środa, 28 grudnia 2011

Eliot

Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Czyli teraz jest dobrze. Niczego mi nie trzeba. Skóra jest napięta, wciąż jeszcze moja. Smaruję ją olejem makadamia. Zatrzymuje czas. A potem idziemy na spacer. Teraz jesteśmy dla siebie najważniejsze.

Im bardziej dbam o Skórę, tym rzadziej sięgam po Eliota. Wyczuwam, że chodzi tu o prawdę. O dostęp do prawdy, o dosięganie do niej, potrzebę, możliwość, sama nie wiem. Kiedyś byliśmy nierozłączni. Nawet kiedy zdawało mi się, że uciekłam z domu, był ze mną. Leżał w plecaku spakowany zamiast majtek. Wtedy potrzebowałam tylko jego, dżinsów i wyciągniętego swetra. Wtedy nie znałam jeszcze Skóry. Teraz w lustrze widzę kobietę w sukience, z kolorowym magazynem w dłoni. Widzę Skórę.
Stała mi się najbliższa. Zdradziłam. A może to zwykła litość. Czas skóry jest skończony, krótki. Eliot pozostanie, niezmienny, jak kawałek skały. O nią muszę się troszczyć. Jest moją matką i córką. Karmię ją, podtrzymuję, wyprowadzam na krzepiące spacery i wciąż zastanawiam się, co jeszcze mogę zrobić. Czas zostawia na niej ślady.
Eliot stoi obok. Nieco z tyłu. Czeka. Za nami wiele lat. Widział jak dojrzewam, jak zmieniam się, jak staję mu się bliższa. Na jego oczach. Kiedyś pokazywał mi świat. – To jest To drzewo – mówił. -- To jest Ten dom.
Akcentował zaimki wskazujące, jakby celował wskazującym palcem w rzeczy i ludzi. Wszystko miało inny smak, gdy był blisko.
Jeździł ze mną na północ i południe, nad morze, w góry, i gdzieś pomiędzy. W plecaku, między konserwami i skarpetkami, albo w kieszeni pełnej chustek do nosa. Czasem zatknięty za pasek, ukryty pod swetrem, przywierał do mojego brzucha, chłodny, gładki i papierowy.
Rok dziewięćdziesiąty pierwszy lub drugi. Poznajemy się w nudnym Zakopanem. Roztopy i szare niebo. Czeka na mnie w księgarni. Na okładce jego twarz jest taka jak moja. Takie same krótkie włosy. Odtąd nie mogę go od siebie odróżnić.
A teraz powraca do mnie o świcie, na blokowisku, o którym też kiedyś opowiedział mi swoimi słowami. Tęsknię. Niebawem wiosna. I znów kwiecień wyciągnie spod ziemi korzenie drzew i umieranie rozpocznie się na nowo.

wtorek, 27 grudnia 2011

ostatnie chwile

Noc nabrzmiewa, w dżdżu drżą światła. Runda po mieście, jak zwykle – ostatnie spojrzenie. Każde jest ostatnie. Zmoknięte miasto. A miała być zima. W domu choinka, jak obraz z innego świata, minionego. Gdzie to było? Kiedy? Z pełnym brzuchem kontempluję ten abstrakcyjny symbol czegoś, czego nie mogę dotknąć, po co już nie sięgnę. Za daleko.
Po raz kolejny rozwijam nasze koczownicze legowisko. Śpimy pod drzewem, zasypiamy wpatrzeni w kolorowe światełka. Jeszcze tylko raz, jeszcze jutro, potem zwiniemy obozowisko i ruszymy z drogę. Który to już raz? Radom, Rzeszów, Krosno i już. Pagórki obsypane śniegiem i las, pastwisko i drobne, drewniane konstrukcje domów, takie na ludzką miarę. Tęsknię.
Robimy sobie kolację w ciasnej kuchni. Z sałaty wychodzi maleńki chrząszcz. – Harmonia axyridis – mówi mój brat. Harmonia – myślę – jak instrument, który kiedyś przytulałam czule próbując wydobyć jakieś dorzeczne tony. Jak harmonia mundi, jak harmonia caelesti. Te najbardziej potrzebne z potrzebnych. Śliczna, mała drobina czerwieni. Harmonia.
- Nie, to przecież zwykła dwukropka. – mój drugi brat od pierwszych lat życia jest specjalistą od biedronek. Wciąga ją na pokład latającego widelca i zawozi w bezpieczne miejsce za kuchenną szafką. A mi przypomina się dom w M. Ten stary, ten, w którym przyszło na świat dziecko. Dom nie piękny, ani praktyczny, ale żywy. We framugach okien, w kącikach domowych oczu wtulone w siebie, zimowały biedronki. Trzeba było uważać, żeby nie zrobić im krzywdy. Były drobne jak czerwone kropeczki. Dzieci. Ledwie wylęgnięte. Najwięcej ich spało na oknie w łazience. Może dlatego, że tam było najcieplej, może odpowiadała im wilgotność przypominająca leśne runo? Łazienkowe okno było jak obraz. Ramę pomalowałam na niebiesko i kontemplowałam tę nieskończoną doskonałość. Poprzez zaparowaną szybę ogród wyglądał jak dzieło impresjonisty. W każdej kropli wody krył się kawałek świata. Odrobina zieleni, brudny, ziemisty brąz, drzewa jak smugi światła i barwy, ulotne i nierzeczywiste. Którejś jesieni posadziłam w ogrodzie jarzębinę. Pod oknem w łazience. Krople jarzębinowej czerwieni spływały po zaparowanej szybie.
Dom. Teraz jest jak kula u nogi. Stary i niechciany. Wchodzę tam czasem, już nie do siebie, i wyczuwam resztkę naszej historii w kącie przy drzwiach tam, gdzie kiedyś postawiliśmy sosnowe łóżko. Nie ma jej już ani w kuchni, ani w pokoju dzieci. I jeszcze widok z okna próbuje mi wmówić, że nic się nie zmieniło. Kusi wiecznym trwaniem. Dom, co przypomina chorego starca.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

