wtorek, 29 listopada 2011

dom

Lada moment kolejny miesiąc diabli wezmą. Jesień nasyca się i umiera dając miejsce zimie. Księżyc jak rogal. Prędzej czy później będzie pełnia. Wszystko tu pulsuje i żyje. Rozwija się, rozrasta, a potem chyli i umiera, aby odradzać się i po tym kręgu osiągać swoją upragnioną nieskończoność A ja? Podziewam się, gdzieś między tym wszystkim i staram się tylko nie zajmować zbyt dużo miejsca. Podgarniam pod siebie poły kurtki i podciągam kolana pod brodę. Tyle wystarczy.
Moja nieskończoność jest punktowa. Zagęszczona, skondensowana. I jednocześnie jakby pusta w środku. Przypomina studnię. Na dole lśni srebrne lusterko. Widzę siebie odwróconą i inną. Zdziwioną na swój widok i trochę nieobecną. Pytania: kim jestem czy dokąd zmierzam, są nie na miejscu. Donikąd idę – to jasne. Po prostu jestem. Tu, teraz i już. Roztopiona na dnie chłodnej studni faluję lekko jak chusta. Rtęciowa twarz marszczy się i wykrzywia. Nie wiadomo, czy to uśmiech, czy smutek. A może w tych lśniących zmarszczkach mieszają się grymasy, uczucia i stany ducha. Wszystko to nareszcie staje się jednym. A potem woda i twarz w niej utopiona uspokaja się, wycisza. Zmiana jest efektem podmuchu wiatru i jego uderzeń w doskonale spójną powierzchnię. Jest chwilą dającą pozory trwania.
Wieczność wydrążona w ziemi.
Wiatr. Wieje i bije w okna, dobija się do nas, jakby po nas przyszedł. Ogień na kominku wygasł, a dom śpi. Patrzę przez czarne okna w nic. Znowu świat dał się nabrać łakomej nocy. Rano pojawi się wypluty z jej gardła.
Myślę o domu, który został tam, obcym i zimnym, domu, którego czasem nawet nie potrafię sobie przypomnieć.
Między świat,
między czas,
między dom.
Myślę też o domu, który czeka tu na mnie piękny i smutny. W drzwiach zamek wykuty ręcznie długimi palcami trzyma się ściany. Klucz jest potężny i ciężki, jak odważnik. Kowal wykuł mu dwoje oczu.
A było to sto lat temu, w innym świecie.
Czy w tamtym świecie klucze miały oczy?
W izbie stropowa belka z rzeźbionym warkoczem. I krzyż. Dom stoi już sześć lat pusty i umiera. Przyczajony, przy drodze, tam, gdzie te sześć lat temu zastała go samotność, jak ciężka choroba, jak paraliż. A teraz nic już nie może zrobić, nic poradzić. Woda cieknie mu po twarzy i drąży niebezpieczne przetoki w drewnianych kościach. Mimo wszystko dom wciąż jeszcze pamięta. Narodziny i śmierć, na starym łóżku z ramą, pierwsze kroki, płacze i chwile uniesień. Można usiąść i słuchać tych opowieści przez wiele lat. W kredensie trzęsą się kieliszki. Ze ściany, znad makatki z jelonkiem, patrzy tęsknym wzrokiem oleodrukowy Jezus i rozgarnia pewną dłonią dojrzałe kłosy. Uczniowie, wloką się z tyłu jak szkolna wycieczka. Jego oczy niespokojnie patrzą w przestrzeń pokoju. A więc to tak będzie wyglądało wasze życie za te ileś tam lat?
Jesteśmy jak dwoje ludzi. Patrzę na niego z utęsknieniem. Wiem, że i on potrzebuje mnie i czeka spotkania. A jednak tyle spraw nas dzieli, prostych, banalnych, bzdurnych. Będziemy starzeć się z dala od siebie, wypatrywać minionego czasu, wracać pamięcią i żywić resztki nadziei, że nigdy nie jest za późno na prawdziwe spotkanie. Woda w studni, to dobry znak. Wszystko jest nadal możliwe.

poniedziałek, 28 listopada 2011

książka

A ta książka tak leży na półce i łypie na mnie jednym okiem. Przechodzę i czuję na sobie jej... no właśnie, tylko co, bo przecież nie wzrok. Widzę może tę czerwień okładki skierowaną w moją stronę niczym policzek, albo wyrzut sumienia. Wygląda co najmniej jak elegancka bielizna, majtki jakieś super seks, a nie literatura i to ta całkiem poważna. Zresztą, chyba nie powinnam nic mówić, jeszcze nie czytałam. Czerwono-czarna okładka prowokuje mnie co wieczór. Idę do łóżka i widzę jak leży bezczynnie, rozkłada swoje papierowe ciało i przypomina. Nic tylko przypomina. Ech, kochana książko, o okładce, jak piękne majtki super seks, trudno, jeśli jeszcze tego nie wiesz, wiedz, stało się, twoje przypominanie niczego nie zmieni. A ja, mając te swoje ileś tam lat, naprawdę żyję dalej. I nic mi po tamtym, po minionym, po przeszłym. Tylko tyle może, że mi się smutno robi, jak na ciebie patrzę, bo co mi też po seks majtkach, w tej sytuacji. No nic. Trudno.
Badam granicę pamięci. Sprawdzam, jak długo to może trwać. Wyrywam to z siebie, a potem nocą, gdzieś koło 3 albo 4 wiem, że nie wyrwałam do końca. Jak bardzo gorzkie mogą być łzy. Łzy kobiety starej i głupiej. Nocą, pośrodku pustego bycia, w moim nigdzie. - Jakie lubisz kolczyki? - pytałeś – A sukienki? Perfumy?
Ech, nie warto wchodzić na takie tony. Nauczona czasem, powinnam jednak zachowywać zdrowy dystans do tych wszystkich imponderabiliów, co w zasadzie dawno przestały być moje, tylko się na nie znów nabrałam, znów mi się przywidziało coś, że jest inaczej, że może czas jest inny, ja jestem inna. A przecież nie jestem. Choć dałam się rozjechać nie jednemu czołgowi, to wstaję i idę dalej i staram się zapomnieć.
A ty? Czemu tak na mnie patrzysz, lekturo mroczna i ponętna. W końcu się doigrasz i wezmę cię do siebie. Przygarnę, wciągnę do łóżka, zakopię pod poduszką. Przyduszę sobą na całą noc, aż będziesz jęczeć o zapomnienie. Nie, jak zacznę, to już koniec. Do upadłego. Do końca. A więc milcz, i tę twoją delikatną, aksamitną skórę zachowaj dla siebie i tę bieliznę seksi, co ci ją ktoś założył na okładkę własnym chorym pomysłem i tęsknotą niespełnioną.
Czytać czy nie? W zasadzie chętnie, ale ten prostokątny przedmiot nie jest tylko sobą, ani jedynie książką, ani tylko czytadłem, nie wiem czym jeszcze. W każdym razie, nie tylko tym. Było popołudnie, październik. Szliśmy główną ulicą, co łukiem zakręca obejmując miasto. – Lubię tę drogę – powiedziałam. Wiatr wiał zapowiadając prawdziwą ofensywę jesieni. Księgarnia była po drodze. Zatrzymałam Cię i wskazałam na nią – taką chcę – zupełnie jakby chodziło o jakieś intymności. I to był ostatni dzień z tej historii, której nie rozumiem do dziś, po której została mi jedynie ta książka. Jako znak zrozumienia w niezrozumieniu i wysłuchania w niewysłuchaniu. Amen.  

