poniedziałek, 31 października 2011

Biedny król

Daleko, daleko stąd, pomiędzy czterema rzekami, rozkwitało potężne miasto. Rządził nim dobry władca. Jego małżonka była piękną i mądrą kobietą. Wspierała męża w trudach rządzenia. Pewnego dnia ciężko zachorowała. Król wzywał z krańców świata najznakomitszych medyków. Podawali proszki, parzyli zioła, ukręcali mikstury – wszystko na marne. Pewnego dnia władca zastał swą ukochaną żonę martwą. Rozpaczał długo, płakał, nie jadł i nie pił. Służba pokradła z dworu co się dało i poszła w swoją stronę. Król został sam. Ale ponieważ nie miał już sił chodzić po śladach umarłej żony, nie chciał oglądać wszystkich tych miejsc, które przypominały mu o czasie, kiedy była przy nim, porzucił dwór i wyruszył przed siebie. Minął mury miasta. Strażnicy dawno opuścili swoje stanowiska, bramy pozostawały otwarte dzień i noc. Złe hulało do woli. Wędrował długo, mijał lasy i pola. Pchała go tęsknota i żal, wciąż dalej i dalej. Pewnego dnia, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi i gęstniał jesienny zmierzch, zobaczył w oddali małe światełko. Poszedł w tamtą stronę. Była to niewielka zgarbiona chatka. W środku panował półmrok. Ktoś, kto siedział i grzał się przy ogniu skinął na króla. - Wejdź i powiedz, co cię trapi?
Król opadł na ławę i zaczął opowiadać. Po raz pierwszy od tamtej chwili mówił o swojej miłości, o nadziei, którą przekreśliła śmierć, o morzu tęsknoty, które przemierza teraz nie znając kresu swojej wędrówki. Każde słowo o minionym czasie zdawało mu się piękne i okrutne zarazem, rozrywało rany i zalewało je miodem.
– Mogę ci pomóc.
– Ale jak? - spytał król – przecież nie wskrzesisz mojej kochanej żony.

- Nie, ale sprawię, że nie będziesz już za nią tęsknił.
- Ale czy to nie zdrada? - spytał król, bo miał szlachetne serce.
- Twojej żonie i tak to w niczym nie pomaga, jest wolna, należy już do innego świata. A ty wciąż jesteś tu.
- Działaj więc, pomóż mi, bo moje serce rozpada się od żalu. Dłużej tego nie zniosę.
- Wypij to, zaśniesz, a kiedy się obudzisz, będzie już po wszystkim.
Król sięgnął po czarkę. Po chwili wszystko zawirowało mu przed oczami, a potem nastały ciemności.
Tymczasem czarodziej, bo napotkany jegomość był właśnie z tego rodu, zdjął z króla skórę, uszył sobie z niej piękne buty, w których potem tańcował na czarcich zabawach. Nieszczęśnika zaś mocą czarów odesłał w dal, na wielką pustynię.
Obudziwszy się król poczuł tak wielki ból w każdym kawałku swojego ciała, aż wydał z siebie potężny ryk, niczym dzikie zwierze. Wił się i uciekał, ale ból był przy nim i w nim, nie opuszczał go ani na chwilę. Każde ziarnko piasku drażniło otwartą ranę, każdy promień słońca, podmuch wiatru. Tak toczyło się odtąd życie króla, upływało na niewyobrażalnym cierpieniu i szybko dobiegło końca. Trzeba jednak przyznać, że ból ciała zajął miejsce żalu po stracie. Do końca życia biedny król ani razu nie wspomniał już o swojej ukochanej żonie. Został więc uwolniony. A czarodziej dotrzymał danego słowa.  

schronisko

Parę słów od ciebie wystarczy by wysadzić mnie w powietrze. Chodzę w tę i z powrotem po dukielskim rynku i wchłaniam ciemność. Piwo kupione – można żyć dalej.
Wszystko zmierzało do spokojnego wieczora, a tymczasem znów wyrzuciło mnie w trasę. Ciemną nocą przedzierałam się w stronę Magury. Po serpentynach i na zakrętach, które całkiem odwracają kierunek mojej drogi, wciąż myślę o tym, dokąd w ogóle tego dnia chcę dojechać? Gdzie mnie niesie. Na Magurze zostawiam dzieci. Teraz już sama, poprzez ciemność, ruszam w dół, w kierunku Gładyszowa. Samochód daje możliwość pochłaniania przestrzeni w zawrotnym tempie, a jednak oddziela od zewnętrznego świata, zamyka w sztucznym bezpieczeństwie, jakże pozornym i kruchym. Wystarczyłoby teraz złapać gumę, tu, gdzie do najbliższej ludzkiej siedziby jest z pięć kilometrów, żeby rzeczywistość przypomniała o sobie. Jadę przez wieś, którą znam doskonale. Każdy dom, zakręt, pagórek z cmentarzem, teraz rozświetlonym kawałkami ludzkiej pamięci. A jednak w pewnej chwili kompletnie tracę orientację. Błąd – tak to się nazywa w tych okolicach – chwycił mnie błąd, tajemnicza mgła dezorientacji, na którą pomagały tylko magiczne sposoby. Za Gładyszowem podjeżdżam pod górę, do Krzywej. I w prawo. Tak, tamtędy mogę wrócić do siebie, przez wąski mostek nad strugą, ale mogę też pojechać dalej i dotrzeć do Czarnego i Radocyny, do miejsc, które tak bardzo dobrze znam i lubię. Wiele się w nich zdarzyło, kiedyś, przed laty. Kiedy powraca się do miejsc takich, jak te, owo „przed laty” nagle ożywa i dzieje się znów „teraz”. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam doznaję uczucia, że jestem tu ciągle ta sama, taka sama, że ja, sprzed lat, nadal wędruję prostą drogą przecinającą góry, kąpię się w strumieniu, zbieram rydze na wilgotnych polanach. Będąc tu, mogę przyjrzeć się sobie, powędrować po swoich śladach, zobaczyć, jak wiele się zmieniło i zarazem, że nie zmieniło się nic.
Kiedy zjeżdżam w dół poprzez las, pojawia się mgła i zaczyna gęstnieć wokół mnie. Jadę już tylko intuicyjnie, wierząc, że trafię na właściwą drogę. Im jestem bliżej, tym szczelniej otula mnie biała zasłona. Gra ze mną w ciuciubabkę – trafisz? Pamiętasz drogę?
Dodaję gazu – tak, pamiętam, mogę tam jechać z zamkniętymi oczami. Tu, po lewej, kiedyś stała cerkiew, dalej, po prawej jest zjazd do bacówki. Nie ma w niej teraz nikogo. Górale z owcami przywędrują w maju. Bacówka zamknięta na kłódkę. Gdyby nie to, można by spędzić w niej noc. Potem zakręt przy domu, w którym też zdarzyło się wiele ważnych chwil. Znienawidzona pamięć, której tak chętnie bym się pozbyła, tym razem okazuje się ratunkiem.
No i jestem.
Pokój w schronisku, taki sam, jak zawsze. Tak samo obskurny i zwykły, choć podobno czasy się zmieniły. Nie tu. Znajome twarze właścicieli. Przed wielu laty, chłopak, który dziś, jako mężczyzna o zmęczonej twarzy podaje mi klucz, miał wtedy twarz umazaną węglem drzewnym. Jeździł na motorze od pieców, w których wypalał drewno, aż do wsi na górze, gdzie mieszkała jego dziewczyna. Wiolka dziś jest jego żoną. Nadal ma w twarzy coś dziewczęcego. Zmieniamy się, choć przecież pozostajemy sobą, tak jest i ze mną. Nie pamiętam, jak on ma na imię. Nie przypominam mu, że ja to ja, że spotkaliśmy się tu nie raz, ale widzę w jego oczach, że mnie kojarzy i odrobinę nawet cieszy się, że do nich wracam. Idę za nim korytarzem śmierdzącym środkami do dezynfekcji. Rano obowiązkowo kupię kawę, w szklance – stary dobry obyczaj prowincji. Najlepsza kawa na świecie. A potem pojadę w swoją stronę.
Tymczasem jestem tu. Sama w wielkim pokoju na siedem osób. Przede mną rząd piętrowych łóżek - nocna straż. Trzeba jakoś przetrwać to, co jest. Donieść siebie, jak kruche światło, do kolejnego poranka, kontynuować maraton, choć nie ma się na to ochoty. Już nie.
Niczego mi nie trzeba, stary koc, to wszystko. Położę się w ubraniu, w butach nawet, będzie cieplej. Samotność ma swoje dobre strony. Nic mnie nie obchodzi.
Jestem sama, jestem sama – powtarza cisza za oknem i zatruwa wszystko pierwszym mrozem. Schronisko jest puste, jak ja. Ja też wynajmuję pokoje w sobie. Robię miejsce dla gości, i pragnę ich zatrzymać karmiąc i kładąc do snu w miękkich posłaniach. Po jakimś czasie odjeżdżają. A ja znowu pustoszeję, wietrze pokoje, zmieniam pościel i sprzątam w sobie po nich. I odczuwam żal, że ta przygoda, nie była prawdą. Że nie okazałam się wystarczająco dobrym miejscem.

