche ciało, potem zalewa falą rtęciowego blasku, unieruchamia zimnym światłem, zamyka w sobie.

Łzy w talerzu, jak fale, do dziś o tym rozpowiadają.   

piątek, 23 września 2011

mężczyzna, który milczał

Kolejna noc. Już tyle czasu upłynęło. Nie mogę zasnąć.
Ty. Czuję Twoje ślady. Jesteś. Księżyc za oknem ma twarz obojętną. Blady świadek mojej tęsknoty. Co robić. Kiedy sen nie nadchodzi, przychodzą w zamian koszmary. Demony niespełnienia, diabły zawahań, pytania, pytania, całe rzesze pytań, na które nie mogę znaleźć odpowiedzi.
Mechaniczne czynności poszukiwania ciebie zamieniają się w obłęd. Ekran milczy, telefon umarł. Kręcę się w kółko i czuję się jak zwierze w matni. Wyć się chce. Albo walczyć, w każdym razie poczuć na chwilę, że to wszystko jest realne, że oprócz palącego bólu w środku jest po prostu dźwięk, jest ciało, granica skóry, siła i zmęczenie, że poza mną jest ktoś jeszcze.
Ręka nie słucha. Wędruje swoją drogą. Sprawdzam. Pusto.
Za oknem oczu świat zamienił się w pustynię. Wyglądam na zewnątrz i widzę jak resztki życia ginął w ogniu. Nie ma dokąd uciekać. Trzeba doczekać do końca to, co się stało. Choć nawet teraz wydaje się, że są szanse na ratunek. Złudna nadzieja mąci w głowie. Chciałoby się skoczyć z okna i ocaleć do reszty.
Ty.
Zostawiłeś ślady. Idę nimi, krok za krokiem. Ta droga prowadzi wzdłuż pamięci. Znaki na ścianach, opowieści drgające w przestrzeni. Przeszłość żyje, realna nadal, choć inaczej. Trwa i faluje w nieskończoności mojego teraz. Nie da się tego opowiedzieć ludzkim językiem. Przychodzi na myśl tylko cisza, albo żałosny bełkot.
Poszłam za tobą dziś na łąkę. Jeszcze soczysta zieleń, choć żółte liście już jak, siwe włosy, lśnią. Byłeś tam ze mną. Najpierw szedłeś cicho, czaiłeś się, skradałeś kryjąc za krzakami tarniny. Nie wiedziałam, które z nas kogo tropi. Na łące położyłam się wyczerpana. Przedwieczorne słońce miało kolor krwi. Zamknęłam oczy.
Ty.
Jesteś wszędzie. Odjeżdżam od ciebie i docieram w to samo miejsce. Uciekam, ale każda droga prowadzi właśnie tu.


Był kiedyś człowiek, który wolał milczeć, niż mówić. Mieszkał wysoko na górskiej polanie. Raz na kilka dni schodził do sklepu we wsi i kupował chleb płacąc za niego ciszą. Wszyscy go szanowali. Przecież nikt nie potrafił tego, co on. Kiedy wracał, spokojnym krokiem, mijając domy, ludzie wyglądali za nim, by choć na chwilę poczuć spokój, który promieniował wokół jak blask. Pewnego dnia, głupi wiejski parobek zaczął się naśmiewać. - Co za wariat! Zamiast gadać milczy, ha, nie umie zdania sklecić, a przy tym jaki pyszny. Może mu się wydaje, że jest od nas ważniejszy.
Głupek biegł za mężczyzną i wrzeszczał. Rzucał słowa jak iskry.
Następnego dnia nad pole głupka nadleciało stado kruków i drąc się wniebogłosy, dziobało pszenicę. - Sio, ptaszyska głupie, uciekajcie! – właściciel pola, zrozpaczony biegał, machał rękami i ciągle wrzeszczał. Tak się zdarzyło, że przechodził właśnie drogą mężczyzna, który milczał. Cisza wokół niego była napięta jak cięciwa. Widząc go kruki zamilkły. Mężczyzna zbliżył się, a wtedy wszystkie natychmiast uleciały w górę niczym strzępki sadzy. Głupek na polu był tak przerażony tym, co zobaczył, że odjęło mu mowę. Stał, jak sparaliżowany i patrzył w niebo. Trwało to tak długo, że wrósł w ziemię i zamienił się w stracha na wróble.
A milczący odszedł w swoją stronę swoim spokojnym, kołyszących krokiem. Potem ożenił się z dziewczyną ze wsi. Miała głos jasny, jak delikatny dzwonek. I odtąd ona uczyła go mówić, a on ją milczeć.
Kruki nie wróciły już do wsi.