noc polarna

Dziś nie wstało słońce. Niebo pozostało ciemne i martwe. Zsiniały świat trwał w drętwym śnie. Poszłam po piwo. Drugi dzień Świąt. Czas nieubłaganie ucieka. Ulicami idąc, grząskim, rozmokniętym asfaltem, patrzę na miejsca ze śladem, cieniem minionego. Bardzo osobiście czytam te miejsca. Bloki, okna, ławeczki, uliczki. Rok po roku. Twarz po twarzy. Czas i przestrzeń łączą tu się w jedno. Są moją drogą.
Poszłam po piwo. Ostatnie chwilki z braćmi. Dzieciństwo, którego nie było. Odwracamy do góry nogami czas. Zaglądamy mu do kieszeni. Noc polarna. Poszłam po piwo. Teraz może zdarzyć się niemożliwe.
Nie chce mi się pisać życzeń, wysyłać świątecznych smsów, odkładam na kolejne święta odwiedziny. Po prostu jestem. Z piwem w ręku obejrzymy jakiś film, żeby mieć poczucie, że coś nas łączy. Żeby mieć wspólne przygody, pożyczone, wydarte bohaterom, ale także nasze. Poszłam po wodę. Jak wszyscy na Ursynowie. Do źródła. Pierwotny spacer przez nowoczesne osiedle. Pies na balkonie wyglądał już wiosny. Rok zmierzcha się i ciemnieje jak dzień. Zagęszcza się czas, kończy się, jak fusy z resztką herbaty na dnie. Gorzki. Niedługo ostatecznie pęknie nabrzmiała noc i zaleje nas nowe światło. W ogródkach pod blokiem wzejdzie wiosna. Tutaj to wszystko czuję. W zapachu rozmokłej ziemi. Tam, dokąd pojadę wciąż jeszcze trwa zima. Do marca będziemy spać pod ciepłą warstwą bieli bez pamięci i tęsknoty, pozbawieni złudzeń i pragnień. Tam. Jeśli tylko uda mi się wrócić. Droga prowadzi, gdzie chce, wiedzie w niewiadome strony. Na wszelki wypadek mam w samochodzie wszystko, co trzeba. Mogę zostać tu, albo pojechać gdzie indziej, mogę podróżować w nieskończoność i nigdy nie dotrzeć. Zabrałam ze sobą tomik Eliota i ulubione sukienki, buty do tańca i notatnik. Mam też grę dla dzieci, żeby nie nudziło im się ze mną i kilka płyt, tych ulubionych. Więcej nie trzeba. Jesteśmy w podróży i niech tak pozostanie.
W wigilię wszyscy życzyli mi domu. Zupełnie jakbym spędzała Święta w przytułku dla bezdomnych. Mając swoje ściany i podłogi, żyrandole i komody, łazienki z lśniącymi kafelkami i telewizory na pół ściany, czuliśmy wspólnotę bezdomnych. Nie, nie mam złudzeń. Dlatego w samochodzie mam wszystko, co trzeba. Na dziś, jutro, na zawsze.

niedziela, 25 grudnia 2011

święta

Znów powrót do źródeł. Obserwuję siebie w tej podróży. Badam myśli, obrazy, tęsknoty. To już nie te emocje, jak dobrze. Spokój. Normalnie jadę i już.
Za plecami zostaje wybielony krajobraz. Kusi nas do pozostania, rozsypuje drogocenne szkiełka w śniegu. Słońce wschodzi, gdy odjeżdżamy z Zawadki, a Cergowa wynurza się z mgły i wygląda jak wypięty koci grzbiet. Jest tak pięknie, że aż trudno oddychać. Jest tak jasno, świetliście, że aż bolą oczy. W powietrzu unosi się rozrzedzona radość. Wciągam ją powoli do płuc i zatrzymuję. Czuję jak przenika do krwi i zaczyna krążyć we mnie dodając nowej energii. Jedziemy. Reszta nie ma znaczenia. A piękno poczeka tu na nas z zimą. Przysiądą między Duklą a Zawadką i sformują komitet powitalny. Wrócimy za tydzień. Wszystko tu będzie takie samo.
Warszawa jest inna. Sina i wilgotna. Warszawa jest płazem żyjącym głęboko w jaskini, z dala od światła, od prawdziwego światła. Za oknem blokowisko – betonowa armia. Dobrze, że tam jest inny świat, do którego będzie można wrócić, w który można się będzie zanurzyć i zapomnieć o szarościach i gęstym powietrzu Warszawy. A tymczasem przede mną rodzinne pięć minut. Potwór połyka mnie na dobre.
Dojeżdżając mylę drogę. Zawracam i objeżdżam dom naokoło, jak nigdy dotąd. Już nie jestem stąd. I niech tak pozostanie. Byłoby dobrze zapomnieć, pomylić drogę i nigdy nie trafić. Czasem błądzenie może być ratunkiem. Jem kutię i zamieniam się w wielki trawiący brzuch. Święta – czas człowieka mięsa. Czas brzucha. Uroczystości trawienne. Popijam winem i chyba zaraz zasnę. Minuty, godziny, zegary, kalendarze nie mają tu nic do rzeczy. Jest tylko rozciągła wieczność. I zamroczenie, a w nim migoczą kolorowe lampki.
Poranek zastaje nas śpiących pod choinką. Dzieci i ja, na legowisku z koców i śpiworów. Łoże nomadów.
Wędrówka na cmentarz. Świąteczne odwiedziny. Kutia. Wiewiórki czują wiosnę. Szukają w szczelinach i jamach czegoś do zjedzenia. Niebo chmurzy się i wzbiera deszczem. Mży. Nieobecni wędrują za nami jak cienie. Opowiadamy o nich historie i wzywamy po imieniu.
Wieczór u starszej kobiety nad kawą i winem. Roztopione minione historie stają się prawdą. A moja córka, ukryta pod choinką wyciąga z paczki pomarańczowe ciastko, wpycha sobie do ust i mówi: cała cisza będzie dla ciebie.

wtorek, 20 grudnia 2011

codziennie

Dzień za dniem upływa niepostrzeżenie. O poranku budzi mnie dzwonek w komórce. Kiedyś tańczyłam do tej melodii, a teraz w jej rytmie ledwie dźwigam się z łóżka. Wtórna funkcja muzyki – być dźwiękiem w komórce, sygnałem sms-a, albo budzikiem.
Zaglądam w ekran i sprawdzam datę. Widzę tę dzisiejszą, mój boże! Kolejny dzień. Poprzedni już za mną. Odhaczony. A ten następny w kolejce do odchodzenia w nic. Już teraz, już na starcie gotuje się do obumarcia.
Dni jak jętki.
A sny są jak strona z obrazkami w książce, którą kartkuję, dzień za dniem. Sny. O czym one w zasadzie są? Co chciałyby mi opowiedzieć te surrealistyczne wizje wprost z mojej głowy? Oglądam je uważnie i wiem tyle samo, co wcześniej. Nasiona we śnie wypuszczają mocne długie pędy. Nie zapomnę tego obrazu. Wierzę, że mówi o zakorzenieniu, o moim miejscu.
Kiedy mówię przy dzieciach – jak będziemy mieli swój dom – mój syn przerywa mi i mówi – ta, jasne, swój dom. Ja mam, tylko ty nie masz – i śmieje się szyderczo.
Gdzie można się podziać, kiedy nawet najbliższy wymiata cię miotłą za drzwi swojego domu?
A więc, kiedy już będę miała swój dom, pomaluję w nim ściany na czerwono, a na tym wymaluję pomarańczowe paski i nigdy już nie zabraknie mi energii. Na podłodze usypię zegar z piasku, który będzie mi doskonale posłuszny. Tak będzie, zobaczycie.
A teraz siedzę sama. Dzieci śpią. Noc powleka ciemnym nalotem dom i śnieg przed domem. Wilki podchodzą blisko. Jutro wyjeżdżam. Znów w tę samą trasę. Już po raz drugi bez nadziei i bez specjalnej chęci. Byłeś magnesem. A teraz porwie mnie jedynie lekki prąd. W rzece samochodów popłynę w stronę, gdzie kiedyś byłeś ty. Puste miejsce zajmie wiatr i śnieg, albo nic, po którym przechadzać się będą obcy ludzie. Cóż począć. Choć pamięć cofa czas i pokazuje wciąż tamtą datę, bezustannie i bezlitośnie, każe mi powracać, to przecież prawda jest inna. Wszystko wskazuje na to, że to, co było, odeszło, prawda? Tak chyba o tym pisałeś: wszystko, co było, odeszło. Nic nie zostało.
Ten kawałek mnie umarł i przecież byłam na pogrzebie, dlaczego udaję, że nie pamiętam?