niedziela, 27 listopada 2011

Adwent

Śnieg dziś oprószył wszystko delikatnym zapomnieniem. Ucichło w dolinie. Szczyty zatonęły w mgłach i chmurach wiszących nisko nad ziemią. Konie na pastwisku zrobiły się srebrne od szadzi. Patrzę dziś na to zza okna, otoczona ciepłym kokonem domu, z bezpiecznej odległości. Myślę o wszystkich miejscach, które znam, które lubię. Jak bardzo się zmieniły odkąd jesień ustąpiła zimie. Białe igiełki szronu na gałęziach. Białe igiełki smutku krystalizują się na rzęsach. Na moich palcach sople tęsknoty. Zamarznięte i szkliste. W głowie mam biały puch. Puste i ciche zapominanie. Zapominanie, które nikogo już nie potrzebuje, przecina ostatnie sznurki łączące z czymś, kimś. Zamraża i uśmierca. Szklane oczy snu. Zimne usta i dłonie, które nie odpowiadają na dotyk. Dobrze, że jest koniec, że pamięć urywa się i skacze w przepaść.
Zima mnie oszukuje. Lukruje świat wokół i odwraca uwagę. Dzięki temu czuję się lżej, jestem wolna i spokojna. Mogę patrzeć przez okno i widzieć tylko to, co jest. Zachwycać się zauroczona dziewiczym krajobrazem. To, co było, śpi spokojnie, zagrzebane w zmarzniętej ziemi.
Adwent. Oczekiwanie na koniec świata. Siedzę i wypatruję. Wioska w dolinie tonie we mgle. Nie ma Dukli, nie ma Daliowej, wszystko zapadło się w biel i nicość. A więc to już. Wypatrujemy końca. Szybko zapada zmrok i za każdym razem wydaje się, że to już. Że ciemność jest tą ostateczną, sen tym prawdziwym, najgłębszym z możliwych. Za oknem noc jest gęsta jak tkanina. Okrywa nas i dławi. Czekamy. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś.  

czwartek, 24 listopada 2011

zamarzamy

Kolejny dzień. Wszystko się uspokaja. Zapadam w sen zimowy. Czasem wydaje mi się, że ja uspokojona nadchodzącą zimą śpię i śnię na jawie. Wykonując algorytmy domowych czynności drzemię. Nie ma mnie w środku. Moje ciało, jak garnitur bez właściciela, pokonuje przestrzeń i jest w tym nawet dość skuteczne, ale mnie tam nie uświadczysz. Śpię.
Co rano wyprowadzam siebie na spacer. Tak dla higieny. Bo w zasadzie mogłabym zakopać się w domu i wyjść na wiosnę. Ale trzeba. Lekarz radzi. Krótki bieg nad strumień i powrót z językiem na brodzie, pod stromą górę. A potem mogę już zacząć pracę, walczyć z przeciwnościami i kontynuować miły letarg codzienności. A nocą przychodzą sny. Wiele się w nich dzieje. Może im mniej tu, w świecie A, tym więcej tam, w tym B, niedocenianym i pogardzanym? Dziś w nocy mistrz fechtunku uczył mnie władania białą bronią. Jaki z tego wniosek? Człowiek uczy się całe życie? Całe życie, czyli nie tylko na jawie? W snach jest też czas i miejsce na miłość. Taką jaka powinna być, a często nawet bardziej. Spotykam właściwych ludzi, we właściwym czasie i miejscu i wszystko następuje wedle naturalnego porządku. Sen to realistyczna bajka, dobranocka, którą oglądam co noc, która mi rekompensuje niedostatki dnia. Wstaję rano szczęśliwa i spełniona. Wyprowadzam siebie na spacer i żyję dalej. Kto by pomyślał?
A dziś, gdy mój cudowny budzik, mój telefonik, zagrał dla mnie francuskiego scottisha, żeby mnie pocieszyć, że choć trzeba wstawać, to może nie będzie tak źle, pomyślałam o starości. Od jakiegoś czasu hoduję swoje siwe włosy w laboratorium mojej głowy i analizuję zmiany. Stosuję naturalne oleje na skórę na czole, między brwiami i przyglądam się, jak reaguje moja pierwsza prawdziwa zmarszczka. Tak, to trzeba ogłosić światu zanim ktoś ogłosi to za mnie. Stało się. I przyszło niezauważalnie. Starość – tak to się chyba nazywa, choć jeszcze nie ta pełnoobjawowa, tylko taka subtelna towarzyszka raczej, ale jednak. Jest. Rozmawiamy. Wynika z tego, że już sobie nie pójdzie, że to, co było może się rozgrywać jedynie we śnie, bo teraz na jawie będzie już inaczej. Przyszła wraz z jesienią. Matka mówi – wyglądasz jak dziewczyna, nawet z tymi włosami, – a ja myślę, że to jest zaklinanie rzeczywistości mojej, jej, każdej. Chciałabym, ona by chciała, wiadomo. A jednak jest inaczej. Im bardziej to czuję, tym więcej chciałabym jeszcze wyzyskać z tego, co jest. Tańczyć, występować, zrobić jakiś niesamowicie odkrywczy performance jakiego ludzka wyobraźnia dotąd nie wykombinowała. Tak jakby mi wszystko uciekało z rąk. Razem z czasem. Śliskie i zwinne. A ja stoję, jak sierota i próbuję desperacko łapać te wszystkie drobiazgi, zatrzymać dla siebie. Tak, subtelna towarzyszka już tu jest. Rozmawiamy i wiem już, że ten performance się odbędzie. Inny niż myślałam, ale spektakularny i poruszający. Jeśli tylko ktoś będzie chciał patrzeć, jeśli będzie miał ochotę uczestniczyć. Ale to jeszcze przede mną.
Na razie jest jesień. Mróz utrwala wszystko w kadrze. Unieruchamia i uszlachetnia. Gnicie jest mniej zgniłe, a wilgoć rozkładu lśni jak lustro. Wszystko, co miało umrzeć, już umarło, teraz następuje przemiana, mineralizacja. Wychylam się przez okno i widzę, jak beztrosko lisy hulają po łące, gronostaj zamiata ogonem taras pod domem. Nas już tu dawno nie ma. Nie zorientowaliśmy się nawet, a tymczasem śnieg przysypał nam twarze, a mróz utrwalił gesty. Rozmarzniemy wiosną, jako pokarm dla ziemi i nasza wędrówka nareszcie okaże się potrzebna.  