środa, 21 września 2011

Eurydyka

Nie wierz pustemu miejscu. Nie wierz swojej wściekłości, nie wierz, że nie ma mnie, że odeszłam. Odchodzę dla ciebie. Wiem, to paradoks. Dla ciebie powinnam być, a ja dla ciebie znikam. Uwierz.
Idąc przez obce miasto jestem wciąż blisko ciebie. Piję kawę w obcej kawiarni, a jednak jestem tuż tuż. Rzeczywista odległość budzi lęk. Jakbym miała za moment utonąć nie mogąc chwycić się ciebie. Co robić? Każda chwila jest tylko czekaniem. A za nią zdaje się wionąć pustka. Droga, która nie prowadzi do niczego. Drzwi, za którymi znajduję mur. Idę obcymi ulicami i szukam śladów tego, co znajome. Wciąż tylko porównuję, nie mogę wyrwać się z tam i być tylko tu. Jakby to było, gdybyś? Niewidzialne nici ciągną w tył, podcinają nogi.
Nad obcą kawą myślę, jakby to było móc przyjść do twojego pokoju nocą, choć na chwilę. Niezauważalnie spojrzeć tylko na blask księżyca na twojej skórze. Ale nie obudzić, nie obudzić! potem już chyba tylko roztopić się w bezsilności. Eurydyka w piekle wiecznego oczekiwania.  

wtorek, 20 września 2011

kulawa kobieta

Czy czułeś się kiedyś, jak odkrojony, całkiem oderwany od kontekstu?
Miasto dziś poszarzałe i stare. Niebo leje mi łzy w rękaw. Komu ja się wypłaczę? Może piwo, dziś wieczorem? Sam na sam ze sobą, ja i ja?Umówmy się, ostatni raz.
Rankiem poszłam na spacer. Zdążyłam przed deszczem, przed jesienią. Topole i klony pożółkły. Wiatr strącał liście. W suchych badylach barszczu, ostatnie granie świerszczy.
-Kiedy ono odeszło? Kiedy spakowało manatki, słońce, ciepło, kiedy?
Bez pożegnania. Jaka szkoda.
Nie miej mi za złe i wiedz, że kiedy odchodzę, odchodzę tak, jak lato, mimowolnie, pchana jesiennym wiatrem. Taka jest kolej rzeczy. Tak musi być. Dziś odkrojona, jakby z innej historii, niosę na plecach przekleństwo czasu.
Zimnem powiało. Już wiem, że nic nie wskóram, już wiem. W kuchni, od rana, kobieta ze wsi wyciska z resztek lata soki na zimę, pakuje do butelek i zanosi do piwnicy. Czuję się jak cień. Nie mam swoich pamiątek, tylko ślad po tobie, który rozdmuchuję, jak dogasający ogień. Zostań jeszcze chwilę. I tak w końcu trzeba będzie zamarznąć.

Kulawa kobieta przemierza ulice. Czuje je dobrze. Każdy centymetr znaczy dla niej wiele. Idzie, z twarzą oblepioną obojętnością. Nic lepszego nie znalazła. Wieczorem zakłada zmęczenie, ale tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy. W domu, przy kwaśnej herbacie z piątego parzenia, w nadgryzionej szklance, zsuwa z nóg pończochy nylonowym dotykiem i na chwilę zakłada to, czego nie potrafi już nazwać, bo słowo zgubiło się, jak klucz do zatrzaśniętych drzwi. (Skóra na nogach jest gładka, jak wtedy).
Radio! Telewizor! Cokolwiek! Pamięć dobrego zamienia się w nóż.
Kolacja. Banał białego chleba z margaryną i plastrem zdechłej świni przybija do krzyża. Zwykłość.
Kulawa kobieta, w każdym kroku, wybitym z rytmu, niesie to wszystko przed sobą na tacy. Niesie do stolika, przy którym on wypija kolejne piwo. Mężczyzna – niemowa czeka na swoją kolejkę. --Kiedy nareszcie przyniesie – milczy do siebie – Co ona tak długo?
Idą nogi w nie-rytmie i niosą kobietę w nylonowej pamięci, zalaną wrzątkiem w nadgryzionej szklance.
Odkąd wymyślono telefon, jest kolejny powód do płaczu. Jelita kabla i milczące ucho, które słyszało.
-Wypij póki ciepła, zjedz, połknij, napełnij trzewia. Wyrzygaj.
Miasto zamiata nogą. Sprząta okruchy i klnie pod nosem: byłoby lepiej nie. Byłoby lepiej. Gorzka pamięć. Nikt nie kupi, nie zamówi. Zostanie i się przeterminuje. A potem trzeba będzie wszystko wylać do kibla. Po co było...
Mężczyzna – niemowa rusza pełnymi ustami. Połyka słowa, których nie potrafi wypowiedzieć. Gryzie, przeżuwa. A potem wychodzi. Bez słowa. I rzuca cień na kontuar jej brzucha.