Kiedy jest się młodym, miłość ma smak truskawek i lekkość szampana pitego z butelki nocą, dajmy na to, na plaży. Jakoś tak. Kiedy się kończy, od środka ściekają czerwone łzy, a potem słońce wstaje znowu i przychodzi dzień. Ma się przed sobą nieskończoność, która zaprasza wciąż dalej i dalej.
Kiedy jest się starym, miłość przypomina zaśniedziałe lustro. Myli ją człowiek z samym sobą, gubi się w tym, co realne, a co jedynie odbite. Wszystko też słabo widoczne, trudne do oceny. Mrużę oczy, ale nie wiem na pewno. Nigdy nie wiem na pewno. Kiedy wszystko mija, roztrzaskuje się o jakieś skały po drodze, zupełnie traci się rezon.
Zbite zwierciadło – siedem lat nieszczęścia.
I to jest akurat pewnik.
A siedem lat teraz, to jak czas do końca,
wyrok dożywotni.
Czas się skurczył. Kiedy rejestruję kolejną zmianę daty, mam deja vu. Zaraz, czy to się już kiedyś nie zdarzyło? Dzwoni telefon. Znajome rytmy. Idę biegać, jak co dzień.
Może wytrzeźwieję,
może doliczę się dni,
może dojdę do siebie?

sobota, 17 grudnia 2011

przybywaj

Co pewien czas przypływasz do mnie wielką falą. Jesteś. Nawet nie wiesz, jak bardzo obecny. Chcesz, czy nie. Przypływasz i znów stajesz przy mnie, za mną, obok, czuję, że jesteś. To moja prawda. Zastanawiam się, jakie to siły sprawiają, że przybywasz tu znowu? Czy to moja wewnętrzna tęsknota? Czy to moje pragnienie? Czy tylko tyle? Czy może jest coś więcej, w tych wszystkich międzyludzkich tajemnicach, siła, która już nie jest ani mną, ani tobą, coś, co stworzyliśmy, co już jest, jak nasze dziecko. Widmowe i nie stałe, z tlącym się ledwie płomykiem życia. Dziecko, które pewnego dnia rozwieje się w powietrzu i stanie się jedynie drobnym kawałkiem przeszłości, niepozornym i nieistotnym. Bronię je przed tym. Za wszelką cenę chcę dać mu jeszcze kilka chwil prawdziwego życia. – Nie odchodź – proszę i tulę je do siebie – zostań jeszcze chwilę. Niczego więcej nie chcę.
Jak wiele już takich unieważnionych czasem kawałków przeszłości, na półkach pamięci. Stoją jak słoje, przetwory z życia. Dżemy miłosne i przyjacielskie, musy z pięknych i brzydkich obrazów, powidła z minionych zapachów, konfitury z dźwięków, co zapadły w pamięć i zostały przy mnie. Wszystko przerobione i zakonserwowane na wieki, na moje wieki. Kiedy pewnego dnia skończy się mój czas, słoje pękną, a zawartość wyleje się z nich gęstą strużką. Okażą się zaledwie garstką cienia, odrobiną czegoś o nieokreślonej konsystencji, niepotrzebnego i nieprawdziwego, co ktoś uprzątnie i wrzuci do kibla. I ponieważ wiem, że kolej rzeczy jest właśnie taka, że słoje wspomnień nie są potrzebne nikomu oprócz mnie, nie chcę, żeby nasze dziecko spoczęło w jednym z nich, jak poroniony płód. Bronię go, ochraniam i wciąż rozdmuchuję tę iskierkę tlącego się w nim życia. Niech istnieje, niech posiada swoje własne kilka chwil, czasowe jedynie, ale prawdziwe życie.
Ożywianie pamięci jest bolesne. Tak jak macierzyństwo. W zamian oddaje się kawałek siebie, ten swobodny i płynący z wiatrem pozornej wieczności. A dostaje się kamień.
Pamięć uświadamia upływ czasu i ostateczną niemożność powrotu do tego, co było. To prawda. Tego już nie ma na zawsze, na wieki wieków amen. Wszystko to dociera do mnie z całą mocą. Z całą bolesną realnością. I to jest właśnie pamięć Pamięć, co przypomina kamień i macierzyństwo. Jest na zawsze i rzadko tylko dostarcza miłych wrażeń.
Kiedy z potężną falą wspomnień przypływasz do mnie ty, umieram z bólu i cieszę się zarazem, że znowu widzę twoją jasną twarz, co przypomina słońce. Młode, ciemne oczy z tajemnicą wspólnych chwil połyskującą na dnie. Nie miej mi za złe, że przyzywam cię tak często, nie daję spokoju twoim cieniom, podążam za nimi i wabię do siebie wciąż na nowo.
Mimo wszystko wolę pamiętać, bo w pamięci i w bólu odchodzenia, w niestałości bycia, ja sama staję się bardziej prawdziwa, realna, namacalna, substancja mnie samej zagęszcza się i materializuje. Pozwól mi żyć. Karmię się przeszłością. Jestem istotą z minionego czasu, co nie zaznaje spokoju i przybywa na dziady.

czwartek, 15 grudnia 2011

schiza na śniegu

Zobaczyłam to, tak po prostu. Idę przed siebie wąską drogą, a potem powoli wspinam się na łagodne wzniesienie pastwiska. Patrzę na siebie samą z oddali. Najpierw jestem daleko, potem nieco bliżej, a za chwilę stoję sama sobie za plecami. Świat widzę przez swoje lewe ramię. Na ziemi śnieg, więc biało i pusto, a ja jakaś bardzo inna od reszty, w kontraście. Inna jestem, jak tak na siebie patrzę. W środku, jako ja – oko, czuję się raczej częścią. Zupełnie jakby to pokryta śniegiem łąka patrzyła i widziała.

