sobota, 28 grudnia 2013

PEREGRYN

Nazywamy go Peregrynem. Zawsze jest w drodze. Idzie, albo wraca, twarzą do słońca, a czasem ze słońcem za plecami. Wytrwały i konsekwentny. Jedyny stały, choć - paradoksalnie - ruchomy punkt w zmiennym świecie. Doskonale obojętny na wariacje pór roku i histerie pogody. Tak samo w deszczu, jak i w słońcu, zawsze w tym samym, równym rytmie. Gdyby tę jego nieustającą wędrówkę przekuć na jakiś rodzaj muzyki, musiałby to być nieznośnie nudny i klasyczny utwór, ujęty w sztywne ramy formy, z nieskończonym da capo al fine. A przecież pomiędzy oczywistymi beatami kroków kryje się szaleństwo. Przyglądam się jego ciału pokonującemu przestrzeń. Wygląda jak wytłoczka, jakby pod kolorowymi, przypadkowymi szmatkami nie było już nic. W ubraniu człowieka zdaje się wędrować duch. Każdy krok to lekki paroksyzm, impuls, skurcz przechodził przez całe ciało śmiertelną drgawką i wyrzuca w przód wiotkie i puste w środku kończyny. Przypomina tancerza butoh, którego ciało powiązane niewidzialnymi nićmi zawisa w przestrzeni doskonale poddane zewnętrznej sile. Peregryn w jego kroku zero, w jego wędrówce między życiem a śmiercią, między nieskończonością a pustką, a w końcu po prostu między wsią, a pobliskim sklepem. Rytmiczne kropelki jego kroków to sam czas. Nieruchome oczy są oczami śmierci. I znów go widzę. Jadę chwilę za nim i podziwiam ten jego taniec, a potem wyprzedzam i pozdrawiam, jak wszystkich tu, gestem podniesionej ręki. Nie dostrzega mnie, nie odpowiada, idzie dalej, w koniecznym, kosmicznym ruchu. Anioł śmierci z beskidzkiej wioski w drodze po wino.