sobota, 29 października 2011

pustka

Śnili mi się Czeczeni. Wsiadłam do pociągu na nieznanej stacji i wyruszyłam w drogę donikąd. Pociąg trząsł się, a ja szukałam wolnego przedziału. Trafiłam właśnie na nich. W otwartej przestrzeni siedzieli na tobołkach spokojni i pogodzeni. Kobiety, na dzień, dobry pokazały w uśmiechu złote zęby. Był tam też Rachman i pomyślałam, że za chwilę zagra na gitarze, a one zaczną tańczyć w tych swoich długich kieckach. Wyglądały jakby czekały tylko na znak. Siadłam przy nich i natychmiast jedno z ich licznych dzieci wdrapało mi się na kolana. Niczego więcej nie zapamiętałam. Rankiem miałam nadal przed oczami ciemne oczy lśniące w uśmiechu, ich spokój z jakim przemierzają przestrzeń świadomie, wiedząc, że jest jej znacznie więcej niż możemy sobie wyobrazić, więc nie ma co się napinać, nie ma co się spieszyć, jest tylko tu i teraz.
Kolejne dni od nowa uczą mnie spokoju. Przyglądam się leniwie budzącym się porankom, które do południa nie mogą się dobrze narodzić zasłonięte chmurami, obserwuję jak w dolinach wieczór za wieczorem gęstnieje odbierając sobie coraz to większy kawałek ludzkiego czasu. Noce są długie. Gwiazd na niebie nieprzeliczone ilości. Wszystko tu zajmuje szerokie, wygodne miejsce i zdaje się pewne swego. Stabilne. Może to wszystko dlatego, że więcej tu roślin, zwierząt i kamieni niż ludzi, że to one nadają rytm życiu, stanowią dominantę, do której można się porównać i dążyć. Świat nie jest tu ulepiony na ludzką modłę, jak funkcjonalne mieszkanko. Jest nie dla nas. Niemniej możemy się tu odnaleźć. Możemy tu pobyć. Świat jest gościnny.
Uczę się spokoju na nowo. Bez ciebie. Bez tego drgania w sercu, które zapowiadało wciąż więcej i więcej, które pragnęło, marzyło, dążyło. Uczę się pustki. Smaruję się nią jak kremem, nasączam nią skórę, pozwalam, by dotykała każdego kawałka ciała, wnikała w głąb. Kiedy pustka stanie się częścią mnie, czas będzie jedynie przepływał, tak jak płynie przez doliny zmieniając jedynie dekoracje. Nie będzie już odliczania od wtedy. Dziś założyłam koszulę, którą miałam na sobie tego dnia. Rani ciało, wbija się wspomnieniem, wywołuje obrazy. Kiedy zapanuje pustka, rzeczy, miejsca, smaki i zapachy będą już tylko sobą, niczym więcej.
Nie rozumiem, jak można wypowiedzieć słowo „zawsze”, jak można przywołać „przyszłość” nie bojąc się śmierci.