sobota, 17 września 2011

rykowisko

Znowu noc bez snu. Wstaję i otwieram okno w dachu, okno wprost na niebo. W dole widzę czarne morze nocnego lasu. W ciszy rozlega się potężny ryk. Raz za razem rozdziera tkaninę ciemności. Rykowisko. Jelenia miłość, nocny koszmar, na śmierć i życie.
Wracam do łóżka. Chłodne i puste, otula mnie obojętnym ramieniem koca.
-Jesteśmy sami?
- Tak, ja i ty, moje drogie łóżko. Niech tak pozostanie. Niech nigdy nie będzie inaczej. Trzymaj mnie co noc w swoich chłodnych objęciach i nie oddawaj nikomu.
Zerkam na zegarek. Czas stanął w miejscu. Jesienny chłód wpada przez uchylone okno. Opowieść o chłodnym policzku.
-Przytul się mocniej - szepcze poduszka - przytul i zapomnij.
Sen nie nadchodzi. Myśli pędzą autostradą głowy. Wszystkie te obrazy, sytuacje, słowa, myśli, te wypowiedziane i nie, wszystko to kotłuje się we mnie i nie daje spokoju. W ciemności widzę ciebie. Nic na to nie poradzę. Moja wola i uczucia dziś się nie spotkają. I pewnie nie nastąpi to jeszcze długo. Trudno. - Przytul mnie, proszę.
Kiedy drzewa zmieniają kolory, wydaje mi się, że góry prężą miękkie grzbiety, jak zwierzęta pragnące ręki, która gotowa byłaby do pieszczoty. Napięte w oczekiwaniu. Zielenie przełamane żółcią stają się podatne, aksamitne. Przypominają mi mnie samą. Zwierze tak bardzo tęskniące za dobrą ręką.

Była kiedyś dziewczyna zamieniona w złego psa. Leżała całe dnie na kamiennej drodze i wypatrywała. Czasem, drogą nieopodal, przechodzili ludzie. -- To ten - myślała patrząc na kolejnego przechodnia - tak, ten mnie pogłaszcze i nakarmi. Ale, choć chciała podbiec i łasić się, potrafiła tylko warczeć i szczekać. Ludzie widząc wyszczerzone zęby, przepędzali psa rzucając kamieniami. A potem odchodzili, a ona znowu kładła się na nagrzanych w słońcu kamieniach i czekała.

W nocnej ciszy raz za razem ryczą jelenie. Ciemność wzywa. Chciałoby się wyjść i nie wrócić, pójść za tym wołaniem, w las, dalej i dalej, odejść od wszystkiego, co tu tak bardzo więzi, od tęsknoty - w stronę Cergowej, od pragnienia ku Dukli, od złudzeń - gdzieś w stronę Swidnika. Przecinać przestrzeń, bez względu na czas. Iść i roztapiać się w każdym kroku, jakby każdy był tym jedynym, jakby nic więcej nie istniało, tylko te drobne poruszenia, przemieszczenia, dalej i dalej. Znów wstaję i wystawiam głowę za okno. Powietrze pachnie już mrozem, zimą. Dobrze, że wiem, gdzie szukać lekarza. - Czy to już? - nie, jeszcze podołam, jeszcze wystarczy dziurawiec i słońce w ciągu dnia. Ale dni są coraz krótsze. Słońce przegrywa z nocą.
Na szczęście dzień za dniem, na szczęście jednak czas. Upływ i strumień. Wartko. Ucieka wszystko i nie nadążam. I szybko przeleci i szybko się skończy i zapomnę, zniknę.
O czym tu mówić, to tylko chwila, błysk, złudzenie.
O czym tu mówić, kiedy prawie nas nie ma.

piątek, 16 września 2011

koniec

Na koniec trzeba przeciąć pępowinę. Jedno cięcie i po wszystkim. Tego, co było, już nie ma. I nie będzie. Bezpowrotne odejście.
Nie umiem być tu i tam, nie umiem być blisko i daleko zarazem. Chcę wiedzieć, gdzie teraz jestem, czuć to wyraźnie, nie mieć złudzeń. Dlatego.