środa, 25 grudnia 2013

TAMTO MIEJSCE

Z wiekiem ludzie stają się ponoć sentymentalni. Coraz częściej, zamiast oglądać się za światem, wolą spoglądać w ciemne lustro czasu. Roztkliwiają się nad tym utraconym dobrem, nagle tak cennym i pożądanym, choć już nieosiągalnym. Drogi nie ma, szlak zatarty. Można jedynie spojrzeć, popatrzeć, poprzyglądać się. Wspomnienia, a wraz z nimi drobiazgi, przedmioty codziennego pamiętania: zeszyt, popielniczka, pocztówka, zaczynają otaczać, osłaniać przed codziennością i zamykać w kokonie zjaw. I tak zaczyna się starość. Ja przeciwnie. Sentymentalna byłam kiedy buzowały pragnienia, kiedy świadomość budziła się, a smutne rozpoznania nie dawały spać po nocach. Wtedy myślałam, że już nigdy nie będzie tak, jak było, że czas ze mnie zakpił, zwodzi mnie, że mnie porywa w gonitwę ku śmierci. Wtedy byłam sentymentalna. Tęskniłam. Zbierałam magiczne przedmioty: skrzydło motyla, pieniążek, kamień, szkło. Przechowywałam z uszytych przez siebie sakiewkach, nosiłam na piersi, chowałam pod poduszkę. Dziś staram się nie tęsknić i nie oglądać się za siebie. W wystarczająco bolesnym stopniu minione wciąż jest obecne. A jednak zdecydowałam się skręcić w ten las, pojechałam zobaczyć, zajrzeć pomiędzy warstwy minionego czasu. Tak mnie poprowadziła droga. Busko, Chmielnik, Piotrkowice z błyszczącą kopułą sanktuarium i niedługo las, w który zagłębiłyśmy się, ja i moje córki w podróży przedświątecznej i zimowej, choć w wiosennych okolicznościach przyrody. Słońce przeświecało przez sosnowe gałęzie jasnymi strzałami. Mech był tak samo zielony. Kiedyś, po tym, jak opuściliśmy to miejsce, przyjeżdżałam tu z ojcem. Gdy tylko skręcaliśmy z asfaltu w las, ojciec otwierał okno samochodu i kazał mi robić to samo i musieliśmy krzyczeć na całe gardło: kocham Lisów! A po takim krzyku leśne wilgotne powietrze wpadało do płuc jak orzeźwiająca bryza. Było inaczej, czary zaczynały działać. Lisów był w rzeczywistości Wygwizdowem, kolonią owego prawdziwego Lisowa, który leżał jakieś pięć kilometrów dalej, na wapiennym wzgórzu, piękny i dostojny. Tu było zaledwie kilka domków rozsypanych dość swobodnie w leśnej głuszy. Za lasem płynęła Morawka, nad którą swoje letnie życie toczyli Cyganie. Podjechałam dalej. Po lewej stronie otworzyło się pole, zamknięte świerkowym zagajnikiem. Pamiętam te drzewa małe. Sadził je mój ojciec, a one rosły razem ze mną. Moi towarzysze pierwszych zabaw. I dalej dom. Już dawno nie nasz. Pięknie teraz odremontowany, stary, modrzewiowy dworek z aleją brzóz pomiędzy którymi sypiałam latem w hamaku. To wczesne dzieciństwo, a jednak sporo pamiętam. Przede wszystkim mam przed oczami światło i dźwięki rozedrganej letniej łąki. Wysiadłyśmy na chwilę popatrzeć. Obecny właściciel zrobił płot. Kiedyś wystarczyły mocne akacje a pomiędzy nimi gęste śnieguliczki, kiedyś nie było tu nikogo, kto stanowiłby jakieś zagrożenie. Dziś po śmieciach wysypanych wzdłuż drogi widać, że toczy się tu jakieś niechciane, nocne życie, że to urokliwe miejsce straciło swoje dziewictwo i stało się zupełnie zwyczajne. No, dobra – zakomenderowałam – jedźmy dalej. Zawróciłam wjeżdżając w nieogrodzony kawałek drogi i ruszyłam w las. Nie jestem sentymentalna, z czasem uczę się porzucać, żegnać i zostawiać za sobą. I tak przecież tamto miejsce, tak jak je pamiętam, ze światłem i brzęczeniem much, czyste i wolne, z gigantycznym rabarbarem, w którym ukrywałam się, by przez całe godziny wyobrażać sobie niestworzone historie, tamto miejsce już nie istnieje. Kto wie, może nigdy go nie było. Jest za to wysoki płot i śmieci w rowach, Cyganie nie wędrują już ani tędy, ani żadną inną drogą, a Morawka jest brudnym, zmeliorowanym ściekiem. I tak sobie myślę, że to jest właśnie ten progres, który nastąpił we mnie przez te wszystkie lata: płot, brudy i kupa śmiecia.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