Piękna była i radosna. Długie włosy na plecach jak promienie. Słowa i myśli, które w niej powstawały, przylegały do siebie idealnie, pasowały, jakby były jednym i tym samym. Kiedyś szła przez las. Spotkał ją na drodze i zagadnął. Opowiedział historię o przyszłości. - Przyszłość – spytała – a co to takiego?
Namalował ja przed nią, a ona uwierzyła. Odtąd spotykali się często, a kiedy się nie widzieli ona tęskniła. Czuła, że wziął w posiadanie część jej życia, tę, która ma dopiero nastąpić. Spotkania były dobre, lato dojrzewało, zboże miało zapach chleba, który ludzie upieką jesienią. Ziemia pachniała słońcem. Kiedy lato minęło, on przepadł, zniknął, odszedł bez pożegnania. Każdy ptak śpiewał tylko o tym. Kiedy szła w miejsca, gdzie miała nadzieję go spotkać, widziała tylko brak i osamotnienie. Żal sprawiał, że nie umiała płakać i łzy spływały jej do wnętrza. Jej brzuch wypełnił się słonym morzem, nabrzmiał i rósł z każdym dniem. Kiedy po ciężkiej zimie przyszła wiosna, jej ciało pękło na dwoje, a z wnętrza wydostał się on. Jeszcze piękniejszy i silniejszy niż dawniej.  

czwartek, 27 października 2011

środek świata

Na końcu drogi rozpada się PGR. Kupił go ktoś, kto miał wizję, ale ona także popadła w ruinę. Wszystko zamieniło się w jeden śmietnik. Dwa autobusy rdzewieją, ciągniki z poprzedniej epoki, kawałki blachy i eternit. Unia – tak mówią na to miejsce ludzie. Wizjoner z PGRu jako jeden z pierwszych pozyskał sporą dotację z unii i tak przylgnęło to do niego. Pomysł upadł, budynki rozpadają się, Chaos i umieranie. Unia. Któregoś dnia, pośród rdzy i butwiejącej papy wygrzebałam wojskowe okute skrzynie. – Ile pan za to chce? - spytałam. Za trzy złote, potrzebne pewnie, żeby uzbierało się na flaszkę, zrobiłam sobie szafki. Nic więcej mi nie trzeba. Kilka skrzynek. Pokój wygląda teraz jak wnętrze podwodnej łodzi. Zbrojone, mocne i proste. A do tego nieustanny bałagan i wielość. Tak wygląda zaimprowizowane życie, życie w drodze. Być może donikąd.
- A pani skąd – pyta ciekawie czarnooki mężczyzna z fajką w zębach. - Powiedzmy, z Warszawy – odpowiadam. - My też tu mamy Warszawę, za górką, innej nie trzeba.
Eliade się nie mylił. Każdy chce mieszkać w centrum świata. Inaczej staje się nieważny. Istnienie na marginesie to ryzyko stoczenia się poza horyzont zdarzeń. Unieważnienie. A przecież wszystko to musi mieć odpowiednią rangę, musi mieć sens. Pustka czai się już na końcu drogi. Przystanęła i czeka.

Poranek. Jasny świt wlewa się przez szczelinę w roletach. Kapie nam na twarze. Otwieram oczy i, jak co dzień, na początek czuję wstyd. Puste łóżko oskarża mnie każdego dnia. Poranne ciepło ukryte pod kocem jest tylko moje. Twoja ciepła skóra wtedy o poranku. Badam ślady na ciele. Miejsca, które przemierzałeś. Każda komórka tęskni w samotności. Ta tęsknota zamienia się w potężną energię, która rozsadza mnie od środka. Powoli, każdy kawałek siebie przyszywam, jak oderwany guzik. Sprawdzam powierzchnię skóry. Jest martwa. Pod twoimi polcami miała szansę żyć. A tymczasem ziemia zatoczyła koło.

Świt powleka rdzawym nalotem
góry
to jest właśnie czas – zapamiętaj
Ostatnie lato było doskonale inne
Poranek otworzył przed nami drzwi
mogliśmy tam zostać
nie czas na to, jeszcze nie czas – mówiłam
pułapka pośpiechu
Jesienią znowu zaczynam błądzić
gdzie jesteś?
Czekam na gruzowisku martwych liści

A więc środek świata niebezpiecznie przesunął się ku granicy. Ziemia przechyla się pod ciężarem. Zaraz pochłonie nas pustka. A my, jak nawiedzeni, Reszta, do końca wierzymy, że ten upadek w nic, to nasze wyzwolenie, zmartwychwstanie.

środa, 26 października 2011

przeszłość

Muzyka od ciebie. W pokoju na samej górze. Fortepian opowiada mi moją historię. Skąd on to wie?
Kolejny dzień bez ciebie mam już za sobą. Żyję, choć kończę trzymając kurczowo butelkę piwa. Nie umiem tak po prostu zapomnieć. Przepraszam.
Popołudnie w Krośnie. Jesienne miasteczko. Opustoszały rynek. Zniknęły kawiarenki, umilkł gorący, letni gwar. Słychać szum fontanny, co na jesieni nareszcie doszła do głosu. Zaledwie miesiąc temu siedzieliśmy tu z bratem, w knajpce Ambrozja. Cieszyłam się z jego przyjazdu. Mgnienie zaledwie i już jest po. Już było, minęło. Obrazy minionego prześladują mnie. Nie te sprzed lat. Raczej te sprzed miesiąca, tygodnia. Zupełnie jakbym w swoim roztargnieniu zostawała o krok za czasem, grzęzła w przeszłości podczas gdy wszystko idzie do przodu. Czas się na mnie nie ogląda. Gubi mnie po drodze.
Przyszłość mnie nie interesuje. Zresztą, jej przecież nie ma. To co było, co zdołało się narodzić, jak człowiek, posiada nieśmiertelną duszę. Trwa. Przynajmniej we mnie. Dla mnie. Raj nadejdzie kiedy będę mogła na dobre zanurzyć się w minionym i stać się jego częścią. Uwolniona od poczucia oderwania, nienadążania, od bycia wciąż nie-stąd, wyzwolę się od tęsknoty.
Tymczasem wyczekiwanie wypełnia teraźniejszość i uśmierca ją na starcie. Pakuje i wysyła w przeszłość. To boli, ale dopiero wtedy ludzie, zdarzenia, słowa, nabierają kształtów i mocy. Zupełnie jakby nagle, z mdłej szarości, wydobyła to wszystko smuga światła. Promień zachodzącego słońca malujący głębokie bruzdy na twarzach, powlekający niezdrowym rumieńcem.
Muzyka od ciebie. Przez otwarte okno wydobywa się niczym dym, ulatuje nad góry razem z całą naszą krótką historyjką, co się skończyła twoją ucieczką. Doskonale cię rozumiem. Sama od lat uciekam od siebie, ale robię to nieskutecznie, wciąż nieporadnie. Tobie musiało się udać. Stałeś się bohaterem mojej historii. I dezerterem zarazem. W mojej ojczyźnie to wielkie osiągnięcie. Ucieczka jest rodzajem walki, głosem sprzeciwu. Tak, rozumiem to doskonale.
A teraz żyję w muzeum. Wszystko, co dotykało cię, co jeszcze nosi na sobie ślady, albo pamięta chwile, stało się święte, nietykalne, piękne. Trzymam to wszystko blisko siebie i próbuję pozbierać te drobiny, wyłuskać. Za dużo pamiętam.
Za kilka dni Zaduszki. Moje święto. Wszystko, co skutecznie uśmierciłam, wróci do mnie na chwilę jeszcze mocniej niż na co dzień. Któregoś roku nie będę już w stanie podołać tym odwiedzinom, ale teraz jeszcze tak. Przyjdź, niech twój cień na chwilę przysiądzie obok. A potem uciekaj, oddal się szybko i nie odwracaj się za siebie.  