niedziela, 20 listopada 2011

poranny spacer


Budzi mnie rwetest za oknem. Na topoli pod blokiem usiadły zimowe ptaki. Toczą ptasie spory. Ojciec wychodzi z psem. Szósta trzydzieści. Za moment wstanie słońce.
I tak tu jest codziennie. Już o szóstej pies czuwa przy jego łóżku. Co chwilę trąca go wilgotnym nosem. Ojciec wstaje, jak zawsze, jakby był nakręcony, nastawiony na szóstą.  Jest jesień. Przez okna zagląda ciemność. Ubiera się w równym rytmie, a potem wychodzi. Robi rundę wokół bloku, a potem pętlą otacza parking i boisko. I tyle. Kiedy mija blok naprzeciwko niebo pęka przy podstawie. Zza horyzontu powoli ulatnia się jasność i nasącza sobą niebo. Kiedy wraca do domu jest już dzień. Wciąż jeszcze blady i niepewny. Leżę w łóżku i nasłuchuję. Staram się iść za nim. Towarzyszyć tej obowiązkowej wędrówce na granicy nocy i dnia. Wydaje się, że bez tych pętli, rytualnych obejść dookoła, kolejny dzień nie mógłby się wydarzyć.
A przecież wszystko to jest tak doskonale nie ważne Pójdziesz, nie pójdziesz. Zrobisz, nie zrobisz, słońce i tak wzejdzie, a ziemia będzie obracać się w swoim rytmie. W tym sensie każdy z nas jest całkowicie zbędny. Podobnie jak jesteśmy zbędni bogu. Po nic. Po prostu przyszło mu do głowy, któregoś tam dnia stworzenia, by ulepić nas z błota, co pozostało po tym, jak oddzielił wody od lądu. Powstaliśmy od tak, jak powstaje w rękach dziecka ludzik z plasteliny.
Któregoś dnia ojciec jak zawsze wyjdzie przed wschodem słońca. Pies wyrwie się do przodu, by osiągnąć wymarzony trawnik. Pójdą swoją drogą. Nawet nie zauważą, że tuż przed nimi, na wysokości mijanego bloku, albo tam, gdzie rosną stare jabłonie, otworzy się szczelina. Wejdą przez nią i odtąd ich spacer będzie toczył się wiecznie. Tego dnia nie wrócą do domu. Przez czas jakiś, nasze uczucia przypominać będą garnek pełen bulgocącego wrzątku. A potem wszystko wystygnie, ustoi się, bo nikt z nas nie ma tu szczególnego znaczenia. Nikt nie jest kluczowy, do czegokolwiek komukolwiek potrzebny.
To samo jest ze mną i z tobą. Któregoś dnia przed nami też otworzy się szczelina i wchłonie nas bezpowrotnie a potem mlaśnie tylko i już. I tyle.

czwartek, 17 listopada 2011

magiczne lustro

Jutro o poranku wstanę i ruszę w drogę. Świat będzie biały i delikatny jak śpiące niemowlę. Będzie się do mnie tulił chłodnymi rączkami i szukał piersi. Spróbuje mnie zatrzymać. Zapnę kurtkę pod brodą i wciągnę na uszy czapkę, a potem jakoś odpalę zamarzniętego diesla i wyruszę. Zostawię za sobą dom i dolinę wybieloną szadzią. Zostawię to dziecko, co się urodziło ze mnie. Pogrobowiec lata. Samotne i niechciane.
A przede mną znów otworzy się pamięć. Rozwinie się, jak dywan, droga i wskaże na wszystko to, co pozostawiłam kiedyś za sobą i z czym znów przyjdzie mi się skonfrontować. Nie ma rady.
Okrutna pamięć. Wciska się, jak porost, między szczeliny przestrzeni. Zostaje w niej i rozsadza od środka. Każda mijana wioska, każde miasteczko, drzewo przy drodze, wszystko przypomni mi, że wtedy było inaczej. Tak niewiele minęło czasu. Wszystko jest nadal świeże, jak grób.
I cóż? Pojadę, wrócę, przeżyję. A potem może i umrę. Reszta świata odwróci się obojętnie i odejdzie w swoją stronę.

Była sobie królewna, która na osiemnaste urodziny dostała kryształowe zwierciadło. – Możesz spojrzeć w nie tylko raz – powiedziała matka chrzestna wręczając prezent – tylko raz, pamiętaj.
Kiedy goście wyszli, dziewczyna zamknęła się w swojej komnacie i odsłoniła woal otaczający lustro. Na jego tafli coś zamigotało, a po chwili ukazała się w nim postać księcia. Jakiż był piękny. Piękniejszy niż najpiękniejsi ludzie, jakich królewna dotychczas widziała. Skórę miał gładką, jasne włosy opadały mu na ramiona. W ciemnych oczach migotały promienie słońca. Królewna przyglądała się księciu z lubością. Nie mogła oderwać od niego oczu. Patrząc wciąż jeszcze, już tęskniła za nim i przeczuwała jakim cierpieniem będzie każda chwila bez niego. I wtedy nagle ze zwierciadła odezwał się głos – odtąd należysz do niego; będziesz szukać go aż znajdziesz, albo umrzesz z rozpaczy.
- O tak – pomyślała dziewczyna – niczego innego nie pragnę, jak wyruszyć, choćby teraz, by go odnaleźć. Niewiele też myśląc zebrała potrzebne rzeczy w mały tobołek, spakowała też magiczne zwierciadło, porzuciła zamek, w którym niczego jej nie brakowało i wyruszyła w drogę. Wędrowała przez górzyste krainy, przez miasta i wsie. Wszędzie rozpytywała o księcia, ale nigdzie go nie było. Zmęczona wędrówką, odpoczywała w cieniu drzew pomarańczowych i u źródeł tam, gdzie płynęła kryształowa woda. Któregoś dnia, gdy zmęczona drogą i upałem siedziała pod rozłożystym drzewem, przypomniała sobie o magicznym zwierciadle. Może, gdyby spojrzała w nie raz jeszcze, znów mogłaby zobaczyć swego ukochanego? Choćby z daleka. Choćby na chwilę. Tęsknota nie dawała jej spokoju. Była gotowa umrzeć, byle tylko móc znowu spojrzeć ukochanemu w twarz. Pamiętała, co mówiła matka chrzestna. Mimo wszystko odsłoniła zwierciadło – niech się dzieje co chce – pomyślała. I wtem na srebrnej powierzchni zamigotał niezwykły widok. To było miasto o wysokich murach i mocnych potężnych basztach. Wewnątrz rosły smukłe domy o wesołych oknach. Ulicami spacerowali uśmiechnięci ludzie. – Co to za cudne miejsce – pomyślała królewna nie mogąc oderwać wzroku od wspaniałego miejsca. A wtedy lustro odezwało się – Teraz należysz do tego miasta. Odnajdziesz je wędrując po świecie, inaczej zginiesz.
– O tak, już od dziś, od teraz, będę poszukiwała tego cudnego miejsca. Na pewno gdzieś je odnajdę.-- pomyślała i natychmiast zerwała się z ziemi, by ruszyć w drogę, ale wtedy w jej sercu coś załkało i królewna usłyszała głos dochodzący z jego wnętrza – och, królewno. Ja umieram z tęsknoty za księciem. Idź, szukaj go, inaczej pęknę z rozpaczy.
Królewna zatrzymała się i poczuła potężną falę tęsknej miłości do mężczyzny, którego poprzednio zobaczyła na powierzchni lustra. – Ojej, kochany, jak mogłam o tobie zapomnieć – powiedziała w duchu – tak, idę do ciebie, czekaj na mnie tam, na końcu świata, gdziekolwiek jesteś!
Ale wtedy serce znów zapłakało – o niegodziwa, miasto przepadnie jeśli go nie odnajdziesz a ja przepadnę razem z nim, pęknę z rozpaczy. Tęsknię do tego miejsca, gdzie ludzie są szczęśliwi, gdzie za wysokimi murami strzelają w niebo wysokie domy.
Królewna przeraziła się. Za każdym razem, gdy próbowała iść w jakimś kierunku, serce płakało rzewnie, a tęsknota odbierała jej siły. Stała tak, szarpiąc się to w tę, to w tamtą stronę. Tęskniąc i roniąc łzy i za pięknym miastem i za księciem, królewna wyciągnęła po raz trzeci magiczne zwierciadło. Odsłoniła tkaninę i wtedy w lustrze
zobaczyła siebie.