O szóstej rano wstaje świt. Złoty jak miecz. Przecina ciemność. Każe gęstej jak mleko mgle, zejść niżej, w doliny. Wychodzę przed dom, na rześkie powietrze (mój boże, jesień) i patrzę jak wieś znika w białej czeluści. Tak jak to, co było.

Na mojej spódnicy łąką,
łąka pod twoimi plecami,
skóra, między nogami kwiaty.

Patrzę na nicość, która pochłonęła drogę do świata. Jakie to proste. Delikatne opary, widziadła, poranne mgły i już po wszystkim. A jednak. Jesteś, wiem. W innym czasie i innym miejscu, kiedyś, gdzieś, w szczęśliwej godzinie. Jesteś tam nadal i pozostaniesz odchodząc zarazem. A ja odejdę będąc.
Nie. To nie może się tak skończyć. Przecież wszystko istnieje nadal. Wsiadam do samochodu i po raz kolejny wyruszam tą samą drogą w poszukiwaniu reszty świata. Sprawdzam. Znad mgły wyrastają szczyty gór, jakby z nieba. Niebo i ziemia teraz tak blisko zespolone. Badam granicę. Jest miękka. Osadzają się na niej kropelki wilgoci. Przypomina nas. Nie mogę zapomnieć.
Miasteczko śpi jeszcze. Jasne światło budzi domy, senne kwiaty z balkonów przeciągają ramiona. Zaraz to wszystko zwrzy mróz. Zaraz to wszystko

Widziałam jak drzewo wyrastało ze skały
nie ma rzeczy niemożliwych – mówisz
liście spadają szeptem
kiedyś ci o tym opowiem

Trzeba poczekać jakiś czas. Na początku krew wciąż jeszcze tętni wewnątrz. A potem stopniowo, dziecko zaczyna oddychać samodzielnie, wtedy można przeciąć.
I to już koniec. Obrzęd przejścia dobiegł końca. Nowe życie. Bynajmniej nie lepsze, ani łatwiejsze. Niemniej odrębne.
A to, co było, nigdy już nie powróci.
A to, co było, nigdy już nie powróci.
A to co było

poniedziałek, 12 września 2011

odwiedziny Tam


Idę kamienistą drogą. Szłam tędy już tyle razy. Kiedyś, kiedy miałam lat naście, potem jako studentka. Wielokrotnie niosłam tu moje dzieci w chustach i nosidłach, jak do źródła.
Moje pielgrzymki.
Dziś znowu słyszę, jak chrzęści pod stopami kamienista droga. Ten dźwięk ożywia obrazy.
Wtedy, ta sama droga, jakaż inna ja.
To miejsce jest proste. Kamienisty dukt, wokół niego wzgórza, jak serdeczne ramiona, w które można się wtulić. Potok – lustrzane odbicie drogi. I już. Wystarczy. Szczęście pochodzi ze spraw małych, drobnych i niepozornych. I tego doświadczam teraz. Prowadzę dzieci sobie tylko znanym przejściem między chaszczami, mijamy suche drzewo (to samo i takie samo było tu od zawsze) i schodzimy skarpą w dół. A tam, w promieniach przenikającego przez liście słońca, potok rozlewa się w kryształowe oczko. Kilka ciężkich głazów spiętrza wodę i każe jej przewalać się wodospadem.
Tu.
Kiedyś.
Ile razy zanurzałam się nago w tej wodzie, w tym miejscu, obmywana chłodem potoka i ciepłem słonecznych promieni. Chciałam odnowić się, odświeżyć, zacząć od nowa. – Jestem w raju – powiedział mój brat stając na progu tej niezwykłej przestrzeni. To nie możliwe, żeby istniały takie piękne miejsca, tak bardzo oczywiste i zarazem nieprawdopodobne.
Chciałabym kiedyś zaprowadzić Cię w to miejsce i pokazać jak tańczą słoneczne bliki na przejrzystej wodzie.
To moja tajemnica. To miejsce, ta woda, światło, i kawałek mojej historii. – Jestem w raju – myślę i chcę tu zostać. Ale czas nagli, trzeba jechać dalej. Zdejmuję ubranie i czując, jak słońce delikatnie liże mnie po brzuchu, zanurzam się w strumieniu. Woda jest zimna. Przenika do kości, wbija się w ciało, jak nóż. Ale po niej jest się innym, świat wokół widać wyraźniej, ostrzej. Święta woda. 
Trzeba jechać. Ale wrócę tu, jeszcze nie raz. Będę się zmieniać, z roku na rok, a potok, kamienie i światło będą wciąż takie same. Wierzę, że kiedyś powrócę tu na zawsze.
Tak musi przecież wyglądać raj.   