poniedziałek, 24 października 2011

Ona

To była tylko chwila, chwila bólu. Kilka łez i zaciśnięte zęby. Już jestem tu. Drzwi zamknięte. Za oknem ciemność połknęła wszystko, góry, ich spokojne spotkanie z niebem, także drogę, którą przyjechałam. Nie ma odwrotu. Ledwie blizna we mnie po tej drodze, ślad, jak mapa, zatarta i nieczytelna. Wszystko można przeżyć, wytrzymać. Wszystko da się znieść, ale niestety nie da się zapomnieć.
Dojechałam kiedy było jeszcze jasno. Chmury kotłowały się w dolinach. Zostawiłam walizki w drzwiach i uciekłam. Szeroką drogą przecinającą las, tam, wyżej i wyżej, aż nad strumień, w miejsce, gdzie latem grałam na akordeonie siedząc na kamieniu z nogami zanurzonymi w wodzie. To była wtedy chwila potężnego szczęścia. Słońce świeciło na mnie tak prosto i chętnie. Moment pogodzenia. A teraz chciałam zobaczyć, czy wszystko tam nadal jest, to miejsce, kamień i wartki nurt przejrzystej wody. A jednak, czas otarł się także o nie. Sterta opadłych liści i wilgotny opar wody z trudem torującej sobie drogę. Tamtego miejsca już nie było.
Być może jest inaczej. Moje dialogi z krajobrazem to właśnie to - odzwierciedlanie. Krajobraz mnie rozumie, odbija moją rzeczywistość tak wiernie. Kochany, to moje miejsce nad rzeką zmieniło się nie do poznania. Teraz widzę to wyraźnie. Nie ma już tamtego słońca, ani tamtej siły z jaką woda przebijała się przez kamienie. Wszystko przysypała jesień. Tak właśnie jest. Gnijące bajoro, z zaschnięta skorupą martwych ryb. Podobnie jest ze mną. Kiedy świat zaczyna wić się z bólu, nie mogę udawać, że jest inaczej. Dlatego jesienią trudniej mi się śmiać. Chodzę z tym wszystkim za rękę jak z bratem bliźniakiem. Jesteśmy dla siebie lustrem, przeglądamy się w sobie, żeby uchwycić istotę zmian.
A teraz przeczekuję noc w moim podniebnym gnieździe. Spokojnie. Nic się nie wydarzyło. Herbata i muzyka rozmawiają ze mną ściszonym głosem. A jednak, wciąż wydaje mi się, że stało się coś, nieważne. Jutro przyjrzę się światu za oknem i spróbuję wyczytać z niego siebie. Będziemy się w siebie wpatrywali długo próbując dosięgnąć jesieni.

Siedziała na drewnianym zydlu. Podwórko w słońcu. Doskonale letnie dni. Mocne nogi i stopy oparte o brudną ziemię. Kurze gówna i resztki chleba, które wcześniej drobiła wyłażą jak robactwo, między palcami. Spódnica podwinięta nieco odkrywa tajemnicę białego uda. Patrzy przed siebie jakby oparła oczy o półkę horyzontu i wyszła nimi na spacer w dal, przed siebie. Nieruchome ciało. I tylko jedna dłoń skubie wyrwany skądś pęd skrzypu. Rytmicznie odrywa zielone drobiny. Przegub jak ramię sprawnej maszyny. Zaciśnięte palce. Dłoń przypomina małe zwierze, które pod nieobecność ludzi, harcuje i zjada co się da. Ruchliwa delikatna mysz. Ruch kończy się na łokciu. Dalej nie ma nic. W domu obok otwierają się drzwi. Wychodzi babka z grzebieniem w jednej i pajdą chleba w drugiej ręce. - Na masz – mówi i wciska jej chleb. Ale jej tu nie ma. -Ty, trzymaj – babka odwraca jej głowę tak, by ich oczy miały szansę się spotkać. Budzi się leniwie i zsuwa wzrok po nylonowym fartuchu babki wprost w miękką poduszkę kanapki. Je powoli żując. Wzrok utkwiony przed, ale jednocześnie odrobinę do wewnątrz. Babka podchodzi z tyłu i rozplata jej włosy. Czesze je w równym rytmie i przyśpiewuje coś pod nosem. Ona też tak chce. Zaczyna wydawać dźwięk, ale jedzenie i śpiewanie nie pasują do siebie, walczą o miejsce w jej ustach. Kaszle, a potem rzyga. Babka bez słowa zdejmuje z niej brudne rzeczy. Rzygi, sukienka, kurze gówna i bluzka w kwiatki. Na ziemi, obok sterty obornika. Stoi lśniąc w słońcu mocnym ciałem. Babka przynosi białe giezło, nocną koszulę. - Na masz – mówi – wszystko już brudne.
Zakłada na nią białą nocną koszulę. Widzi, że piękna jest taka bosa i silna i taka głupia z rozpuszczonymi włosami. Dlatego wyciąga z fartucha posklejanego landrynka i wciska jej do ust. Jej ślina na palcu. Ciepła.
Tej nocy babka nie może spać. Ktoś puka w okno. To swaty. Kto chciałby głupią? Kto? W kuchni blask jest nie do zniesienia.
O świcie, w białej koszuli daje się unieść na jego rękach wprost w niebo. Babka macha jej jeszcze z dołu, ale jasność w końcu zamyka jej oczy.  