środa, 16 listopada 2011

moja litania

Na brzegu zimy siadam z twarzą w oknie i wypatruję końca. A przy tym końcu widzę same początki. Wszystko kiedyś było pierwsze, nowe i świeże, jak ten śnieg, co dziś spadł na krawędzi nocy. Siedzę tak i patrząc na tę dziewiczą biel, układam sobie w głowie katalog rzeczy pierwszych tych, co były na początku, tych, za którymi przyszły kolejne, już nie tak ważne, nie przełomowe, zwykłe, mniej lub bardziej codzienne. Słucham sobie w duchu tej wyliczanki, co mi się sama zaczyna mówić, jak jakaś litania. Modlitwa nie tylko do przedmiotów i sytuacji, ale to jest modlitwa do mojej młodości. Tak, do odchodzącej i już nie tak śnieżnobiałej, a raczej przypominającej zgniłe przedwiośnie, kiedy spod bieli wyrastają parchy brudu. W tym przedwiośniu życiem tkwiąc, modlę się do tego, co minione bezpowrotnie. Minione, albo może i nie? Może obecne nadal, ale inaczej, już nie tak realnie, choć przecież naprawdę. Im jestem starsza tym częściej emigruję do krainy pamięci i tam kontynuuję mój żywot prawdziwy, ten nieśmiertelny, upleciony z samych najlepszych chwil, z ludzi i ze mnie samej, tej świeżej i najlepszej z możliwych. A więc zaczyna się to tak:
Mój pierwszy papieros. Skręcony z liści tytoniu suszonych w słońcu.
Pierwszy dezodorant nazywa się tobacco, czy jakoś tak. Są lata osiemdziesiąte. Atomizer pluje wilgotną substancją. Zapach prawdziwego mężczyzny. A ja mam dziesięć lat i tak właśnie się czuję. Chcę być taka jak tata.
Moja pierwsza samotna podróż autobusem linii 136. Kierunek – nowa szkoła. Nowy, lepszy koniec świata.
Pierwszy pocałunek. Taki prawdziwy. On – Piotrek, zwany przez kolegów z podwórka Świrem. Klatka schodowa, gdzieś między 3 a 4 piętrem. Mocne ręce i chłodny, wilgotny język. - No co, nic się nie dzieje – mówi, gdy go odpycham.
Pierwsza praca. Sprzątam u pewnej kobiety. Jest po czterdziestce. Właściwie samotna, ale to zależy od dnia. Czasem jest z mężczyzną. Wtedy sprzątam tylko duży pokój i dostaję kilka złotych dodatkowo.
Pierwsza śmierć. Ostatnie sprzątanie u obcej kobiety. Wychodzę późno i czekam na opustoszałym przystanku. Naprzeciwko mnie theatrum mortis. Tramwaj kroi faceta na kawałki. Już wiedziałam, że do niej nie wrócę.
Moje pierwsze wino, piszę do Ciebie list, pożegnalny. Mamy sobie sporo do powiedzenia, po tylu latach. Pamiętasz tamtą noc, w starej kopalni piasku? Nad nami pochylał się las. A w szczelinie, którą tworzył widać było niebo, jak rozkołysane morze gwiazd. Chciałam patrzeć w niebo. Lubię gwiazdy. Sierpień nad głową. Najpiękniejszy jest nocą. Podniosłam głowę i wtedy ty powaliłeś mnie na plecy i przycisnąłeś do ziemi. Szalałeś we mnie jak potem nikt.

Czasem wydaje mi się, że można by tak wyliczać w nieskończoność. Bez względu na chronologię wydarzeń, odkrywać wciąż kolejne pierwsze chwile i zdarzenia. Ale to złudzenie. Pewnego dnia łańcuszek przerwie się, skończy się raptem moja litania i wtedy zostanie mi jeszcze tylko ta chwila, którą zapnę wszystko jak agrafką. I to będzie najprawdziwszy, pierwszy i ostatni koniec, bielutki, jak pierwszy śnieg.

(fragment)

poniedziałek, 14 listopada 2011

obca

Wieczór zawsze nadchodzi zbyt wcześnie. Powoli przyzwyczajam się do zielonej wykładziny. Smak herbaty ciągle odmienny od tamtego. Obcość jest stanem chwilowym, jak fala nadpływa i oddala się ode mnie. Niespodziewanie, pomiędzy śniadaniem, a obiadem, w pół kroku, w drodze, okazuję się obca i sama siebie nie poznaję.

Ojciec miał na wszystko jedną odpowiedź. Inni mogą, dlaczego ty nie. Więc wyjechałam. Inni mogą. Dlatego zdarzyło się wiele rzeczy. Nawet kiedy robiłam prawo jazdy myślałam o tych rzeszach, co mogą. A ja? Nie wiem, czy to jest motywacją dostateczną, dostateczną racją, ale sprawdza się. Gdy już chęci życia brak i wszystko staje się tak niemożliwie trudne, myślę – inni mogą, dlaczego ty nie? Ale tak postawione, to pytanie prowadzi mnie na manowce.

Słońce umiera od kilku dni i pragnie przeistoczyć się w śniegową kulę. Jesień wypiera z siebie zimowe dziecko, ale poród postępuje powoli. Zima w kleszczach jesieni utknęła. Czas stanął w miejscu. Teraz tylko powtarzamy się, wracamy do tego samego. Kiedy nastąpi przełom, wszystko okaże się inne. Kim będę zimą?