Kobieta w czerwonej sukience. Wokół niej otwiera się przestrzeń. Tańczy, a nad nią obojętnie niebo sinieje. Po co ten czerwony taniec w bieli? Każdy ruch znika w masie bezruchu, każde ożywienie roztapia się w kilometrach uśpienia, tonach martwoty. Zima - granica czasu. Chwile wykradzione nocy, ciemności i śmierci.
Kobieta kuleje. Jej noga wisi na grubej nici i wlecze się za nią, kiedy tańczy. Za każdym obrotem sznur coraz gęściej i ściślej otacza jej zdrową nogę. Owija się wokół niej jak wąż. Jest jak martwa ręka wywleczona z ziemi, co próbuje pochwycić i przyciągnąć w dół tę resztkę życia. Kobieta z martwą kotwicą nogi. - Patrzcie – mówi kuśtykając w tańcu – patrzcie jacy jesteście martwi.
Ale to nie prawda. To ona, jest od dawna martwa. Raz do roku chwilowe, zimowe roztopy uwalniają ją spod warstwy błota i pozwalają znów zdobyć płaskowyż pastwiska, znowu zatańczyć w otwartej przestrzeni. - Niech sobie woła – mówi zima – niech tańczy, niech udaje, że ma w sobie moc budzenia i ożywiania.
Patrzy obojętnie na kobietę co wiruje koślawo coraz częściej tracąc równowagę i upadając. Niebo ciemnieje i noc zapada. Czerwona sukienka roztapia się w mroku i powoli wsiąka w ziemię. Kiedy wschodzi księżyc, po kobiecie nie ma już śladu.

Przyglądam się temu wszystkiemu jednak trochę z boku i staram się wyłącznie patrzeć. Być jak oko kamery, co lustruje tę scenę, nie dziwiąc się ani nie pytając o przyczyny. Teraz światło gaśnie. Wiem, że jestem skulona jak dziecko w łonie, wiem, że za oknem księżyc powoli umiera i woła mnie na pomoc. Tylko patrzę.
W czerwonej sukience jak wtedy, kiedy patrzyłeś na mnie po raz ostatni.  

środa, 14 grudnia 2011

mydlane bańki

Mój kolega wysłał wiadomość: proszę rozsyłajcie wszystkim: zamykam ludzi w bańkach mydlanych. Pilnie szukam zamówień.
Mój boże – pomyślałam – to coś w sam raz dla mnie. Zamknąć się w bańce mydlanej i zobaczyć od środka świat pokryty delikatną tęczą, lepszy, połyskliwy. A przy tym, poprzez ten cienki klosz mieć tego świata trochę mniej. Dźwięki, obrazy, światło, barwy, a także ostre kanty, wszystko stało by się oddalone, delikatne, otoczone wilgotną obwódką. Kolory rozprysły by się na kawałeczki i docierały w postaci maleńkich plamek, kropelek. Nic by mnie nie zabolało, nic by nie kłuło, nie dokuczało, nie wbijało się w ciało, w oczy, w moje pozbawione skóry istnienie.
Dzwonię. - To ja poproszę tę banieczkę. Raz. Tylko mocną. Tak po starej znajomości.
Marcin przyjeżdża z torbą pełną narzędzi. Wygląda jak doktor – przebieraniec. Jest podobny do siebie sprzed lat. Młodzieńcza twarz, zabawny strój, jakiś frak i do tego ten kufer. Staję na stołku. Tak sobie to wyobrażam, że muszę być wyżej. Mam głowę na wysokości kuchennej żarówki. Zupełnie jakby słońce było na wyciągnięcie ręki.
  • No co ty, schodź – mówi do mnie dokręcając śrubki w maszynie do produkcji baniek. Całość wygląda jak połączenie wiertarki i czarodziejskiej różdżki. Staję przed nim, jak do badania, prawie na baczność. Staram się nie patrzeć w oczy, bo nie wiem, co z tego wszystkiego ma wyniknąć. Marcin mierzy mnie wzrokiem, jakby szacował ilość płynu potrzebną na stworzenie odpowiedniej bańki, bańki na moją miarę. I odchodzi. Co? No tak, idzie rozrobić płyn. Zamyka się w łazience i co raz słyszę jak puszcza wodę z prysznica. Czekam. Już nie tak na baczność. Kiedy drzwi się otwierają odruchowo prostuję się i jestem znów jak kosmonauta gotowy do wejścia na pokład swojej rakiety. Podniosła chwila, a w sercu jakieś lekkie drżenie.
  • Zaczynamy – powiedział Marcin i podniósł nade mną swoją rozdwojoną różdżkę. A potem przeciągną nią wzdłuż mojego ciała, całkiem jakby skanował je. Patrzyłam na jego skupioną twarz i widziałam jak powoli zamyka mnie w przejrzystym worku, który drga, trzęsie się, jak galareta. No i w końcu jednym, szybkim ruchem, zamknął bańkę. Wyciągnęłam przed siebie rękę i dotknęłam powierzchni. Była doskonale gładka. Wszędzie rozchodził się słodkawy zapach płynu do zmywania. Zawsze był najlepszy do robienia baniek. A potem zrobiłam coś o czym od dawna myślałam, wyobrażałam sobie tę chwilę, dla niej tylko wciąż odmawiałam sobie słodkości, kolejnych kromek chleba i wielu wielu miłych rzeczy. Podskoczyłam i nagle poczułam, że nie spadam w dół, ale unoszę się. Drgająca powierzchnia z wody i mydła utrzymywała mnie jakiś metr nad ziemią. Spojrzałam na Marcina. Był z siebie wyraźnie zadowolony. Pokiwał mi jeszcze ręką zachęcając do dalszych prób. Delikatnie więc wybiłam się do góry i stwierdziłam, że bańką daje się całkiem swobodnie sterować. Kiedy doleciałam do sufitu, skręciłam w stronę okna. – Otwórz – powiedziałam, ale Marcin nadstawił tylko ucha, a potem najwyraźniej powiedział coś, co jednak przez powierzchnię bańki brzmiało jak bąbelki wypuszczane pod wodą. - Otwórz – zawołałam i poczułam jak mój głos niebezpiecznie zakołatał w ściany. - Ojej, jeszcze jeden krzyk i mój pojazd pęknie. Ale tym razem usłyszał. Otworzył okno i dał mi znak do odlotu. Nakierowałam bańkę wprost w otwór. To było prostsze niż myślałam. Prąd powietrza porwał mnie natychmiast i uniósł w dal i w górę. W każdym razie udało się.
    Jak wrócę, opowiem resztę.