niedziela, 23 października 2011

tuż przed

Świt zastanie mnie gotową. Czekam. Wyczekiwanie to sposób życia. Jestem przygotowana do wyjazdu, spakowana, po prostu wyczekuję chwili. W oknie przede mną zmartwychwstanie dnia postępuje wolno jak ciężki poród. Domieszka krwi rozjaśnia niebo. W blokach obok budzą się okna. Otwierają zaspane oczy. Wszyscy chcą być obecni w kulminacyjnym momencie. Jestem poza ich tęsknotą. Ten dzień nie przychodzi dla mnie.
Chciałabym już nigdy tu nie wracać. Za dużo się zdarzyło. W tym świecie jestem intruzem, obcym, co sieje ferment i nie daje spać. Przechodzę jak burza i zostawiam ruiny. Nie umiem poruszać się po tej przestrzeni. Potrzebuję jej więcej i więcej. Inaczej wciąż coś niszczę. Obok mnie śpi dziecko. Ucieleśnienie spokoju. Rytm oddechu. Drobne ciało. Zabiorę je ze sobą. To jedyna istota, która nie obawia się mnie, jak potwora z bajki, ale potrafi moją nieumiejętność znieść. Kocha po prostu. Innym się to nie udaje. Nic dziwnego.
Zaraz wstanę, zrobię kawę, a potem zgarnę kilka gratów i odjadę. Żal musi temu towarzyszyć. Nie może być inaczej. Tęsknota za tym, czego nie dało się zrobić, zmarnowane szanse, niespełnione nadzieje. W żalu wszystko to nabiera mocy, kumuluje się i wylewa. I dobrze. Inaczej rozsiałoby się w sercu i nie dało żyć. Wszystko minie, odejdzie, uspokoi się. Będzie tylko pustka wokół mnie, jak siostra, doskonale słuchająca. Będzie samotność, ze swoją świętą wyrozumiałością. Przygarną mnie, tak jak zawsze.


Dziewczyna mieszkała samotnie, w oddalonym od wioski, małym domku na wzgórzu. Niczego od nikogo nie chciała. Żyła spokojnie w swoim rytmie. Pewnego dnia przyszedł do niej chłopak ze wsi. - Pójdź ze mną na jarmark – prosił – zobaczysz tam cuda? Koraliki, piękne stroje, materiały, wspaniałe jedzenie w obfitości. Przyjedzie nawet kino.
- Nie, po co. Mi tu jest dobrze – odpowiedziała. Ale chłopak nalegał. W końcu zgodziła się. Ruszyli. Zanim doszli do wsi, z pobliskiego lasu wypadło stado psów. Rzuciły się na dziewczynę i poszarpały jej ubranie.
- Ale masz pecha! - chłopak śmiał się – wyglądasz teraz jak kupa nieszczęścia.
Szli dalej. W końcu znaleźli się na rynku, w gwarze i kolorowym wirze. Dziewczyna jak zauroczona, wędrowała od straganu do straganu, dotykając, próbując, zachwycając się. Nie wiedziała tylko, że tuż obok niej stanął złodziej. W ścisku i tumulcie nie poczuła nawet kiedy zabrał jej sakwę z pieniędzmi, których i tak było niewiele. Kiedy zorientowała się, co się stało, zaczęła płakać. – Jesteś taka żałosna – zawołał chłopak widząc ją w rozpaczy – nie mam ochoty dłużej tego znosić – odwrócił się i poszedł w swoją stronę.
A dziewczyna wróciła do siebie i nigdy już nie opuściła swojego domu. A dom tak przyzwyczaił się do niej i do swojego niezmiennego życia, że stał się niewidoczny pośród drzew i koralowego bzu. Nikt już nigdy nie trafił do dziewczyny, nikt nie przekroczył progu jej chaty.  

sobota, 22 października 2011

pożegnanie


Przeczekuję do rana. Za oknem uśpione blokowisko, a nad nim strzępek księżyca, przypadkowy, zupełnie jakby ktoś zostawił go tu przez zapomnienie. Szum samochodów w oddali jest równy i monotonny, jak dźwięk silnika. Machina świata pracuje także nocą. Tu w mieście. Bo w górach świat jest żywy. Nie napędza go żaden silnik. Tam, w górach, w nocy śpią nie tylko ludzie. Cisza jest pochodną odpoczynku. Nad powierzchnią ziemi unoszą się wilgotne opary snów. Rankiem osadzą się jak rosa, na liściach i zamigoczą w słońcu. Chcę już być tam.
Przeczekuję. Jeszcze jedna noc i ruszę znów na południe. Będę mijać wszystkie możliwe odmiany krajobrazu. Będę spieszyć się pokonując wioski i miasta. Przed nocą dotrzemy na miejsce. Przywita nas cisza i ciemność, której nie da się przeniknąć. Wszystko, co się zdarzyło ostatnio oddam z siebie tak, jak wydaje się ostatnie tchnienie. Za nim rozpościera się świat pozbawiony ciężaru, wolny od pamięci.
Na razie pamiętam, wszystko staje mi przed oczami. Dręczy mnie każda miniona chwila, każde słowo. Wciąż jest we mnie żywe. Przeczekuję i rozważam, jak więzień minionego czasu. Jak to się stało? Sen nie nadchodzi. Nalewam do szklanki wodę i przeglądam się w jej lustrze. Na dnie ukryła się ryba. Nie ma mnie. Nie zostawiam śladów, ani cienia, moje odbicie nie gęstnieje na powierzchni. Musiałam umrzeć już dawno. Idę nadal jak duch, wracam odwiedzić swoje strony. Nie wiem po co, czemu służy ta podróż. Może to wyzwolenie, wyzwalanie siebie z niezałatwionych spraw, może to kara. Wczoraj pojechałam do M. Wiatr zdmuchiwał liście. Przecinałam główną ulicę oglądając wszystko jak film. Znajomi przechodzili obok. Pozostałam niewidoczna. Ich grymasy, rozmowy, gesty. Wszystko było nie do mnie. Ja byłam tylko duchem. Mogłam patrzeć i pozwolić, by wszystko to działo się już tylko obok. Beze mnie. Kiedyś byłoby inaczej. Uchyliłabym szybę i zawołała, podwiozła, umówiła się na wieczór. Teraz nie. Teraz jestem już gdzie indziej.
Zatrzymałam samochód na Prostej. Wyszłam i poczułam zapach jesieni. Listopad czaił się za rogiem. Na twojej ulicy nie było już śladu
czas sprzątnął szklanki
jak kelner.
Przejeżdżający pociąg zawył jak pies. Być może będę musiała jeszcze nie raz powracać i opuszczać to miejsce, dotąd aż zrobię to w sposób doskonały. Ćwiczyć się w pożegnaniach, w oddalaniu się, w porzucaniu. Wszystko do tego zmierza.
W twoim oknie zobaczyłam tamten wieczór. Przyszłam się pożegnać. Nic więcej. Noszę na sobie twoje ślady, jak droga, którą szedłeś. Nie patrz w tę stronę. Przyszłam tu dla siebie. Chcę zebrać garść światła spod twojego okna. Wezmę ją ze sobą tam, gdzie noce są naprawdę ciemne.  