Obcy jest język który opowiada mi minione historie. Muszę się dobrze wsłuchać, żeby usłyszeć to, co ma mi do powiedzenia na mój temat. Nie rozumiem kontekstów, mylę znaczenia. – Robisz to celowo – mówisz z wyrzutem – tak jest ci łatwiej.
Być może, jeśli dobrze cię zrozumiałam. Nic o tym nie wiem, ale nauczyłam się już, że każdy wie więcej ode mnie na mój temat. Popchnij mnie we właściwym kierunku. Pójdę tam i jak zwykle będę udawać, że niczego nie rozumiem. Nie wiem, czy wiesz, co dzieje się w środku, Moja głowa czuje się niewidoczna, półprzezroczysta. Mnie tam nie ma, więc nie patrz tak na mnie. Wyszłam pomylić czynności i zgubić drogi. Znajdziesz mnie na rynku, pośród tłumu śmiejącego się na mój widok. Obcość. To jest właśnie to, co czuję, gdy wokół mnie robi się ciasno.  

sobota, 12 listopada 2011

niezrozumiana

Kolejna noc. Odliczam je jakby to miało znaczenie. Konstruuję liczydła. Ile dni już minęło od tamtego? Ile nocy od tamtej? Wszystko wiem, pamiętam, nie zapomnę. Wracam do tego jak do źródła. Źródło wyschło. Jestem jak zwierzę, przychodzę w to samo miejsce i umieram z pragnienia. Znów listy, słowa wycelowane we mnie. Czytam na dobranoc, wciąż od nowa, każde słowo, co mówiło do mnie więcej niż chciałeś powiedzieć.
-Nie, to nie tak, to ty mnie nie rozumiesz. Od zawsze znam to uczucie. Mówię innym językiem i stąd nieporozumienia. Moje wyrazy nie znajdują w świecie odpowiedników. Są jak mydlane bańki wypuszczone w niebo. Lotne i kruche. Nie uchwyciłeś ani jednego. Wszyscy mi to mówią. Wykrzykują to do mnie, chociaż ja słyszę dobrze. Tylko mówię inaczej. Niezrozumiale. Widocznie to jest zbyt trudne do zniesienia. Ja i moje słowa, jak gromada potarganych dzieci. Nikt nas nie chce. Włóczymy się i próbujemy swoich sił. Szukamy sobie miejsca, by przetrwać zimę, by jakoś przeżyć, kąta na dobrą śmierć. Posłuchaj. Ja staram się ciebie zrozumieć, choć mówiłeś – zawsze, a to nie znaczy nic. Ja też jestem człowiekiem, chociaż nie wyglądam. Myślę o słabym i nieporadnym o tym, co nie umie i co nie daje rady. Jestem człowiekiem. Szukam drogi. Choć dawno sama zamieniłam się w nawierzchnię, po której chodzą. To normalne Moje słowa wyjęte ze środka nie przypominają siebie. Już wszystko jasne. Wiem dlaczego. Nie martw się, to nic nie zmieni.
Dlaczego nadal myślisz,
że słowo oznacza
skoro wiesz dobrze, że
od dawno już oddaliło się od swoich
i stoi jak dom z dala od.
Słowa rozpadają ci się w rękach
Nie dziw się samotności
W takim stanie
nikt cię nie wysłucha
mówisz od-rzeczy, zamiast spotykać się z nią
po drodze, między tobą a nią.
Chciałabym znów pojechać do miasta,
gdzie byliśmy wówczas,
w ów czas.
Jedyne co mogę, to odtwarzać w pamięci,
wyczuwam w tym znaczenie,
którego nie ma
nigdzie indziej
Powiedz coś,
może jeszcze ożyję
między kamienicami,
wtulona w twoją rękę
jak brak.

piątek, 11 listopada 2011

tamto miejsce

Już wszystko gotowe. Ścięte zioła suszą się na strychu. Ogród opustoszał i wygląda jak przypadkowy kwadrat ziemi wygrodzony płotem. Absurdalnie. Krzewy i młode drzewa śpią w chochołach. A dookoła las, z piętnem liściastych drzew płonących pośród ciemnej zieleni świerków i jodeł.
Od rana pali się w piecu. Zimowe kurtki czekają w pogotowiu. Rękawice i czapki na stanowiskach. Lada dzień przyjdzie. Wejdzie bez zapowiedzi i odmieni wszystko. Przemaluje, jak własny pokój. Wtedy my będziemy jej gośćmi, trzeba się będzie na nowo odnaleźć w odmienionej przestrzeni, w innych barwach, zapachach, w całkiem innym świecie. Teraz jesteśmy w drodze. Na razie kulimy się, razem, coraz bliżej siebie. To dodaje otuchy. Na tym końcu świata, kiedy śnieg przykryje wszystko, będziemy razem, chociaż trochę. W kuchni kobiety kroją słoninę na smalec. Przygotowania zupełnie jakbyśmy za chwilę mieli wejść do Arki na długie miesiące. Czy wszystko już jest?
Pierwsza zima tu. Dziś przekraczając nagrzaną granicę domu, wspomniałam o tamtym, pozostawionym przeze mnie, poprzednim miejscu. Pamiętam jego jesienną wilgoć. Nocne spacery po drzewo, żeby rozpalić w dymiącym kominku. Zapach chleba i koty wygrzewające się na moim miejscu. Stary fortepian nie pamiętał już żadnego utworu. Zajmowaliśmy się nim jak niedołężnym starcem. Dziwne okno prowadziło wprost w ciemność, nad którą jaśniał tylko wąski pas nieba. I to był wschód. Orzech o tej porze stał już całkiem opustoszały. Srebrna kora błyszczała w słoneczne dni. Jakby to było iść pod tym orzechem teraz i czuć pod stopami okrągłe owoce? Wdychać zapach liści umierających w wilgotnej trawie. Przeżyć znowu poranek, dzień, wieczór, noc tam. Jakby to było wrócić?
Wszystko przed mrozem kuli się i drętwieje w oczekiwaniu. Nawet słowa. Dzieci bawią się w ciszy. Słychać tylko kroki na schodach i rumor w kuchni. Każdy zamyka do siebie drzwi, choć tak bardzo potrzebujemy teraz ciepła innych. Jaka szkoda, że nie ma tu ze mną kotów. Moja samotność byłaby o wiele cieplejsza i bardziej aksamitna w dotyku. A tak, jest chłodna i nieprzyjazna niczym mroźne powietrze. Zima z kotami miała by w sobie coś z dzieciństwa, wspomnienie z czasu snu. Bez nich będzie przeczekiwaniem. A może nie? Tak dużo chciałabym wiedzieć zawczasu.
Dawny dom znowu mnie wzywa. Wchodzę na strych i przypominam sobie surową przestrzeń tamtego strychu. Czasem wchodziłam po koślawych stopniach, z akordeonem na plecach, żeby w nieskończonej przestrzeni, pachnącej mokrym tynkiem i farbą, grać w nocy tylko dla siebie. Skrzypienie podłogi. Znam je dobrze. I miejsce, które zmieniłeś swoją obecnością. Herbata w dzbanku. Pamiętam światło tamtego wieczora i chłodną powierzchnię sofy.
Byłam tam miesiąc temu. Już po tym jak.
Dom stał spokojny i ciężki. Taki sam jak wtedy. W oknach paliły się światła. Widać było otwarte drzwi do pokoju. Nie dostrzegłam nikogo, ale miałam wrażenie, że zaraz zobaczę tam siebie i dzieci i zwykły jesienny wieczór, nasz wieczór. Kolacja przy okrągłym stole, obrus z czarno-czerwonych łatek, dzieci się kręcą, ja się kręcę, tak bezpiecznie i w sposób oczywisty jakby to była wieczność. Jasne światło wydobywa każdy szczegół. A teraz widzę to z daleka, poszukuję detali, ale oko nie radzi sobie z odległością. Nie wejdę tam już i nie zajrzę. Nie sprawdzę i nie przekonam się. Zimą przyjadę tu znowu, a potem wiosną. Będę chciała patrzeć, jak przestrzeń obojętnie trwa dalej. Przyjmę to z żalem tak, jak przyjmuje się czas.  