sobota, 10 września 2011

tęsknię właśnie za Tobą

Myślę o nas jak o misie i dzbanie, co mogą do siebie jedynie milczeć. Daleko i blisko zarazem. Krucho-twarde ciała, co sie stykają przypadkiem, kiedy z dzbana woda leje się do misy. Tęsknota. Morze tęsknoty i wiele, na prawdę zbyt wiele marzeń, wyobrażeń, obrazów, tęsknot. Tydzień temu było inaczej, ja byłam gdzie indziej. Powoli dociera do mnie, że już nigdy. Życie szykuje nam niespodzianki, z których trudno się cieszyć. Zostań, zostań jeszcze trochę. Nie odchodź. Wraz z latem opuszczają mnie przyjaciele i sama zostaję pod gołym niebem. Aż strach. Nie odchodź. Twoje zjawiskowe, nie przewidziane, nie zaplanowane zaistnienie, rozwiera szczelinę w zakończeniu mojej historii. Nie wiem, czy to nazywa się miłością, ale na pewno pięknie mi z tym, jak z kwiatem.

czwartek, 8 września 2011

jesień

Wychodzę przed dom i czuję, jak jesień zagarnia wszystko dla siebie. Dolinę, co wygląda teraz jak otchłań, ciemne monolity gór i mnie, pyłek osadzający się przypadkiem na nieskazitelnej powierzchni krajobrazu. Drzewa na wietrze tańczą. Nie ma jeszcze mrozu, choć tu często, o tej porze roku, nocą, szron lukruje trawę. Nie ma jeszcze złocistych płomieni na zboczach wzgórz. Jeszcze nie ma. A jednak, krok za krokiem, powoli i majestatycznie, dręcząc mnie swoją bliskością, nadchodzi i budzi lęk. Jesień.
Noc zawisa nad nami i kapie lekkim deszczem. Ciemność jest jak nicość, próbuję jej dotknąć, ale okazuje się pustką.
W gęstej czerni samochód drąży bezpieczny tunel. Spadamy w przepaść nocy, ale ratuje nas garść światła. Reflektory wyławiają i ożywiają wyciągnięte łapy krzaków, tropiące, nocne koty i puste pobocza, przy których sterczą suche badyle dawnych kwiatów. Mijam domy. Wciąż jeszcze ich nie znam. Obce, szkliste oczy, nie dostrzegają mnie w ciemności. Zresztą, wcale na mnie nie patrzą, zajęte sobą, swoim wewnętrznym życiem. Ta droga jest jak z bajki, przypomina wysnuwaną nić, wstążkę wyciąganą z gardła góry. Jadę i wracam. Bez celu. Zwyczajnie, chcę by na chwilę moim towarzyszem został samochód z jego bezpiecznym ciepłem. Samochód – skrawek mojego terytorium, które przemieszcza się wraz ze mną, gdzie tylko zechcę. Wracamy. Krótka randka. Sam na sam. W nocnej ciszy trzask zamykanych drzwi brzmi jak strzał.
Schodzę jeszcze na moment w dół żwirową drogą, by sprawdzić, czy wszystko w dolinie naprawdę istnieje. Nie mam pewności i zawracam z lękiem. Ciemność odpycha mnie i kieruje do domu. Tu wilgotny chłód, tam lepkie od światła ciepło – kusi. Ja wiem, że tu w otwartej przestrzeni łatwiej oddychać, a tam, w domu, pamięć wciąż na nowo bada pustkę. Światło wydobywa brak.
Jesień. Wchodzi na twoje miejsce. Przez niedomknięte drzwi, wsuwa powoli swoje wężowe ciało i mości się we mnie, w jeszcze ciepłej, jeszcze po tobie nie do końca otrzeźwiałej. Rozgorączkowaną ranę zamraża chłodnym oddechem. Uspokaja nonsensem i brakiem nadziei. -Chodź i przytul się, wiem, że to boli. Zimno przenika do kości. Chodź, ukołyszę cię i nic już nie będzie tak ważne, tak wytęsknione. Zostanie tylko ten ból, tylko chłód i kołysanie na wietrze. Chodź.  