pokoik

Niepoznany. Tak już pozostanie. Patrzyłam na twoją tajemnicę z namaszczeniem. Pamiętam poranek blisko, bardzo blisko. Pozwoliłeś mi zajrzeć do twojego maleńkiego pokoiku. To moje życie - na moment uchylone drzwi. Mogę tylko podziękować. Choć nie było mi dane wejść. Mogłam tylko rzucić okiem, spojrzeć przelotnie. Tęsknię do tego miejsca. I tak musi pozostać. Szukam zgody wewnątrz i na razie znajduję jedynie ślady bólu. Coś musiałam zostawić, przez nieuwagę zgubić w twoim pokoju. Odtąd będę tęsknić. Poszukiwać i odczuwać brak. Dlaczego tak często trzeba umierać. Wielokrotnie poddawać się bólowi, zanurzać się w nim jak w czystej wodzie. Wędruję ulicami nieswojego miasta i jestem tylko cieniem kobiety w drodze. A jeszcze niedawno, w innym mieście czekaliśmy na siebie z takim utęsknieniem. Teraz już wiem, że to miejsce wiedziało więcej. Mówiło mi o tym, ale nie umiałam słuchać. Nie chciałam rozumieć. Ty – to było jedyne słowo, które miało znaczenie. Ale mgła o poranku, na ulicy Katowskiej, prowadziła mnie w ciemne duszne tunele. - Widzisz – zdawała się mówić – takie to jest naprawdę, właśnie takie.
Nie było jednak innej drogi. - Tędy pani dojdzie – wskazywała napotkana kobieta – to jedyna droga, gdzie indziej pędzą samochody i nie ma przejścia - palec kobiety celował w niebo.
W tunelu spał bezdomny. Obudzony pukaniem kroków, uchylił oczy. Było w nich wszystko, co miał. Wystarczająco dużo. Tobołki uczuć zawiązane na zawsze, kilka szmat z dawnego życia i skrawki pustki, którą można pożywić się kiedy już nie ma co jeść. Przejrzałam się w nim jak w lustrze. A więc tak wyglądam – pytałam siebie. Nic dziwnego, że zamknąłeś drzwi. Bezdomni przynoszą ze sobą jedynie smród i obcość. Nie nadaję się do małego świata okolonego zmienną zielenią bluszczu, do twojego okna, nie nadaję się, nie pasuję.
Ja przecież tylko przechodzę, mijam, nie umiem zatrzymać się. W mojej naturze jest oddalenie i tęsknota. Bliżej mi do pustki niż do zaistnienia. Ty wiesz. Czas wymyka mi się przez palce. A jednak chciałam spróbować być. W pamięci zaglądam wciąż od nowa do pokoju i zapytuję ciszy o twoją obecność. A nocą płatek twojego ucha, zanurzony w mroku, jak rąbek księżyca, opowiada mi niemożliwe historie. Pamiętam pierwsze spotkanie. Chwila, która wypełnia ciało jak puste naczynie. To i tak jest tylko moje złudzenie na ten temat.  

piątek, 21 października 2011

Cisza

Umieram i rodzę się wciąż na nowo. Ciągle i znowu, po kole, jak w tańcu. To nie problem. Przyzwyczaiłam się do zmian. Rzecz tylko w tempie. Transformacje zachodzą gwałtownie. Rano wstaję jedna, druga, wychodzę z domu, wieczorem jestem już kimś innym. Zaczynam nowe życie, ale zanim je naprawdę zacznę, już je kończę. Wszystko płynie i przepływa przeze mnie nazbyt wartko. Gdzieś w środku jednak siedzi to, co niezmienne, kuli się i podciąga pod siebie nogi. Kiedyś i tu dotrze fala. To będzie koniec. Wtedy rozpadnę się na kawałki.

Na razie stawiam naprzeciwko siebie dwa krzesła i patrzę jak rozmawiają. Ile mają sobie do powiedzenia. Tkliwa cisza przenika powietrze wokół nich. Nie są sobie obojętne mimo iż każde pochodzi z innego kompletu.
A my? Nie umiemy tak cicho być. Nie umiemy prowadzić dobrych rozmów, albo zamilknąć kiedy czas.

Mówię: oko, a potem opieram wzrok o podłogę. Spływam po linii światła w dół i rozpływam się jak plama roztopionego śniegu. Mówię światło, bo widzę pod twoim okiem igrający blask, który mówi do mnie cicho o tobie. Tajemnice światła. Twoja twarz. Teraz, kiedy próbuję tańczyć, każdy ruch przypomina mi nasze spotkanie. Ciało układa się geście ku, zaprasza do rozmowy, ale krzesło naprzeciwko pozostaje puste. Brzuch zmienił się w ciemne jezioro. Z trudem dźwigam przelewające się masy wody w zawieszonej między nogami chuście. To moje dziecko, popatrz, jakie miękkie. Gdy się nachylić nad kołyską, można zobaczyć własną twarz. Spróbowałam zatańczyć to oderwanie od ciebie. Kim w zasadzie byłeś? Jesteś? A może mi się tylko zdawałeś. Ciało nie znajduje ruchu, który przypominałby to spotkanie. Odnajduje tylko tęsknotę, puste miejsce, tylko odkrojenie, ślady po ostrzu. A więc stałam w bezruchu. To mój taniec. Dopiero kiedy w brzuchu wezbrało jezioro, wypchnęłam z siebie pustkę. Wtedy mogłam ukołysać siebie do snu, wiedząc, że tarcza księżyca ci nie wybaczy. Nocą wąskie ostrze przecina ściany chmur. Nie zostawiaj otwartego okna. Świat zdewastowany jesienią bywa groźny. Wino i resztki drzew – o poranku w twoim pokoju jesień była tylko na zewnątrz. Uważaj na siebie. Nie chcę stać się przyczyną nieszczęścia.

W pokoju stawiam dwa krzesła i patrzę w ciszę ich rozmowy. O poranku przy tobie nasłuchiwałam. Cisza jest najwyższym dobrem, którego nie mogę oddać. Oddycham ciszą. Twój oddech ożywiał ją i kładł przede mną jak kwiat. Na poduszce obok mojej twarzy odpoczywa noc. Nie martw się – mówi – najdoskonalsze milczenie to martwa cisza po rozmowie.