środa, 9 listopada 2011

Chcę zapomnieć

Chcę zapomnieć – to jest zaklęcie, które powtarzam od tamtego czasu. Zapomnieć. Odwrócić się od tej historii, pokazać jej plecy i pójść dalej.
Pełnia. Księżyc nade mną czaruje z nieba. Paruje z niego blask drżący w wilgotnej poświacie. – Będzie inaczej, idzie nowe, uwierz – zdaje się mówić. A jednak. Resztki niezabitej nadziei gryzą mnie od środka. To one nie dają spokoju. Są jak sznurek, nie pozwalają odlecieć. Nadzieja oszukuje. Bez niej byłoby tylko to, co przede mną, a przede mną nie ma nic. Droga jest doskonale pusta.
Jak długo będziesz wypatrywać? Oczy wędrują w dal, płyną dolinami łzy, jak strumienie, po ostrych kamieniach toczą się spienione i niepowstrzymane. Poranione łzy w korytach rzek. Jak długo zamierzasz wypatrywać w pustce pustymi oczami?
Chcę zapomnieć, mówię i odpowiadam sobie tęsknotą. Jesteśmy teraz dwie i idziemy w przeciwną stronę. W świetle księżyca cień porzuca mnie. Uwalnia mnie od siebie. Mogę tęsknić. Chociaż chcę zapomnieć.
Czy wiesz, jak wygląda noc, kiedy o czwartej nad ranem budzi mnie strach? Jest gęsta jak płótno. Nie ma cię. Niby wiem, a jednak. Upewniam się. Stęsknione palce wierzą nadal. Dotykam dłonią poduszki. Czeka i milczy. Jest jak lustro. Pustka przygarnia mnie do siebie chłodnym ramieniem i kołysze. - Ja jestem – szepcze mi do ucha– na zawsze przy tobie i dla ciebie; nigdy cię nie opuszczę – odsłania mój brzuch i wędruje po nim trzymając za rękę księżyc – nie zdradzę cię, moja tajemnico, a teraz zliżę z ciebie smutek i nie pozostanie nic, będziesz idealna. Martwa.
Czwarta rano. Noc tka nade mną mroczną sieć. Pustka staje się faktem. Tak, wierzę. Już nie potrzebuję dowodów. Tak, chcę zapomnieć. Muszę wyjść. Powietrze wokół mnie gęstnieje. Obiecuję poprawę, tylko zostaw mnie wreszcie. W dole brzucha rozpościera się jezioro, sięgam niżej, z ciemności wydobywam miękkie, jasne ciało. To księżyc. Pełny i doskonały. - Ty też możesz – woła srebrnym śmiechem. Rześkie powietrze ugania się za ćmami. Stoję i patrzę z nogami mokrymi od łez. Odejdź już, odejdź. Niech cię nie dowieje wiatr, niech cię deszcz nie dopłacze, a pies nie doszczeka, na pola na lasy, na bagna i pustkowia. Idź, zgiń, jak wiatr co się zapędził w szerokie pola.
Czeka na mnie doskonale śliskie prześcieradło, jak brzuch ślimaka. Wypluty śluz nocy. Ślizgam się w łóżku i spadam w ciemność. Chcę zapomnieć, szlocham w wilgotne ramię nocy, ale wciąż nie potrafię. Nie potrafię.

Chcę zapomnieć

Chcę zapomnieć – to jest zaklęcie, które powtarzam od tamtego czasu. Zapomnieć. Odwrócić się od tej historii, pokazać jej plecy i pójść dalej.
Pełnia. Księżyc nade mną czaruje z nieba. Paruje z niego blask drżący w wilgotnej poświacie. – Będzie inaczej, idzie nowe, uwierz – zdaje się mówić. A jednak. Resztki niezabitej nadziei gryzą mnie od środka. To one nie dają spokoju. Są jak sznurek, nie pozwalają odlecieć. Nadzieja oszukuje. Bez niej byłoby tylko to, co przede mną, a przede mną nie ma nic. Droga jest doskonale pusta.
Jak długo będziesz wypatrywać? Oczy wędrują w dal, płyną dolinami łzy, jak strumienie, po ostrych kamieniach toczą się spienione i niepowstrzymane. Poranione łzy w korytach rzek. Jak długo zamierzasz wypatrywać w pustce pustymi oczami?
Chcę zapomnieć, mówię i odpowiadam sobie tęsknotą. Jesteśmy teraz dwie i idziemy w przeciwną stronę. W świetle księżyca cień porzuca mnie. Uwalnia mnie od siebie. Mogę tęsknić. Chociaż chcę zapomnieć.
Czy wiesz, jak wygląda noc, kiedy o czwartej nad ranem budzi mnie strach? Jest gęsta jak płótno. Nie ma cię. Niby wiem, a jednak. Upewniam się. Stęsknione place wierzą nadal. Dotykam dłonią poduszki. Czeka i milczy. Jest jak lustro. Pustka przygarnia mnie do siebie chłodnym ramieniem i kołysze. - Ja jestem – szepcze mi do ucha– na zawsze przy tobie i dla ciebie; nigdy cię nie opuszczę – odsłania mój brzuch i wędruje po nim trzymając za rękę księżyc – nie zdradzę cię, moja tajemnico, a teraz zliżę z ciebie smutek i nie pozostanie nic, będziesz idealna. Martwa.
Czwarta rano. Noc tka nade mną mroczną sieć. Pustka staje się faktem. Tak, wierzę. Już nie potrzebuję dowodów. Tak, chcę zapomnieć. Muszę wyjść. Powietrze wokół mnie gęstnieje. Obiecuję poprawę poprawę, tylko zostaw mnie wreszcie. W dole brzucha rozpościera się jezioro, sięgam niżej, z ciemności wydobywam miękkie jasne ciało. To księżyc. Pełny i doskonały. - Ty też możesz – woła srebrnym śmiechem. Rześkie powietrze ugania się za ćmami. Stoję i patrzę z nogami mokrymi od łez. Odejdź już, odejdź. Niech cię nie dowieje wiatr, niech cię deszcz nie dopłacze, a pies nie doszczeka, na pola na lasy, na bagna i pustkowia. Idź, zgiń, jak wiatr co się zapędził w szerokie pola.
Czeka na mnie doskonale śliskie prześcieradło, jak brzuch ślimaka. Wypluty śluz nocy. Ślizgam się w łóżku i spadam w ciemność. Chcę zapomnieć, szlocham w wilgotne ramię nocy, ale wciąż nie potrafię. Nie potrafię.

wtorek, 8 listopada 2011

Pamięć o tobie wypływa ze mnie cienką strugą. Jest czerwona. Kropla po kropli. Zapominam. Zupełnie jakbym cofała film. Krok po kroku. Zapominam. To moje oczyszczenie. Nad dachem księżyc świeci jak latarnia. Drzewa rzucają cienie. Ich opustoszałe gałęzie. Noc przychodzi wcześnie. Zapomniałam o lecie. Oswajam się z chłodem. To moje umieranie.