środa, 7 września 2011

zwykłodzień

Spokojny dzień. Zwyczajna codzienność – do rzygu spokojnie. Żyjemy tu jak kuracjusze z „Czarodziejskiej góry”. Rytm posiłków reguluje naszą aktywność. 9, 14, 19 – kardynalne punkty doby. A poza tym – coś, wypełnienie, drobne poruszenia, drgania, przemieszczenia. Nie ważne. „Szafujemy tu hojnie czasem. To jest przywilej cieni”.
Nieprawdziwość życia sprawia, że trudno się skupić, trudno dotknąć tego, co jest. Czy ja w ogóle jestem? Nic nie boli, bo nic nie trzeba, czas przelewa się wolno cienką strugą. Nie ma interwałów, zmian. Dążenie dokądś z tej perspektywy nie ma racji bytu. Jest tylko teraz. Nie było nic przedtem. Nie zapowiada się też nic po.
I tylko czasem wieczór zaczyna straszyć. Nadchodzą cienie i siadają tuż przy mnie. Ciemność nadciąga nad góry, niebo kotłuje się, a potem zamiera w czerni. Wszyscy śpią, tylko ja, jak co dzień, odstawiam tabletki na gorsze dni i nie śpię. Czuwam. Siedzę w ciszy, piwo tylko, kiedy nalewam, coś tam próbuje wyartykułować. Nie ważne.
I kiedy zaczyna mówić cisza, robi się niebezpiecznie. Jej zmyślone opowieści budzą uśpioną pamięć, przywołują obrazy, słowa, sytuacje. Z grobu powstaje tęsknota i pragnienie.
Nie, dość, już nie chcę. Spać, zasnąć, zapomnieć.
Łóżko jest takie chłodne. Okna w dachu wskazują na niebo. Księżyc rośnie z dnia na dzień przypominając o miłości.
Dość.
Niebezpieczne milczenie ciszy próbuję zagadać samotnym piwem. Jutro mnie uratuje, jutro znowu w rytmie posiłków da się przeżyć. Uśpi mnie rytm i marazm między-działań. Słońce, które zapowiada już jesień i wiatr kołyszący świerki na zboczach gór. Chłodna pościel i posłanie na podłodze przypominają mi o wygnaniu. Nie o domu. I niech tak pozostanie. Kiedy zapomnę, nadejdzie koniec. Kiedy słodki rytm stanie się sednem życia, to będzie śmierć.
Pamiętasz? Tak, nie można o tym zapomnieć. I teraz tylko ból i tęsknota ratują mnie przed ostatecznym odrętwieniem. A jutro kolejny spokojny dzień rozpocznę szukając śladów ciebie w zakamarkach mojego ciała.  