wtorek, 13 grudnia 2011

pierwszy upadek zimy

Nie powiem, żebym się dobrze czuła, kiedy tak raptem zima zrobiła w tył zwrot, a na świecie panuje nie wiadomo co, ni to wiosna, ni jesień. Grudzień dopiero. Tu, w górach długo śnieg się trzymał pewnie. Zdawało się, że żadne tam dwa stopnie ciepła go nie roztopią, ani delikatny wiatr, ani nawet drobny deszczyk. Był i już. Dzieci wychodziły na górkę z sankami i wszystko wyglądało już na prawdziwą, najprawdziwszą zimę. Białe, zdawało się czyste, nowe świeże. Miło widzieć za oknem świat tak wybielony, nieskalany. A tu nagle zmiana. Przyszła raptem. Pod wieczór. Wyjechałam z domu jeszcze zimą, a wróciłam w tej dziwnej porze. Samochód odmówił współpracy. Stanął w połowie górki i kręcił bezradnie kołami. Wysiadłam i zostawiłam go na pastwę ciemności. Drogę pokryła warstwa mokrego lodu. Zupełnie jak roztopione szkło. Musiałam podpierać się rękami. Śmiać mi się chciało, bo co to by było, gdyby ktoś mnie zobaczył w tej dziwnej pozycji. Całkiem jakbym pod nieobecność ludzi, znów schodziła na cztery łapy. Faktycznie jednak bez drugiej pary łap nie dało się przemieszczać Dowlokłam się do brzegu drogi. Tam leżały jeszcze hałdy śniegu pomieszane z błotem. Mogłam już zaufać ewolucji i wrócić do pionu.
Następnego ranka za oknem niebo rzygało szarym brudem. Łąka pokryła się trądem. Schodzące płaty śniegu łuszczyły się uwalniając suche badyle, które teraz znów sterczały w niebo, jak ślady dawnego świata, który upadł zniszczony zimnem i teraz rozkładał się w trawie. Nocą nie mogłam spać. Wydawało mi się, że słyszę myszy, pisk i tupot tysięcy nóg. Przypomniał mi się Dziadek do orzechów. Nie zapaliłam światła. Bałam się ruszyć. Pomyślałam, że kiedy my śpimy, dom prowadzi jakieś drugie życie, do którego przypadkiem miałam okazję zajrzeć. I że niebezpiecznie jest się ujawnić. Zupełnie jak w dzieciństwie. Usypiałam samą siebie wierząc, że przychodzą do mnie próżne duchy sprawdzić, czy śpię. Gdybym, nie daj boże, dała po sobie poznać, że nie śpię, a tylko udaję, byłabym stracona.
Ale to nie prawda. Nie było żadnych myszy. To raczej krajobraz za oknem wygryzał sobie dziurę w moim mózgu, robił sobie norę, mościł się, gryzł i niszczył. I przypomniało mi się coś jeszcze, szczury w dawnym domu. Potężne i silne, piszczące i rzucające się nerwowo z głodu. I mój kot, miły, kochany i straszny jednocześnie, co przegryzał im gardła zanim zdążyły wydać z siebie ten swój okropny pisk.
Czas płynie. Domu nie mam. Nie mam ani tego dawnego, ani nowego. Kot daleko ode mnie. Nie ma mnie kto obronić przed wędrującym za mną szczurem. Jestem jak ta pora roku. Żadna. Moje wieczne nigdzie pleśnieje na powierzchni codzienności.  

niedziela, 11 grudnia 2011

krzyk

Fale uderzają o czółno
odpływam by na nowo
uczyć się mówić
o rzeczach prostych
jestem jak dziecko
urodziłam się tego dnia
kiedy widziano go tu po raz ostatni.

Ma na imię Krzyk. Wędruje po lesie, jak po własnym domu. Pewnie przemierza ostępy. Zna wszystkie drogi, każdy zakamarek, nie straszne jej gęste chaszcze i podmokłe olszyny. Wędruje i tropi. Dzień w dzień. Piękna i zwinna jak zwierze, w swoim skórzanym odzieniu. Kiedy wieczorem, przy ognisku, oprawia to, co upolowali za dnia, lśni nóż w jej rękach i krew. Nie boi się, ani nie ma obrzydzenia. Jest piękna i silna kiedy rozcina brzuch łosia i wydobywa wnętrzności, kobiety odwracają oczy. – Nie jest nasza – szepczą. Nogi ma rącze, jak łania, a palce, jak dzioby kolibrów, drobne i zwinne. Zna się na ziołach. Od babki ma wiedzę. Najlepszej w wiosce lekarki. Uleczy wszystkie choroby. Wie, o czym mówi ziemia. Umie słuchać. Wędrując łąką zbiera naręcza kwiatów i przyrządza z nich lekarstwa. Kiedy przychodzi do niej ranny myśliwy, opatruje go przykładając odpowiednie zioła. Ten, co przyjdzie do niej nie umrze, ale ozdrowieje.
Wszyscy ją znają. Wszyscy znają Krzyk. Jest cicha jak rozległe jezioro w słoneczny dzień. Jeszcze żadne słowo nie powstało na jej ustach. – Widziała śmierć rodziców – mówią jedni – to odebrało jej mowę.
  • Bzdura – twierdzą inni – to kara. Jej matka włóczyła się po mieście z niejednym.
Krzyk. Kto ją tak nazwał? – nikt tego nie pamięta.
Krzyk nie mówi. – To czarownica – mówią kobiety i stronią od niej nakazując dzieciom unikać jej wzroku. Mężczyźni mogą być przy niej swobodni, mówią o wszystkim. Żadna tajemnica nie wyjdzie poza krąg, żadne słowo nie umknie. Krzyk nie jest kobietą. Gdyby nią była, musieli by odprawiać ją na czas swoich spotkań, nie braliby jej na polowania. Krzyk milczy. Krzyk jest cieniem.
Na jasnym czole odbijają swe światło gwiazdy z księżycem. Kiedy nocą odchodzi od ogniska, by nazbierać chrustu, jest doskonale sama, choć słyszy szelest drobnych, zwierzęcych stóp, a w górze skrzypienie gałęzi, kiedy sadowi się na niej sowa. Właśnie wtedy postanawia odejść. Nie chce już być cieniem. Szuka wcielenia. Przejdzie przez las. Minie wzniesienie. O poranku będzie już po drugiej stronie. Tam, gdzie nikt się nie zapędza z obawy przed mieszkańcami tamtych ziem. To przeklęte miejsce – mawiają myśliwi. Ludzie mają tam zwierzęce pyski. Tak mówią. Ale ona wie, że tak właśnie wygląda lęk. Ma twarz dzikiego zwierzęcia na moment przed tym, jak dosięgnie go strzała myśliwego. Nie boi się więc. Pójdzie tam i zamieszka w wiosce. Tam, za górą, dostanie nowe imię, a jej język będzie wolny. Nie będzie już tą, którą była. Każdy myśliwy spojrzy na nią, jak na łanię. Każdy myśliwy zadrży na jej widok. A słowo znajdzie miejsce w jej ustach.