W tej samej kawiarni, jeszcze przed miesiącem, kawa z nadzieją, ze słodką tęsknotą i oczekiwaniem. A dziś herbata bez dodatków w ciemniejącym wieczorze. Doskonale okrągły stolik prowadzi mnie wciąż w to samo miejsce. Już tu byłam.
Posłuchaj, co mi się śniło. Śnił mi się zapach. To był smród plastikowego worka. – Co tak śmierdzi do cholery!
Plastikowy worek – czujesz to? Taki sen. Śnił mi się zapach. A potem to się stało.

Kelnerka tu ma oczy jak dwa migdały, kiedy przynosi mi herbatę, jest ciekawa i aromatyczna. A potem, wycofuje się w cień. W kącie staje się zwykła. Szepcze do telefonu: kotku, jutro też jest dzień. Ale to nie do mnie. Ja jestem cieniem znad filiżanki. Kiedyś już byłam takim cieniem nad doskonale okrągłym stolikiem w wiecznym powrocie do swojego nigdzie. Dawno. Jutro też jest dzień.

Jest wiotka, jak brzoza
śmierć odebrała jej siły
na cmentarzu podmuch wiatru przygina ją do ziemi
matka ją trzyma
matka jak kamień
tak musi być
bycie brzozą to przywilej
śmierć rozdaje przywileje.
Matka może zamienić się w kamień.

Wiotka jak brzoza
rzuca mu w twarz garść ziemi
i zanurza długie włosy w dole
-wiedziałam – powie potem matka
-wiedziałam że będzie następna.

A potem pojechałam na pogrzeb. Lubię pogrzeby. Lubię marsz, w którym anielski orszak prowadzi zmarłego przed oblicze boga. Wesoły marsz. Lubię pogrzebowe toalety, prostotę i elegancję czerni, zapach gromnic i ciszę drgającą nad trumną. Staliśmy przed kościołem w słońcu. Jesień jest łaskawa. Cmentarz na górce jak ogród. W tłumie obcych ludzi uciekam wzrokiem w dal, tam, gdzie na połatanych polach migoczą kolory. Kościelny próbuje puścić z głośnika jakiś nastrojowy marsz, ale słychać tylko piski i trzaski. Muzyka rozpadu. Lepszej być nie może. Wszystko dzieje się tak szybko. Jutro też jest dzień. A tymczasem pamięć wsiąka powoli w jasną tkaninę nieba.

niedziela, 6 listopada 2011

jasny anioł

Poranek jak złoto. Słońce się leje z nieba. Ciepło, jak na listopad. Niedziela. Piękna, dobra i prawdziwa. Dom budzi się niespiesznie. Drobne porządki, żeby zatrzeć ślady minionego wieczora. Żeby było milej zaczynać nowe. Tamtego nie było, jest tylko to, co przed nami, czyste i nieskalane. Wszystko jest jeszcze możliwe, jeszcze nic się nie stało.
Lubię poranki. Jeszcze nikt nie wstał. Krążymy po kuchni we dwie, rozmawiając ukradkowo. Dopiero się poznajemy. Najlepsza rozmowa, to wspólna praca. Wszystko staje się proste i jasne. Jak poranek. Różnice przestają mieć znaczenie, bo nie ma innych słów, nie ma odmiennych akcentów. W myciu garnków wszyscy mają szansę być równi. Staramy się więc obie i spotykamy się na dnie srebrnego kotła. Dwie samotne kobiety, z dwóch światów.
Piję kawę. Wraz z jej zapachem przychodzą obrazy. Po raz pierwszy od trzech miesięcy przypomina mi się poprzedni dom. Jego poranny, niegościnny chłód, ale też czas, który w nim spędziliśmy, który utkaliśmy w materiał, ciekawy, wielobarwny i skończony. Mogę go teraz oglądać, jak gotową tkaninę. Wiele w nim pięknych motywów, śladów po tym, co było, co zabłysło i zgasło. Teraz tworzę nowe. Dopiero po jakimś czasie okaże się na ile ciekawe, lepsze, inne. Zobaczymy.
Powraca też do mnie sen. Nocą ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam. To był nasz pokój, tu, na końcu świata, tuż pod samym niebem. W drzwiach był on. Piękny i świetlisty. Dawał mi znaki. Poszłam za nim. Był coraz dalej i dalej, a ja przyspieszałam kroku, aż w końcu biegłam. Niestety, dystans między nami powiększał się. W końcu straciłam go z oczu. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem sama, pośrodku lasu, w górach, że nie znam drogi powrotnej, bo nie wiem nawet którędy tu doszłam. Wtedy był tylko on. A teraz ciemny, nieprzyjazny las, w którym trzeba się będzie odnaleźć, inaczej może być ze mną źle.
Taki sen. Tak. Pamiętam, że obudziłam się z uczuciem wściekłości. Nie lęku o to, co dalej będzie, jak sobie poradzę sama w lesie. Nie bałam się wilków, ani samotności, nie bałam się tego, że lasy tu ciągną się kilometrami i można długo szukać zanim znajdzie się właściwą drogę. Nie. Byłam wściekła. Na tę świetlistą postać, że tak ze mnie zakpiła, udając anioła, oczarowując, wywiodła mnie w pole. I byłam wściekła na siebie. Po raz kolejny dałam się prowadzić własnej naiwności. Pozwoliłam sobie odebrać stery i prowadzić się w do ciemnego nigdzie. Ile to już razy znalazłam się w takiej sytuacji? Ile razy obiecywałam sobie, że nigdy więcej? Wszystko na marne. Myślę o nim, jak stał pełen blasku w drzwiach, piękny, nieznajomy. Zapamiętam go na długo. Tylko dlaczego zapukał do moich drzwi? Nie szukałam go. Kim był? I w jakim celu wyrywał mnie z mojego spokoju? Wiem na pewno, że zanim zapuka się komuś do drzwi, zanim kogoś się poruszy swoją obecnością, zanim się będzie domagać kawałka jego świata dla siebie, trzeba się dobrze zastanowić, czy na pewno jest się w stanie udźwignąć ciąg dalszy wydarzeń, naręcze uczuć, lęk i przywiązanie. Czy ma się na tyle siły, by wziąć za drugie ucho walizkę, którą ktoś cięgnie za sobą, wędrując swoją drogą? Ale to dotyczy zwykłych spotkań, zwykłych ludzi, a nie aniołów otoczonych jasnym blaskiem, tych, które przychodzą i odchodzą kiedy chcą. Stojąc pośrodku lasu, w poczuciu klęski i osamotnienia, zżymam się na podły los.
Mimo to, gdzieś w głębi siebie, dziękuję losowi, że tego dnia, z mojej wygrzanej pustki, w której już nic nie miało się wydarzyć, wyrwało mnie to pukanie do drzwi.  