wtorek, 6 września 2011

miejsce na tęsknotę

Kiedy pod skórę dostanie się drzazga, nawet najmniejsza, to miejsce zaczerwienia się, robi się gorące, wokół drzazgi zbiera się ropa. Stan zapalny.
Zasnęliśmy wcześnie. W nocy obudził mnie deszcz i wiatr. Potężne fale uderzały w dom. Zdawało się, że zaraz ulegnie powalony natarczywością burzy. A wszystko to po pięknym, słonecznym dniu. Po dniu, który wydawał się zapowiadać kolejne równie dobre i spokojne. Leżałam w łóżku i nasłuchiwałam. Miałam wrażenie, że ten wiatr i deszcz, że ta nawałnica jest reakcją na nas, na nasze wtargnięcie w przestrzeń, naruszenie bezpiecznych granic miejsca, jego stabilności. Przyjechaliśmy tu z naszym trudnym do zniesienia bagażem. Jesteśmy obcym ciałem, które drażni wnętrze organizmu, mobilizuje je do walki o zachowanie integralności, o święty spokój.
Leżąc w ciemności na poddaszu domu smaganego wiatrem i deszczem można poczuć wyraźnie, że nie jest się stąd. Nie jestem częścią tego miejsca, tego krajobrazu, tego spokoju. Być może, jak obcy przeszczep, w końcu zostanę przyjęta, zaakceptowana, zostawiona w spokoju. Ale do tego potrzeba czasu. Na razie trwa walka, na razie poczucie obcości i bycia nie stąd po prostu musi być.
Leżę i myślę o tobie. Nie ma takiej sytuacji, w której nie znalazłoby się miejsce na tęsknotę. Gdzieś, daleko, w opustoszałym łóżku, zanurzasz się w swojej samotności. Indianie wierzyli, że każdy ma swój przydział bólu i cierpienia i nie da się od niego uciec. Ale jeśli z własnej woli zadajesz sobie ból, jeśli zgadzasz się na dodatkowe cierpienie, wybierasz i wchodzisz w nie z odwagą, jest szansa, że potem będzie ci łatwiej. Reszta zostanie ci oszczędzona.
Wyrwana z korzeniami, jak roślina, która może jedynie poddawać się temu co przychodzi, na końcu świata, w najwyższym pokoju wielkiego domu, tuż pod niebem, pozwalam wiatrowi i deszczowi na nienawiść, na razy skierowane w moją stronę. A potem zasypiam spokojnie, myśląc o oddaleniu.Nawet tu jest miejsce na tęsknotę

poniedziałek, 5 września 2011

Ta chwila


Jak miło się rozczarować. Jak dobrze skonfrontować swój lęk przed nowym i nieznanym, z przyjazną rzeczywistością. Jak wspaniale nareszcie być na miejscu.
Jechałam jak w malignie. Ostatnie dni, intensywne i takie nierealne odebrały mi świadomość. Jak duch, pusty w środku i unoszący się nad ziemią, nie istniałam. I oto nagle, to miłe uczucie. Jakbym wpadła w ramiona bliskiej osoby, utęsknionej, kochanej. Wszechogarniający spokój, wielką falą wypełnia ciało i myśli. I w jednej chwili to, co było, co niepokoiło, co dręczyło, znika, rozpada się. Jest tylko krajobraz za oknem, falbany gór na tle ciemniejącego nieba, spokój tego miejsca i domu, urok i prostota. W silnych ramionach tego świata wyhamowuję. Czuję jak wracam do siebie. Jestem.
To jest ta chwila. Chwila euforii. Kiedy zamyka się to, co było i otwiera nowe. Wszystko wydaje się nagle możliwe. Pod nogami ścielą się nowe drogi, a każda inspirująca, ciekawa, ważna.
To jest ta chwila. Chwila spokoju. W której nie trzeba już nigdzie dążyć, niczego zmieniać, zmagać się, tylko być i już. Zanurzyć się odważnie w chłodnej orzeźwiającej wodzie nowego.
To jest ta chwila.
Był sobie człowiek, który ciągle czegoś szukał. Wędrował po świecie, biegał po miastach i miasteczkach, nie spał po nocy, bo i wtedy zdawało mu się, że powinien pozostać czujny i poszukiwać dalej. Nie jadł i nie pił, nie miał przyjaciół i raczej nie rozmawiał z ludźmi, chyba, że wypytywał: gdzie to jest? Gdzie to jest?
-Ale co? - pytali zagadnięci. Mężczyzna nie potrafił im powiedzieć.
Stał się jak dzikie zwierze. Jego rozbiegane, poszukujące spojrzenie przerażało. Pewnego dnia przyszedł do niego anioł. Stanął przed nim i mocno go przytulił. W jednej chwili całe napięcie, to zamieszanie w myślach, ustąpiło. Mężczyzna odnalazł siebie. Poczuł pod nogami twardą ziemię, w rękach zwiewne ciało anioła. Wokół roztaczał się zapach, śpiewały ptaki, słońce przygrzewało. Lato dobiegało końca. Wszystko to nareszcie mógł zobaczyć i poczuć.
I wtedy anioł zniknął, a mężczyzna zamienił się w drzewo.