Tej jesieni ptaki
pozostały w gniazdach,
nie mogły odlecieć,
tęsknota odebrała im rozum.
Wszystkie zginą,
gdy tylko nadejdą mrozy.
Cień i cisza nad łąką,
rodzeństwo śmierci.
Za twoim oknem
zostawiłam moje spojrzenie,
zawieszone jak zerwany łańcuszek,
na liściu winorośli
zaopiekuj się nim pod moją nieobecność.

środa, 19 października 2011

wczesny świt

Wtulona w noc, powoli otwiera oczy. Ciasno owinięta ciemnością. Świt jeszcze nie nadszedł. Okna, wypalone mrokiem, puste oczy. Trzeba wstawać. Delikatnie odkłada ciepłą rękę nocy, wysuwa się z jej objęć i siada na brzegu łóżka. Obok przysiada cisza. Razem czekają na świt.
Kiedy słońce wstaje, ona, w oparach mocnej kawy, odjeżdża, pozostawiając wolne miejsce. Noc wciąż jeszcze drzemie w jej łóżku i o niczym nie wie. Tymczasem przed nią rozciąga się droga prosta jak rozwinięta nić. Wzdłuż szosy przyklejony świat, przypomina zabawkową dekorację. Jest mały i niepozorny. Tylko z wierzchu skończony, w środku wciąż jeszcze nie gotowy do zamieszkania. Jadąc rozpamiętuje nocne ciepło. Jej uda zachowały go trochę na później i teraz ściskają mocno tęskniąc za łóżkiem. Powierzchnia twarzy drzemie za kierownicą, podczas gdy wewnątrz dzień już nastał. Pulsują pierwsze myśli, sublimują się grymasy. Ten moment zawieszenia między nocą a dniem ma w sobie coś ze śmierci. Zanurzona w niebyt jednak jest i pozostaje sobą.

Tymczasem mocne ciało nocy wciąż czeka na swoim miejscu. Jak tylko dzień dobiegnie końca, powróci i odpocznie wtulona w aksamitną skórę mroku. I tak będzie zawsze, aż do końca. Nie ma tu miejsca na zdradę, nie ma miejsca na porzucenie. Noc jest wierna.

Nie mogę spać. Nie mam spokoju w sobie. Opowiadam wciąż tę samą historię i staram się odnaleźć w jej zakrzywieniach choć cień sensu. Za oknem potężny dom jak skała. Ciemny i obojętny. Jego wewnętrzne życie pozostaje w ukryciu. Ale jeszcze chwila i wszystko wytryśnie światłem. Ten sam dom sprzed dwudziestu lat. Teraz, na tle nocnego nieba, wygląda jak pielgrzym z minionego czasu, który chce mi się przypomnieć, chce odebrać dług. Czas ucieka uliczkami miasta, kurczy się i chowa po bramach. Czuję jak wyślizguje mi się z rąk, kiedy próbuję go uchwycić. Nie zatrzymuj mnie – szepcze i wije się jak wąż. - Dobrze – myślę - idź w swoją stronę. Widzę, jak chowa pod połą płaszcza kawałek mojej twarzy. Pozbawiona czasu zatrzymuję się pomiędzy i przyglądam wzrokiem tego, kto nigdy nie dosięgnie i nie dotknie. Patrzę z tęsknotą, patrzę z żalem i pożegnaniem na dzień dobry.

W pewnym pałacu, jasnego, styczniowego dnia urodziła się księżniczka. Matka i ojciec czekali z utęsknieniem na ten moment. Przygotowali jedwabne fatałaszki, pieluszki i zwiewne koszulki. Gotowa też była komnata urządzona tak, by maleństwu było w niej przytulnie i ciepło. A tymczasem księżniczka urodziła się stara. Pomarszczona twarz wyrażała pełne zrozumienie dla zdziwienia rodziców. Nie martwcie się kochani – szepnęły wyschnięte usta – przecież mimo wszystko to ja.
Rodzice chwycili staruszkę i wyrzucili przez okno. Zatrzepotała i zamieniła się w gawrona. Odtąd każdej zimy przylatuje pod moje okno.

Mówię STOP i czuję, jak puszcza łańcuch. Urywam się, oddalam, niczym balonik wypuszczony z ręki. Powietrza wciąż więcej i więcej, a ja coraz to mniejsza. Samotne odzyskiwanie przestrzeni wokół siebie. Rekonstruowanie siebie, znowu, ponownie, mozolnie. Nie ważne. Wszystko jest nie ważne. Jest tylko przestrzeń i czas, mnie, ciebie i ich nie ma. To tylko ślady na piasku, zatarte, niewidoczne, chwilowe. Skręciłam w nie swoją drogę. Wdepnęłam w historię, która nie była o mnie. Ależ ciasno i duszno tam było, jak ponuro i nieswojo. Moja droga jest inna. Prowadzi przez ustronie. Moje miejsce nie przypomina tego, w którym byłam. Moje miejsce jest nigdzie.

Poranek obok
Moja wędrująca ręka
Łuk dłoni i wachlarz palców
Tak właśnie zaczyna się taniec
Teraz w pustce poszukuję oddalonego
Ręce natrafiają na siebie
Co za przypadek
Nie znam siebie aż na tyle
Pustka to okazja
Samotność to spotkanie

Jeszcze chwilkę tu zostanę. A potem znów wyruszę. Telefon dziś zadzwonił niespodziewanie i numer wyświetlony był stamtąd. Jakby mi moje miejsce przypominało o sobie, jakby wołało: wracaj! Tak. Dość już tej podróży w kółko, dość udawania, że jestem tu, chociaż przecież oddalam się tylko nieustannie. Trzeba jechać. Znowu przywita mnie Cergowa i jej dwa ciężkie garby, Dukla najeżona antenami satelitarnymi  i widok z okna, który będę wylizywać, jak resztki jedzenia z talerza. Ciężkie chmury podparte o szczyty sosen okryją mnie niczym baldachim. Moje dominium, którego nie muszę posiadać. Rozparte między piersiami gór. Miękkie i ciepłe w dotyku, jak żywa istota.
 Tęsknię. Od dawna wiem, że bliżej mi do krajobrazu niż do ludzi. Rozumiem lepiej mowę różnobarwnych liści, kamieni przydrożnych, niż tych, co wydają się być najbliżej. Każde spotkanie przekonuje mnie o tym na nowo.
Kiedy dojadę, otworzę okno wprost na niebo i będę nasłuchiwać. W mroźnym powietrzu nocy jesień wypłucze ze mnie resztki wspomnień. Zasnę, jak wszystko wokół, zapadnę w letarg, a to, co było pochłonie noc.