A teraz leci samolotem. Skórzane buty doskonale opinają łydkę. Zamawia drinka i wygląda przez małe okienko. Jeszcze chwila i będzie na miejscu.

piątek, 9 grudnia 2011

sny

Ja też miewam sny. Kolorowe i te czarno-białe. Sny fantastyczne i te, które udają to codzienne tu i teraz. Sny pełne lęku i te szczęśliwe i miękkie jak poduszki. Sny odpoczynku i sny walki. Nie zawsze mają do mnie wiadomość z zaświatów. Z rzadka jedynie domyślam się, o co w tym wszystkim może chodzić. Budzę się rano z resztką snu pod powiekami i szybko notuję, co też się wydarzyło tym razem. Czasem więcej dzieje się we śnie. Czasem warto iść spać wcześniej i dać sobie więcej czasu na tę drugą stronę. Tyle się tam dzieje.
Ostatnio prosty obraz ze snu: wysypuję na drewniany stół nasiona. W jednej chwili wypuszczają ogromne i mocne korzenie, pędy przeciskają się między deskami stołu, łodygi strzelają w górę. Czuję siłę i lęk. Nie zatrzymam już tego, co się stało, o nie. Życie dzieje się poza mną, poza moją kontrolą, ukorzenia się i strzela w niebo, bezwzględnie i z totalną determinacją.
A rano siedzę nad kawą i myślę, o czym to właściwie było. Czy o mnie? A może o moich dzieciach i ich potrzebie ukorzeniania się i o tym, że ja jestem wciąż w drodze, a one chcą mieć swoje miejsce? Mój boże, kto tego nie potrzebuje. Jak łatwo zapędzić się w róg poczucia winy i niepewności. Nawet z powodu jakichś nocnych zjaw. A przecież, sen mógł być o czymś zupełnie innym, kto to wie?
A wczoraj inny sen. Na twarzy mojej córki wyrosły zęby, wszędzie, zupełnie jak pryszcze, jak jakaś wysypka, małe białe ząbki. Co to może znaczyć? W starym senniku znajduję jedno wytłumaczenie – śmierć. - Uważaj – mówię jej – jest blisko. Ale nie mam pewności. Może to jest to uczucie, które budzi się we mnie, kiedy podchodzę do niej i mam ochotę po prostu ją przytulic, a ona ucieka, boi się, drętwieje. Dlaczego tak jest? Skąd się wzięły zęby na jej ciele?
Sny, sny i sny. Moje prawdziwe życie. Myli mi się jedno z drugim. Zamieniam je dowolnie, jak chcę i kiedy chcę. Przestaję kontrolować, gdzie przebiega granica. Po co. Lepiej mieć poczucie, że zawsze jest alternatywa, ani gorsza ani lepsza, inna. Można uciekać, wychodzić po angielsku, kiedy już innych możliwości brak, kiedy robi się wokół gęsto i zamykać za sobą drzwi. Teraz jestem tu, ale to tylko chwila, w każdym momencie mogę iść tam, tam się zadomowić, tam rozbić namiot. I tak jak tu, tam również życie płynie swoim torem i mnie nic do tego. Mogę tylko grzecznie się na nie zgodzić. Albo mieć go dość i uciekać w to drugie, moje życie.
Kiedy pojawiasz się we śnie jest źle. Wpuszczasz toksyczne fluidy jak biologiczną broń, w moją rzeczywistość. Już ani tu, ani tam nie mogę się poczuć u siebie, dobrze i bezpiecznie. Już nie ma dokąd uciec, a poczucie osaczenia i beznadziei odbiera chęć dalszej walki. Twoje dwie twarze są przy mnie jednocześnie. Tulisz mnie do siebie i patrzysz z pretensją. To przecież ja jestem winna twojej samotności, wiem, przepraszam i za karę rozpadam się na kawałki. A ty całujesz mnie i znów stawiasz na nogi tylko po to, żeby zaraz jasnymi niewinnymi oczami strzelić mi prosto w serce. Budzę się rozbita. Tu też jesteś. Już nie cieleśnie. Są tu twoje ślady. Podrapania na mnie, moje popękane od tego ciało. Pokiereszowana twarz. Wszystko to boli i zamienia się w jątrzącą się ranę. To ty. Wymywam cię, wypłukuję, chcę zapomnieć, odwrócić się i odejść, ale nie. Ból to najlepsza pamiątka, nie pozwala zapomnieć. I trwa to już dość długo, za długo, aż sama już nie wiem, po której stronie snu cię poznałam. Czy byłeś naprawdę? Czy może powinnam interpretować cię jak senną metaforę i zacząć pytać o sens? Kładę się spać z nadzieją, że przede mną kawałek świata, w którym nie będzie śladu po tobie. Chcę być wolna. Chcę zapomnieć i nie umierać więcej w żadnym ze światów. Nawet jeśli niesie to za sobą jakiś istotny sen. Nigdy.  

czwartek, 8 grudnia 2011

wiersze

Przeglądam dokumenty i trafiam na twoje wiersze. Czytam. Znowu to samo. Ile razy można uwierzyć słowom. A może jednak czasem o mnie myślisz? Może jednak żałujesz? Może tęsknisz? Nie, przecież nie. To jasne. Rzeczywistość zamknięta w tamtych słowach przypomina szklaną kulkę. Zamknięty w niej maleńki świat jest doskonale piękny. Kiedy poruszyć kulką, śnieg pada i piękno zamienia się w kicz i staje się nie do zniesienia. Takie są te słowa. Poruszam je, potrząsam nimi delikatnie odczytując i rzygać mi się chce na widok roztaczających się krajobrazów doskonale nieprawdziwych. Co za kicz! Kłamliwy bukiecik zgrabnie dobranych słów. Słów, co miały być z nieba, a niebo było z jarmarku, z odpustu, plastikowe wyprodukowane Chinach. Trujący plastik w niezdrowych kolorach. Rozpuszczam na języku słowa o lepszym jutrze, o oczekiwaniu, o miłości, pieszczotach. Topią się jak tanie cukierki. Nic z nich nie zostaje.
A jednak tęsknię i wybaczam nawet ten plastik słów. Nawet love made in China. Trudno.

Już cię nie ma, a przecież anonsowałeś się na dłużej. Wciąż pozostaję w szoku i coraz bardziej dziwi mnie tkwienie w tym oszołomieniu. Ile to potrwa? Czytam, co napisałeś i wiem, że tego wieczora muszę umrzeć po raz kolejny. Tylko czego by się tu chwycić, czego przytrzymać, żeby się przy tym nie wywalić ostatecznie? Żeby zachować pion i mimo tego umierania, móc trwać dalej?
Idę do ludzi. Niech będzie światło wokół i głos i ludzkie ciepło, bo mojego nie starcza już nawet dla mnie.
Zamarzam. Śnieg mnie przykrywa, bo jestem martwa od dawna i leżę zdrętwiała pośrodku mojego opustoszenia. Chwilę się pogrzeję i wrócę do siebie.
Serce mi się zużyło.
Odosobnienie moje nocne, samotne niebo, kwadracik z okiem księżyca. Ten tylko pozostaje wierny. Czuwa i patrzy na mnie. Spokojny i pełen dobroci. Milczy. Nie obiecuje niczego. Wie, że jestem tylko dzieckiem, co tupie nóżką. Wie też, że moje nieszczęście jest maleńkie i nie ma żadnego znaczenia. Ale to, co czuję teraz jest dla mnie bardziej realne niż ruch planet na niebie i słońce wokół którego nieustannie krąży ziemia. Mój przyjaciel księżyc. Trzyma się z dala i czeka. Nie pisze dla mnie wierszy. Niczego nie udaje i nie projektuje. Przyszłość nie istnieje, podobnie jak przeszłość. Jest tylko teraz. Zanurzam twarz w jego srebrzystej powierzchni i powoli zapominam.  

