niedziela, 28 września 2014

POD KRZAKIEM PORZECZKI

Dziwne, ale kiedy sięgam pamięcią wstecz, do czasów dzieciństwa, nie pamiętam nikogo z dorosłych. Pamiętam siebie, las pamiętam, zapach roztartych w palcach liści czarnej porzeczki, słoneczne odblaski na powierzchni rzeki i na korze brzóz. Pamiętam miejsca, chwile, zabawy, ot na przykład rozgniatanie na ubitej drodze białych kulek śnieguliczki, ale nie pamiętam dorosłych. Gdzie oni byli? Gdzie są, gdzie się podziali? Nie. Byłabym zapomniała. Pamiętam. Jedyną osobą jest babcia. Widzę w pamięci wnętrze kuchni. Ogień w piecu huczy, babcia w fartuchu, siada, a potem bierze mnie na kolana. W telewizji leciała Barbapapa, tak się to chyba nazywało. Babcia ma włosy splecione w koczek. Jest prawdziwa. Ile mogłam mieć lat? Miesięcy? Umarła kiedy kończyłam półtora roku. - Niemożliwe, że pamiętasz – słyszę – to opowieści sprawiły, że sobie możesz wyobrazić. Nie. Jedyną osobą, którą niemożliwie pamiętam, jest babcia. Wiem, że to ona. Mieszkaliśmy w głębi lasu. Droga od szosy wiła się, rozdzielała, wiodła, a to przez otwarte wrzosowiska, a potem znów ginęła pomiędzy drzewami. Jakieś trzy kilometry od szosy na Busko, w lesie, stał stary dom. Pamiętam. Tak, dom pamiętam. Pokój z werandą i słońce. Zdaje mi się nawet, że widzę siebie, jak leżę na łóżku, obudzona rankiem i zachwycam się światłem, łapię je w ręce. Ile mogłam wtedy mieć? Może pół roku? Niemożliwe, podobno. Pamiętam tylko niemożliwe. W domu były schody na strych. Na strychu skrzynia, a w skrzyni moje pierwsze lalki – krasnoludki zrobione z gliny na powyginanym drucie. Dziadek uszył im czerwone czapeczki, koszulki, portki. Wyciągałam je ze skrzyni i nasłuchiwałam, co też mają mi do opowiedzenia. Ot, taka zabawa: patrzenie i słuchanie. Pamiętam przestrzeń. Lasy wokół, ciągnące się za stodołą pola i sady, otwartą i zamkniętą drzewami, nieskończoną i poruszającą przestrzeń. Chowałam się przed nią w krzakach porzeczek. Zdawało mi się, że mogę tam zostać na zawsze. Na gałązkach wisiały owoce, obok rósł rabarbar, siedziałam w tych krzakach i jadłam. Kiedy po latach czytałam opowiadanie Astrid Lindgren o siostrze, która spadła pod krzak róży i zamieszkała tam, w ziemi, pomyślałam, że jeśli miałam jakąś siostrę, to jej dom musiał być ukryty właśnie tam, koło porzeczek. Nie pamiętam zimy. Ten czas zasypywał śnieg. Prawdopodobnie przeczekiwaliśmy go przy białym, kaflowym piecu, przesypialiśmy, jak rodzina muminków, żeby ożyć wiosną. Pamiętam psa. Był dla mnie kimś bliskim i dalekim zarazem. Nie mogliśmy się porozumieć, chociaż towarzyszyliśmy sobie często. Wchodziłam do jego budy i opowiadałam mu coś, albo śpiewałam. Ale przypominało to rozmowy obcokrajowców, pełnych dobrych chęci, ale pozbawionych narzędzi – słów, na zawsze jakoś sobie obcych. A dorosłych nie pamiętam. Być może po prostu nigdy nikogo tam nie było. Wszyscy w pracy, zajęci, nieobecni. Nikt nie miał czasu, by siedzieć ze mną pod krzakiem porzeczki, albo żeby mnie zaprowadzić w swoje tajemne miejsca, żeby opowiedzieć mi swoje historie, potowarzyszyć. Myślę o tym teraz kiedy cisza otacza mnie szczelnie i wypełnia dom, jak dym. Niedługo zrobi się głośno, wrócą dzieci, będą opowiadać, kłócić się, robić wokół swoje kolorowe zamieszanie. Skończy się czas ciszy. Czas, który jest dla mnie jak podróż. Wracam tam tak, jak się wraca do kogoś bliskiego, wracam do pustki i przestrzeni tak, jak inni wracają do rodzinnego domu. Kiedy dzieci wyfruną na dobre, będę i ja mogła na dobre powrócić. Skończy się czas niepotrzebnych słów. Będzie można patrzeć jak światło wspina się na drzewa, obserwować jego ciepłą dłoń na skórze i na zawsze zamieszkać pod krzakiem porzeczki.

czwartek, 25 września 2014

NADCIĄGA JESIEŃ

Jesteśmy tu z kicią same. Patrzymy przez okno jak jesień zdmuchuje z pola resztki lata. Nie jest źle, dzień słoneczny, ale jakoś inaczej już. Zimny wiatr. Kicia szuka ciepła na parapecie. Wypręża grzbiet do słońca i zlizuje je szorstkim językiem. Wczoraj nad Sanokiem leciały żurawie. Wołały z góry do nas. Pewnie chciały, żeby lecieć z nimi, ale nie zrozumieliśmy na czas. Niebo nad nami zamknęło się i ciemność wypełniła powietrze ciszą. Znów zostaliśmy tu, zagapieni. Z poczuciem, że nas coś ciągle omija. Nie potrafimy nadążyć, załapać się, zostajemy z tym poczuciem. Jakaś taka smutna noc po żurawim odlocie. Inaczej już jest, wiadomo. Kicia się bawi skórką z chleba, która spadła na podłogę, któregoś z tych dni, których już nie liczę. Coś spada, coś leży, zostaje tak na wieki wieków, albo ulega procesom, albo jest ewentualnie zjadane przez Kicię lub mysz i tak sobie tu jesteśmy ja i wszystkie inne resztki. I bezwład przedmiotów i myśli w opustoszałym, obcym domu. Same przymiotniki wypełniają przestrzeń, bo nie dzieje się nic. Czasem pojedynczy, koci spazmatyczny ruch, jak krótkie cięcie, mrugnięcie okiem. I znów nic. Ja też się bawię. Przechodzę z miejsca na miejsce, z pokoju do pokoju i patrzę, jak światło wypełnia przestrzeń. Wyglądam z każdego okna. Sprawdzam, czy jesień równomiernie nadciąga. Słucham dochodzących mnie dalekich odgłosów, mierzę odległości, wyznaczam dystanse. Nie mamy nic do zrobienia. I to jest cała prawda, którą odnajduję w pustym domu. Nawet jeśli zajmiemy ręce tym, czy owym, zaprzątniemy głowę tamtym, czy innym, faktycznie jest tylko cisza, naprawdę istnieje tylko pustka, a milczenie to najdoskonalszy sposób mówienia. To tu, w dole. W górze ci, co uchodzą przed wieczną zimą, pędzą na południe gnani zimnym wiatrem, prowadzeni gasnącym słońcem. Nie mówię nie. Może w przyszłym roku się uda. Wyrwiemy się i polecimy, porzucimy zimny wiatr, pożegnamy smutne, mdłe słońce północy, dla innego, lepszego. Może. Ale pewnie najdalej wiosną zapomnimy o tej obietnicy, wiosną znów będzie się zdawało, a lato zamknie nam oczy.