wtorek, 18 października 2011

przypadek


Był raz człowiek, który odciął sobie obydwie ręce. – To nie boli, to w ogóle nic takiego – wołał pokazując krwawiące kikuty.  - Ręce to przeżytek, są całkiem zbędne.
Wieczorem, kiedy znalazł się sam, w czterech ścianach swojego domu, poczuł wyraźnie ból w odciętych dłoniach. Bolało coraz bardziej, sztywniały nieistniejące palce i promieniste kości śródręcza, wszystko było obolałe, jakby zmiażdżone. Nie mógł już nic na to poradzić.  Nie można było pomóc nieistniejącym rękom.
Następnego dnia udał się do lekarza. – To bóle fantomowe, minie, proszę się nie martwić.
Pewnego dnia ból faktycznie minął, ale wtedy człowiek zaczął tęsknić za swoimi rękami, a tego nie dało się już wyleczyć, ani przeczekać.

Mijają, jeden za drugim, dni tu. Zbliża się nieuchronnie czas rozstania. Od wczoraj nie ma cię przy mnie i czuję ten brak namacalnie tak, jak czuje się ból.  Czy wiesz, że to wszystko to tylko przypadek, ślepy los. Jesteśmy jak dwa kamienie przy drodze. Nasze chwilowe spotkanie, moment zatrzymania się w drodze właśnie tu, nie tam, nie ma żadnego znaczenia. Po prostu jest. Dwa drzewa pośrodku lasu. Rachunek prawdopodobieństwa też nie ma nic do tego. Prędzej fatum.  A więc nie chcę myśleć  o tym więcej, nie chcę nadawać temu większej rangi. Poranki i noce, pory roku i życiowe epoki, a w poprzek drogi sekunda, spojrzenie, słowo. Przypadek zderza nas ze sobą a potem oddala. I nic się nie stało. Wszystko wokół trwa obojętnie. Chciałabym być drzewem, albo kamieniem przy drodze. Chciałabym rozumieć, tak jak one, prawidła losu i konieczność trwania. Nie poszukiwać potwierdzenia, żeby wiedzieć tak wiele o istnieniu. Nie szukać przynależności. Być tylko w sobie.

Przez las wiodła droga.  Czasem wędrowały nią zwierzęta, rzadziej ludzie, poszukiwacze grzybów, wędrowcy. Droga marzyła o tym, by do kogoś należeć. Prowadzić tego kogoś zawsze do, nadawać kierunek jego krokom. Być chcianą, ważną, udeptywaną wciąż tymi samymi nogami. – Musisz skręcić w moją drogę i wtedy już trafisz – chciała usłyszeć. Albo  - Twoja droga prowadzi we właściwym kierunku – lub – piękna jest twoja droga, wysadzana drzewami i krzakami śnieguliczki. Piękna jest o każdej porze roku.
Tymczasem droga nikogo nie interesowała. Ba, nikt w zasadzie nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. Dni, tygodnie, lata i wieki mijały. Trwanie uzbraja w cierpliwość, uczy pokory. Las przerzedził się i pewnego dnia droga zobaczyła słońce. Odtąd codziennie rano budziło ją głaszcząc delikatnie ciepłymi promieniami. Droga nie zmieniła się. Nadal przecinała pustkowie lasu, nadal nie była uczęszczanym duktem. Stała się jednak jasną, szczęśliwą drogą. Teraz należała do słońca. 

niedziela, 16 października 2011

z archiwum miasta


Wczoraj, jakby ktoś korbę przekręcił w drugą stronę. Jechałam jak wściekła. 120 to mało. Prędzej, prędzej! Coś ciągnęło mnie do miasta. Wjechaliśmy nocą. Warszawa w neonach. Pamiętam tamten wieczór na stacji Powiśle. Nie zapomnę. Ty wiesz. Choć pociąg odjechał raz na zawsze. Spacery po Nowym Świecie, śpiewane na Starówce tango (mów do mnie moja, jedyna, wyśniona), co się odbijało echem i wracało do nas wraz z cygańską orkiestrą. Spotkania i wino na Brackiej i widok miasta z dachu domu, który znaliśmy tylko my. Wszystko to czekało tu na mnie. Komitet powitalny mojej pamięci.
Dziwne uczucie. Nie było mnie tak długo, zrobiłam pętlę przemierzając kawałek odmiennej przestrzeni, a tymczasem tu wszystko stoi w miejscu, jest, trwa. Niczym lustro obojętnie odbijające tego, kto się w nim przegląda.
Miasto robi fotografie.
Jestem na jednej z nich.
I Ty,
zdjęcie na zdjęciu, pozorna bliskość.
Utrwaleni na zawsze i odłożeni w miejskim archiwum.
Jeśli tylko będziesz chciał powrócić
Jeśli tylko będę chciała
Wszystko nadal tu czeka, jest i trwa.
Ulice nie zapomniały
Nie zapomniał odjeżdżający pociąg.
Jednak moja pamięć stara się nie sięgać tak daleko.

Noc w pokoju z dzieciństwa. Na stosie gratów z poprzedniego życia. Pod głową garnki, w których gotowałam codzienność . Kiedyś, gdzieś. Ślady zburzonej świątyni. Ale jestem. Znowu to czuję. Z pustyni powracam, by zobaczyć to, co opuściłam. Widzę, jak scala się w moich oczach, jak staje się zamkniętym miastem o wysokich murach. Staje przede mną zamknięte i stężałe. Nie ma tu dla mnie miejsca. Mogę się tylko przyglądać. 

Za murami miasta przysiadł człowiek. Noc zastała go w drodze. Bramy będą zamknięte aż do świtu. Co robić? Oparłszy głowę o kamienną ścianę drzemie mając wciąż przed oczami obrazy minionej podróży. Bada je, wydobywa z pamięci, ogląda, niczym drogocenne kamienie. Jak dobrze jest iść przed siebie – myśli i w głębi serca tęskni już do chwili, kiedy znowu wyruszy.
Kiedy słońce wynurza się zza murów i otwiera bramy, mężczyzna budzi się z płytkiego snu. Na tkaninie stroju osiada wilgoć. Wstaje i odwraca się plecami do miasta. Zapomina o celu podróży i rusza przed siebie.
Jutro dotrze do innego miasta, będzie jednak za późno, by dostać się do środka.