piątek, 4 listopada 2011

spokojnie, to tylko koniec

Są takie rzeczy, które sprawiają, że boję się mniej. Bo jak się można bać na poważnie, kiedy się słucha dobrej muzyki, albo je coś, co lubi się szczególnie? To pomaga. I wystarczy. Nie trzeba więcej. Świat składa się z rzeczy prostych, a lęk pojawia się, gdy wszystko zdaje się bardziej skomplikowane niż w rzeczywistości jest. Ale nie jest. Trzeba o tym pamiętać. Są proste rzeczy, które sprawiły, że przestałam się bać śmierci. Odkąd wiem, że na moim pogrzebie zaśpiewa ta zjawiskowa dziewczyna od Mateckich, nie boję się już niczego. Poszłam do niej któregoś dnia, kiedy właśnie bardziej skomplikowane się wszystko zdawało. Wiedziałam, że jeśli nie odczaruję tego gordyjskiego węzła, jeśli go nie przetnę, to będzie ze mną krucho. I pierwsze, co mi przyszło do głowy to pójść do niej i pogadać o pogrzebie. I poszłam. W domu pachniało świeżym chlebem. Jasne dzieci, takie aniołki. I ona jak aniołek, już podrośnięty, dojrzały do spadnięcia na ziemię. Porozmawiałam. Ustaliłyśmy repertuar, zapłaciłam i przyklepane. Wyszłam stamtąd jako inny człowiek. Wszystko było odtąd proste i oczywiste. Jak sobie pomyślę o przyszłości, to widzę cmentarz zawiany liśćmi, i słyszę ten jej głos, jak aksamit, co otula wszystkich przejmującym szalem. Jak to szło? Zaraz. Nie ważne. Wiem, że ona pamięta. Mam w głowie tylko tę melodię, ale słowa też były nie od rzeczy. I teraz już wiem, co mi zaśpiewają i czuję się spokojna i przygotowana. Wystarczy.
A dziś pojechałam do Dukli kupić karkówkę i litr krupniku na długie jesienne wieczory. Wiatr się zerwał. Facet w monopolowym chciał być zabawny. - A co pani tam ma za naklejkę na szybie? Co to znaczy ten zielony liść?
-Trzeba uważać – mówię mu na to – bo szczególnie niebezpieczna jestem.
Miałam ochotę wyszczerzyć się do niego, jak pies, ale dałam spokój, co ja będę z głupim gadać.
A potem skręciłam do chemicznego, bo mi się przypomniało, że miskę miałam zakupić po tym, jak mi poprzednią dzieci połamały. Weszłam, a tam, jak wota, na ścianie wiszą laski. Jakie chcesz. Drewniane, okute, ciemne i jasne. Cała kolekcja, w małym chemicznym sklepie w rynku. I wtedy też poczułam ten spokój. Bo, muszę powiedzieć, zawsze się zastanawiałam, gdzie się takie cudo kupuje, jak człowiek już musi się wesprzeć. I żałowałam, że jak umierała babcia, to nie dopilnowałam, żeby laskę wziąć do siebie na przechowanie. Prędzej czy później przydałaby się przecież. No, ale teraz już wiem i czuję się bezpieczna z tą informacją wyniesioną z chemicznego sklepu na dukielskim rynku. Jak się zestarzeję, to sobie tu przyjadę i wybiorę jakąś odpowiednią dla mnie.
Wieczór powoli gęstnieje między górami, zbiera mu się na noc, jak na wymioty. Patrzę za okno. Coraz mniej widać. Tak jak w życiu. Z każdym dniem mniej. Zaciemnia się obraz. Tak, mimo wszystko się zaciemnia. Bo kiedy byłeś młody, człowieku, to widziałeś aż po horyzont, a teraz – jak w dupie. Nic. Herbata z krupnikiem jest trochę jakby ognisko wewnątrz siebie rozpalić i usiąść przy nim i się grzać. I ja siedzę tak sobie w sobie i grzeję się nie swoim ciepłem. I mam przemyślenia. Ale najważniejsze już w zasadzie wiem, więc teraz mogę sobie gwizdać na metafizykę i powiedzieć – spokojnie, przecież to tylko koniec.  

środa, 2 listopada 2011

z cienia

Któregoś dnia nawyknę do braku
któregoś dnia, żywić się będę własną niemocą
a ból będzie podtrzymywał mnie jak jedyny towarzysz

w dolinie gdzie mgła trzyma się najdłużej
życie trwa krótko
dzień jest tylko cieniem dnia,
króluje noc

tam zamieszkujemy
ja i moje troski
w gościnnym domu
znajdzie się także puste miejsce
dla ciebie

wtorek, 1 listopada 2011

i tak w kółko

Otworzyłam oczy nagle, jakbyś właśnie wychodząc trzasnął drzwiami. I znów bolesna konstatacja. Świt wylewa mi na głowę kubeł zimnej wody. Jeszcze czuję na swoim brzuchu ciężar twojej ręki. Słońce w twoich jasnych włosach. Wschody i zachody twojego słońca.
Dziś jestem kimś innym. Odkąd zamknąłeś drzwi, czas przyspieszył. Czuję się zmęczona, zapadam się w ciszę. Srebrne nici gęstnieją we włosach. Pochylają się plecy. Jeszcze chwila i rozpad dosięgnie mnie sprawiedliwą ręką. Poddaję się temu cierpliwie. Lato minęło.
A teraz jeszcze chwila w łóżku, w bezruchu, jakbym chciała wchłonąć resztki twojej obecności. Nie ma cię już tak dawno. Trudno mi to zrozumieć.
Na progu przysiadła kobieta. Ma od ciebie list. Trzyma go na piersi. Kartki są ciepłe od jej ciała. Nie mogę odczytać ani słowa. Nie umiem. Tekst rozmazuje się i znika mi w oczach. Kobieta śmieje się. Odchodzi zanosząc się śmiechem. Śmieszna jestem w tym swoim czekaniu, w tym żalu, stara i głupia. Świat wokół tak obojętnie przechodzi. Wyciąga do mnie rękę. - Chodź dalej, zabiorę cię do ogrodu, gdzie nadal trwa lato.
Nie chcę. Zostanę tu. Poczekam. I tak wszystko rozpadnie się w pył.
Chce mi się płakać – mówię
Jesteś w ciąży - mówi matka.
Tak, pełno we mnie jego życia, gęstnieje i nabiera kształtów. Staje się maleńkim, ślicznym ciałem, świeżym i kruchym. Będę je w sobie nosić, kołysać i tulić. Pozostanie przy mnie nawet wtedy, gdy ślady twoich stóp zatrze czas. Zabiorę je ze sobą wszędzie i będę w nieskończoność opowiadać o lecie, jak było ciepłe i dobre i o tym, że kiedyś jeszcze wróci i będzie można znowu zbierać słodkie owoce wprost z drzew.
Płakać mi się chce
To normalne, normalne, to minie, wszystko się w tobie ustoi, jak mętna woda jesteś na razie, wzburzona. Pewnego dnia wszystko stanie się jasne i przejrzyste. Na razie nie, dopiero kiedyś. Uwierz.
W niedzielę rano patrzyłam jak śpisz. Otworzyłam okno i pozwoliłam złu odfrunąć. Zostałeś tylko ty. Pod zamkniętymi powiekami spało światło. Widziałam je potem, kiedy prowadziłeś mnie za rękę ulicami miasta. Wszystko było dla nas, poddawało się i ścieliło pod nogami. Co teraz tym wszystkim zrobić?
Kobieta z listem przychodzi co dzień i co dzień próbuję wyczytać choć słowo od ciebie. Kobieta śmieje się głośno, aż szklanki spadają z kredensu. Chodzę odtąd po szkle. Da capo al fine.