wtorek, 30 października 2012

śnieg

Droga wiedzie przez rozległą łąkę. Tej nocy spadł śnieg. Biała powierzchnia skrzypi pod butami. W rytmie kroków rozpadają się suche badyle kruche od mrozu. Oprószona wrotycz spoziera żółtym okiem. Cień barw, ślad po kolorze w białej nieskończonej przestrzeni. Nieprzyjazne zimno. Nie pasuję tu z moim ciepłym oddechem. Nie pasuję z ruchem, z dynamiką, z moją resztką życia, którą niosę, jak żar, pod kurtką. Dziś wszystko zmrożone śpi. I milczy. W ciszy tylko suche szepty trawy zbudzonej krokami, tylko krzyk kruków rozbijających czarnym kamieniem jednolite lustro nieba. Tylko tyle. Minimalistyczny utwór. Kontra, zgrzyt. Wiatr przesypuje się przez suche krzaki jak czas. Szelest i szum. Wszystko stłumione. Rejestruję dźwięki pierwszego dnia zimy. Muzyka ciszy. Improwizujemy wspólnie. Ja, moje kroki, szuranie butów, świst rękawów ocierających się rytmicznie o boki ortalionowej kurtki i reszta świata, czarni soliści na niebie, głóg, w którym wiatr potrąca zmarznięte krwawe owoce, niedawne kwiaty i resztki letniej, łąkowej świetności, ksylofony i dzwonki, gongi i sagady. Ta muzyka mi się tylko śni. Sen jest sposobem istnienia, gdy śnieg, biel i cisza. Idę, jak we śnie. Zaczarowana bielą. Sen i śmierć są teraz szczególnie blisko, spotykają się, a wtedy chłód wzmaga się i łąką targa nagły podmuch wiatru. Ale to tylko chwila, potem wszystko uspokaja się znowu, sen jest tylko snem, a cisza chwilą zanim zabrzmi głos, czasem możliwości. Idę poprzez biel i myślę, że świat i moja pamięć udają, że tego wszystkiego nie było. Białą gumką wycieramy tęsknotę za ciepłem, za rozgrzaną skórą, za głosami radości, białym puchem pokrywamy spotkania, rozmowy, kołysanie w ramionach, w ciepły, letni wieczór, nocne ogniska i drobiny słońca w rzece. Postępujemy dalej, w głąb tej tęsknoty. Grube ubranie, warstwa po warstwie chroni przed dotykiem. Nie wyciągaj już ręki w moją stronę. Zamarznięta jestem, pozbawiona czucia. Sen jest jedynym sposobem istnienia, który pozwala przetrwać w opustoszałym krajobrazie. Nie budź mnie więcej. Wsłuchana w szelesty suchych badyli, drobiny dźwięku w zamarzniętych gałęziach, zapominam o lecie. I niech tak pozostanie.

sobota, 27 października 2012

chwila

Jechałam serpentynami i nagle coś było nie tak. Samochód przestał mnie słuchać. Widziałam wyraźnie przesuwającą się pode mną jezdnię, jak ucieka, wysuwa się, umyka. Śliskie, wężowe ciało. Przyciskałam hamulec, ale bez efektu. Próbowałam skręcić - na nic. To niby chwila, ale czasu było w bród, by uświadomić sobie to wszystko i przemyśleć. Dostatecznie dużo, by świadomie stwierdzić, że nic się już nie da zrobić, a tę sytuację trzeba przeżyć do końca. Nie można zamknąć oczu i udawać, że się zniknęło tak, jak robią to dzieci. - Nie ma mnie – wołają zasłaniając sobie oczy. Nie. Nic z tego. Trzeba patrzeć, trzeba widzieć, nie wiedząc jeszcze, co takiego przyjdzie nam zobaczyć, na co się jeszcze napatrzymy. Może na nic, albo właśnie na wszystko, a może za moment przestaniemy już patrzeć, albo spojrzymy inaczej, w inną stronę i wszystko stanie się takie oczywiste, wszystko się unaoczni. Nie wiadomo. Rzadko zdarza się taki czas, taka chwila, kiedy stery trzyma w ręku ktoś inny, kiedy trzeba się tylko poddać. Rzadko, a może zawsze, ale nie zawsze czujemy to na swojej skórze tak wyraźnie. Święty czas spotkania z prawdą. Myślałam, że będzie dachowanie. Nie, udało się szczęśliwie wyjść bez szwanku. Samochód do naprawy, ale życie, zdrowie mają się nieźle. Wieczorem dopada nas wszystkich smutek. Sączy się z tamtej chwili, wypływa, wsiąka w nas i nie daje spokoju. Włączamy film, komedię. Może minie, odejdzie, ale nie. Patrzę w puste okno, za którym ciemność żłobi swój tunel. Pracowicie odgarnia resztki światła, odkrywa przede mną wnętrze nocy. Wszystko dziś miało być inaczej. Kto tu rozdaje karty? Los? Kąty zakrętów, czy wilgotność nawierzchni? Możliwości jest wiele, ale wśród nich nie ma mnie. Czas mija, ja mijam, muszę się wreszcie z tym pogodzić.

piątek, 5 października 2012

zmierzchanie jesienne

Znowu jesień. To "znowu" mnie prześladuje. Dostrzegam przede wszystkim powtarzalność, widzę jak kręcę się w kółko, podczas gdy reszta świata mija mnie dzień po dniu. Za oknem jesienne kolory. Złote góry i płonące krzewy. Kiedy przychodzi zmierzch, wychodzę na drogę i wędruję po mleko do wsi. Gdzieś w lesie ryczą jelenie. Wilki podchodzą pod ludzkie siedziby wystraszone nadchodzącą zimą. Ma być wczesna i bezlitosna. Któregoś dnia obudzimy się pozbawieni kolorów, w bieli i czerni, jak w starym telewizorze. Nie tylko wilki się tego boją. Wędruję i w chłodnym powietrzu wyłapuję drobiny tamtego roku, ten sam zapach kasztanów i liści, ta sama kurtka na tę samą porę roku. Dlaczego wszystko musiało się skończyć. Za zamkniętymi drzwiami została tamta ja z odrobiną nadziei, jak z kwiatem we włosach. Teraz idę niczym zombie. Nic mnie już nie martwi, ani wilki, ani gęstniejący mrok, ani samotność, ani gwar. Tylko uchylone drzwi jesieni, za którymi widzę ciebie, tylko to mnie martwi, bo przypomina mi tamto życie pozostawione gdzieś w październiku 2011 na dalekim krańcu Krakowa. Powiewa chłodny wiatr. Pamiętam zimno oczekiwania. Nic już nie jest takie jak wówczas, a mnie być może nie ma w ogóle. Jestem cieniem wędrującym wciąż tą samą drogą. Po co? Dokąd idę? Kiedyś może trafię na odpowiedni czas, kiedyś może droga zaprowadzi mnie wreszcie na miejsce.