poniedziałek, 5 grudnia 2011

zakazane miasto

Usłyszała w radio, Kraków, mówią. Powtarzają. A ją ta nazwa boli. Boli ją każda głoska i litera tego pięknego miasta, które od tamtego czasu jest już tylko miejscem umierania. A nie musiało. 
Czekała na schodach. Schody kamienne. Budynek za plecami szary i bryła jakby powiewała na wietrze. Sztandar. Była kobietą ze sztandarem. Wtedy. Tak wierzyła. Na moment chociaż, że warto.
Stała i czekała wypatrując słabe oczy starej kobiety, co udaje młódkę. Ha, jaka żałosna była w tym czekaniu. Wisła obok śmiała się szaro. Deszczowy dzień. I nagle zobaczyła i stała się tak bardzo otwarta jak dziecko. To szczęście? Pytała powietrza. Czy tak się to nazywa? Przypomnij mi, proszę. W dniach ciszy grobowej tamto rozradowanie jest niemożliwym uniesieniem, lataniem nad ziemią, zdradą ciemnej wilgotnej czeluści. Szczęście. A więc było, przyszło, nadeszło. Zimne ręce i oczy z nadzieją jakby wierzyły, a one tylko opowiadały na chwilę, taką anegdotę, że była raz sobie... O mnie. Opowiadały anegdotkę, którą wzięła za jakieś szczere wyznania i nawet się broniła, bo jak to tak, bez przesady, jakieś odstępy trzeba zachować. Jakieś ja i ty, a nie tak, że wszystko płynie w jednym korycie i nazywa się rzeka razem, choć piasek przecież pod spodem jest osobnym twardym istnieniem. Pomyślała, że to możliwe – zwiódł mnie – mówi – patrzył na mnie i zwodził i wiedział, że odpłynie za moment, a teraz tylko tak chce i tak ma być i już. A do tego celu można wszystkie środki zaangażować, bo jak on chce to słońce może już nie wzejść, albo wzejdzie dwa razy. Wszystko jest możliwe. U niego. Stała i czekała aż się zbliży, aż będzie można go dotknąć To prawda, on istnieje. Ma twarde ciało, mocne ramiona i tak dobrze jest się przytulić. Tak dobrze. I dwa dni w tym pięknym mieście stały się snem. O marzeniu, które na moment materializuje się, boli, kopie po twarzy i wyrzuca gdzieś w dworcowym tunelu.
Dlatego to miasto jest przeklęte. Ma przed oczami wszystkie ulice, po których wędrowali. – Zrobię ci zdjęcie – mówił, śmiejąc się. Nie zgodziła się. Dziś już by jej nie było. Jak dobrze, że oszczędziła chociaż ten kawałek siebie z tej krótkiej podróży. Wróciła inna. Miasto wzięła ze sobą. Miała je zawinięte w chusteczkę – pamiąteczkę. W kieszeni kurtki. Zawsze ze sobą. Kawałek jego, wydarty miastu spod jego nóg. On tam był. On na to patrzył, on tego dotykał. Sacrum. A potem nagły finał w niejasnych okolicznościach i dopiero wtedy patrząc w lustro zobaczyła, że ma twarz starej kobiety i zachciało jej się śmiać. I teraz rozumiała, że on odchodził już pierwszego dnia. Ale naiwnie chciała wierzyć. I to była wiara bardziej w siebie niż w kogo innego. Wiara, że ja mogę, że dam radę, że jestem w ogóle, bo to przecież nie jest takie oczywiste. 
A teraz leży w dole i patrzy, jak na niebie pięknie się Orion zaznacza. Dopiero go zauważyła. Patrzy na nią z góry, a gwiazdy na jego pasie są takie idealnie równe. Przy nodze czuwa pies. Szeryf Orion stoi i patrzy, czy świat śpi równo. Nie, ona nie śpi, więc przygląda się jej, drobince z nieba i szuka na nią sposobu. Jego jasne ramię wyciągnięte ku niej. A tymczasem, obroty ziemi zmieniają jej sukienki. Jest teraz jak kwiat. Kolorowa i żywa. Wyrasta i kłania mu się z łąki, a potem odlatuje w ciele jaskółki. Obroty ziemi dają mu chwilę do namysłu. A kiedy wszystko się kończy i nadchodzi kosmiczny fajrant, chwyta ją delikatnie w potężne dłonie i obiecuje nigdy nie upuścić. Podnosi ku górze, a wtedy ona wyciąga z kieszeni relikwie tamtego dnia, wędrówek po mieście, co ma zakazaną nazwę, odciski świętych stóp i rzuca to wszystko w przestrzeń. I tak powstały nowe gwiazdy.  

niedziela, 4 grudnia 2011

słońce

Znowu zakradam się do Twojego okna. Zaglądam od ogrodu do wąskiej walizki, z której wypakowujesz swoje tajemnice. Twoje jasne włosy jak promienie. Zawsze kojarzyłam Cię ze słońcem, a teraz jeszcze bardziej. Te parę godzin w Twojej walizce, jak maskotka, potem po drodze zgubiona. Staram się nie tęsknić. Na poboczu drogi, siedząc bezradnie, odbijam w szklanych oczach obrazki z poprzedniego życia. Kilka chwil w maskotkowym raju. W blasku słońca. Teraz nie. Teraz w błocie po kolana.
A jednak tęsknię.
Każdego wieczora ulicą, którą kiedyś szedłeś razem ze mną - kiedyś, zanim, a potem już nie - idę wiedziona Twoją bliskością, jak zapachem, jak muzyką, czuję, że tu jesteś. W oknie światełko obecności tli się i przyzywa. Ale już nie mnie. Mnie tu nie ma, jestem cieniem dawnej siebie, tej, co mogła być. Twoja samotność nie ma już mi nic do powiedzenia. Moja samotność opowiada o Tobie.
A jednak tęsknię.
Wieczorem, w nie swoim domu, czekam na swój czas. W okna falami uderza wiatr. Chce mnie zagarnąć, zabrać ze sobą, porwać. - Daj już temu spokój – mówi i pokazuje na rozległe wzgórza. Ja wolę być tu, w miejscu, za kratkami pamięci, w więzieniu z niespełnień. Posiedzę jeszcze, a potem zniknę. Nie, nie pójdę nigdzie. Chyba że wieczorem, wymknę się pod Twoje okno i odgarniając opustoszałe kłącza bluszczu będę wspominać rozmowy na tarasie i wino, w którym pływały jeszcze słodkie możliwości. Gładka skóra i mocne ramię, wszystko było dane. Na talerzu ja i moje otwarte rany. Obok Ty i Twoje zgubione drogi. Wszystko zanurzone w słodkim zapominaniu. Włosy jak promienie słońca.
Moja samotność opowiada o Tobie. Wieczorem, kiedy kładę się do łóżka nasłuchuję. Znam tę historię bardziej niż siebie samą, a jednak wciąż nią się dziwię.
Było sobie słońce. Mieszkało wysoko na niebie. Pewna dziewczyna spacerując po łące podniosła głowę i spojrzała w jego jasną twarz. Odtąd nie mogła znieść nocy. Bolało ją oddalenie od blasku. Któregoś wieczora wyszła z domu i wyruszyła na zachód. Wędrowała bardzo długo. Aż straciła siły. W końcu całkiem osłabła i byłaby zginęła na drodze, gdyby nie łaskawy księżyc, który wyciągnął ku niej srebrne ramię i rozciął litościwie na pół. Ze środka wypadła złota moneta i potoczyła się drogą dalej i dalej wzdłuż słonecznego szlaku.