niedziela, 4 września 2011

Piąta rano. Słońce wpada wąskim strumieniem. Nie mogę spać. Budzi mnie uczucie, że jestem w swoim łóżku, na tym samym miejscu, gdzie dotychczas. Że otacza mnie ten sam zapach, to samo światło, ta sama przestrzeń.
Jest inaczej. Między jednym, a drugim miejscem, przemieszkujemy wszyscy stłoczeni, jak uciekinierzy. Obok mnie śpi dziecko. Fale oddechu kołyszą łagodnie drobnym ciałem. Za oknem jest inny krajobraz. Łóżko jest twarde i nie moje. Tylko my pozostajemy, wciąż w tej samej konfiguracji. Zamieszkujemy nasze ciała, gdziekolwiek jesteśmy.
Piąta rano. Nie mogę spać. Słyszę, jak woła mnie dom. Ogród, w którym zostawiłam zasadzoną na wiosnę lawendę i dorodne krzaki mięty, które pachniały, gdy tylko je poruszyć. Huśtawka zawieszona na gałęzi brzozy, porzucone zabawki – wszystko zdaje się wzywać z oddali. Leżę i nie otwieram oczu. Udaję, że nic się nie zmieniło, że zaraz wstanę, zrobię kawę, włączę radio, a potem siądę w fotelu, by kontemplować kuchenne okno, do którego zagląda bluszcz. Przyglądać się, jak wspina się po nim jesień. Udaję, że za chwilę wstaną dzieci, odprawimy nasze poranne rytuały i zaczniemy dzień. Tak, jak zawsze.
Będzie inaczej. Już nigdy tak, jak było. Ta myśl rozpościera przede mną przepaść, nad którą muszę przejść, przedostać się na drugą stronę. Jak będę już tam, napiszę kilka ciepłych słów, kartkę wyślę, pozdrowienia. Tylko, gdzie znajduje się TAM? Gdzie to jest.
Tęskniąc za ukorzenieniem, wciąż wyrywam się z korzeniami.

piątek, 2 września 2011

Klamka zapadła


Ostatnie spojrzenie na dom. Jak na kogoś bliskiego chwilę po śmierci. Widać wtedy jak twarz przeistacza się, zmienia się z tej, kochanej i bliskiej, w maskę, pozbawioną wyrazu. Twarz zmarłego nie wyraża pragnień, nie zaprasza do spotkania, rozmowy, jest jedynie skorupą, zastygłą w pustce. Nie jestem jej już potrzebna.
Ostatnie kroki przez pusty pokój. Lustro spotykam tylko, które udaje, że jest tu przy mnie. Że jest. Pustka po tobie wypala we mnie taką właśnie czarną dziurę, okrutnie pustą, jak ten dom. Dopóki chodzi się codziennie po domu, po prostu będąc, nie słyszy się skrzypienia podłogi, nie dostrzega się jej niuansów, tego, jak zakrzywienia desek delikatnie drażnią stopę. Wtedy przestrzeń jest tylko po coś. Pusty dom zamienia się w samo istnienie. Krok w tej  przestrzeni to medytacja. Wszystko nabiera znaczenia i zagęszcza się. Pokonanie pokoju jest jak przeciskanie się przez ciasny tunel. Wysiłek każdego kroku. Jak ból. Nasz czas ma podobną konsystencję. Opustoszały pożegnaniem, zraniony, zamienił się w martwe trwanie. Czy już ci mówiłam, jak lubię ogniki w twoich oczach?
Był kiedyś człowiek, który pragną samotności. Pokochał ją, jak kobietę i zapraszał do siebie co noc, by byli najbliżej jak to możliwe. Stawali się jednością. – Czy już ci mówiłam, jak lubię twoje oczy?
O poranku patrzył za nią, jak wstaje i boso podchodzi do lustra, by upiąć włosy, a potem odchodzi . Nie zatrzymywał jej. Chciał być sam.
-Czy już ci mówiłam?
Zamknięcie drzwi to koniec. Nie wolno się wracać, nie wolno odwracać się za siebie. To, co zostało, ma zostać. Amen.
A zamykanie drzwi? Ten szczególny gest. Może być taki różny. Gwałtowny, brutalny, albo czuły, delikatny. Czasem drzwi zamyka się z radosnym impetem, z energią, która wypycha nas z domu. Jak trudno zamknąć drzwi za tobą.
Mężczyzna co wieczór czekał w swoim łóżku. Wiedział, że przyjdzie. Akurat ona nie zawodzi.