I ja tak wędruję. Sama już nie, bo nie potrafię, ale ze mnie jakaś drobina ciągle na tej samej drodze zdziera buty i podąża bez szans na powodzenie. - Może kiedyś wszystko się ułoży – mówiłeś. Co miałeś na myśli? Układam się do snu, ja, a obok ta opowieść o Tobie, co się nie może skończyć. Zasypiamy jak siostry, obok niemal za rękę, dla dodania sobie otuchy. Obie już znamy swoją nieadekwatność, wiemy, że droga prowadzi donikąd. Że rozsądnie byłoby raczej zawrócić. Kładziemy się razem, bo wszystko się kiedyś ułoży. 
Nie, nie pójdę za wiatrem, zostanę tu i poczekam na świt.

sobota, 3 grudnia 2011

już nie


Wiatr mi powiedział
nie ma go
Nie wierzyłam.
Klinga noża lśniła
jak księżyc
dopiero potem
zwierzęta przyniosły wieść
Musiałam odejść
Po drodze nocy
idę odtąd i szukam
własnego głosu
którym kiedyś
wzywałam go do siebie

Niby mija czas. Niby tyle już czasu, że przelewa się i występuje z brzegów. Niby. W opustoszałym domu, słychać jęki. Materia nie jest martwa. Mówi. Rozmawia ze sobą. Pamiętasz, jak pisałam, że jesteśmy jak misa i dzban? Teraz już nie. Ja milczę. Nie ma już dzbana. Nie ma misy. Rozmowę toczą deski. Drewno jest żywe i miękkie w dotyku. Deski są przybite. Ja jestem przybita. Siedzimy tu razem, w ciszy, pojękując tylko. W tym morzu czasu, które przelewa się przez nasze na wpół martwe ciała. Nie, nic już mi nie powiesz. Nie, nic ci już nie powiem. Każdy umiera w swoim języku, na drugim końcu czasu. Dokonało się.  

piątek, 2 grudnia 2011

ostatni zamyka drzwi

Grudzień. Ostatni. Zapina guzik pod szyją. Ostatni zamyka drzwi. Pani patrzy na nią z góry. Znowu pani, ta pani. Ostatni zamyka drzwi!
Jest mała, za mała, zawsze za mała. Ma oczy otwarte bardziej niż szeroko. Wypada jej patrzeć. Na podłodze wykładzina ma zapach umierania w leżaczkach. Turla się wzrokiem szklanym jak kulka. W piżamkach spoconych modlą się poszukującymi dłońmi. Na podwieczorek ostre słowa i mdłe uśmiechy oszukanych mam. Komu dokładkę?
Nie. W tyle są tylko pomyłki – myśli zapalając papierosa – Miasta pomyłek, autostrady pomyłek, pociągi pomyłek i samoloty. Wszystko donikąd i po nic. A teraz migocze jej jakiś nie pomylony sens, który musiała przeoczyć, tego dnia na ulicy. Spojrzał przelotnie i nie poznała. Spod oczu wyfrunęły motylki.
Pani wypełnia dziennik. Zamienia się w suchą i szeleszczącą dłoń z paznokciami w kolorze krwi. Jej pierścienie dzwonią. Królowa drobnych istnień. Dusze w wykaligrafowanych literkach, ustawione rzędem, w porządku alfabetycznym. Tak będziemy umierać – myśli – ale jeszcze nie teraz.
Idzie ulicą i dźwiga siatki z pustką. Ciężko. Siatki trzeba będzie szybko opróżnić, żeby jutro wyskoczyć po następną. Żeby nie wykupili. Tego akurat nie może zabraknąć W szanującym się domu, co jak co, ale to być musi – mawiał jej ojciec popijając gorzką herbatą tabletki z nieistnieniem. Matka wylewała z garnka nieobecne ciało. Na talerzu neurony w pomidorach. Szuka siebie w szafie. Nie ma, cholera, a czas pędzi. Zanim wyjdzie, musi coś znaleźć. Zamiast siebie znajduje brzydki fartuszek szkolny typu krzyżaczek. (Miałam taki sam – myśli) i zaplata włosy w dwa warkocze. Przywiązuje je do poręczy łóżka i wychodzi. Nie wróci tu już nigdy. Zostanie w szkole.
Pani, o palcach z alabastru,
pani o dłoniach z kości słoniowej,
nasiąkniętych tytoniem, fajki Caro, albo ewentualnie inne, ale rzadko, złote łańcuchy jak ciężar niechcianego ciała. Dzwonią kolczyki na bursztynowym szlaku jej szyi.
Pani o palcach z kości słoniowej, módl się za nami, którzy od ciebie uciekamy i uciekamy się do ciebie, bo nie mamy wyjścia, bo każde drzwi prowadzą znów tu. Bez końca. W twoje objęcia, ku twoim piersiom obfitym. Pamiętam. Wtulona w nie i miękki sweter. Zapach tytoniu i perfumy jak kwiaty do potęgi entej.
Siedzi na murku i pali. Patrzy na chodnik, koślawy i z dziurą w zębach. Tfu – lubiła to słowo w książkach, podkreślała flamastrem (Matka: Widziałeś co ona zrobiła? Widziałeś). Ucho jest ze szkła. Za każdym razem tłucze się, obija i w końcu urywa się i wpada do rzeki. Tfu. Papieros parzy palce. Na niebie kłęby dymu. W piersiach chmury kłębią się i zaraz spadnie deszcz. Trzeba wracać. Wchodzi do środka i ostrożnie zamyka za sobą usta. Teraz jest bezpieczna.