ZASYPANA

Wstaję wcześnie. Dzieci śpią. Kwadrans na rozpalenie w kuchennym piecu i kawę. Moment dla mnie. Za oknem sypie śnieg. Armagedon zaczął się w nocy. Przez ten czas zdążyło już sporo napadać. Kiedy leży śnieg, wydaje mi się, że jest cieplej. Może zatyka wszystkie otwarte pory starego domu, utyka watę w dziury w dachu, w łączenia belek, z których dawno osypała się glina, w rozłażące się węgła. Uszczelnia wszystko garściami białego puchu. Mimo to termometr w domu pokazuje 10 stopni. W sumie nie jest źle. Na dworze zaledwie 0. Kiedy przyjdzie prawdziwy mróz, nawet biała wata śniegu nie da mu rady, zimno wedrze się nam do pokoju. Zamknie nas w jednej izbie, osaczy i rozpocznie szturm. Z naszym niewystarczającym paleniskiem, w tej przypadkowej twierdzy, będziemy się bronić do wiosny, skazane na marne dostawy wody i żywności, na zalewające nas strumienie ciemnego, wieczornego czasu, na nicość zimową, która doprowadzać nas będzie do obłędu. Aż oszalejemy z tej pustki i wybiegniemy z domu na pewną śmierć. I wtedy właśnie nadejdzie wiosna. Tymczasem wszystko się dopiero zaczyna, to takie mocne intro do prawdziwej zimy. Przez pojedyncze okna wiatr próbuje się dostać, wyciąga ku mnie długie palce. Tym razem mu się nie uda. W piecu pali się już ogień, choć większość drewna jest zbyt mokra by dać ciepło. Ale jeszcze nie ma mrozu, jeszcze może być jakkolwiek, jeszcze jesteśmy bezpieczne. Dzieci wstają ubrane w polary, grube skarpetki, jakby wciąż gotowe do drogi, na wypadek, gdyby. Wyjazd do szkoły o tej porze roku to wyczyn. Przed siódmą wychodzę odśnieżyć samochód. Stoi u sąsiadów, lada dzień trzeba będzie parkować przy głównej drodze, bo naszą ostatecznie zaleje biel. Jesteśmy pierwsze. Przecieramy szlak przez zasypaną drogę, gładką i dziewiczą, jakby wieś opustoszała i nikogo już prócz nas nie było. Do przystanku jest kilka kilometrów. Na drodze krajowej numer 9 stoi kolejka tirów. Wyglądają jak dziwne owady, które zgromadziły się tu, by świętować nadejście zimy, albo rozmnożyć się szybko i wielokrotnie. Dojeżdżają kolejne i kolejne, łańcuch ich kolorowych brzuchów powoli łączy Barwinek z Duklą, wędruje w stronę Krosna, nie ma końca. Nic normalnego nie jeździ w taką pogodę. Szkolny autobus nie przyjedzie, ani prywatny bus. Zatrzymujemy autobus dowożący niepełnosprawnych, ale jak dzieci wrócą ze szkoły? - kto to wie, ale po co martwić się na zapas. W szkole mają ciepło i sucho i to jest najważniejsze. Mogłyby tam zostać, mieć bliżej, wygodniej, przyjemniej. W takich momentach nie pamiętam już dlaczego tu jestem. Jak znalazłam się na końcu świata w domu, którego powolny rozpad odzwierciedla ten mój własny, tę entropię, w którą popadam „zgodnie z czasem”, jak mówiła moja babcia. W ogóle pamięć zasypana śniegiem jest nieostra, rozmyta, szkliste oczy minionego zastygają na mrozie. Patrzę i nie poznaję, widzę, ale tylko pozornie. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Gdy śnieg i mróz stają u drzwi liczy się tylko to małe i nieistotne, to niedoceniane i proste – przeżycie. Reszta znika, podobnie jak kolory przykryte śniegiem, gdy pozostaje jedynie graficzny prosty obraz tego, co faktycznie jest.

środa, 6 listopada 2013

Dzień Toma Waitsa

- Doskonały dzień na Toma Waitsa. Tak właśnie pomyślałam wsiadając przed 7 do samochodu. Mój stary Palio przez całą deszczową noc nabrał wody. Dywaniki na podłodze zamieniły się w tłustawe, muliste bajora. Wsunęłam płytę Alice, choć rozważałam jeszcze Real Gone. I zaczęło się. Za oknem deszcz wylewał na mnie swoje żale. Dolina tonie. Zatapia się powoli, jak stara łajba. Walą się maszty domów, pojedynczy rozbitkowie chwytają się byle czego, łapią z trudem powietrze. W końcu przypływa pomoc. Pekaes zabiera kolorowe ludzkie drobiny do Dukli, na suchy ląd. Strumień wypełnił brzegi, wrze, gotuje się, przelewa, jeszcze chwila i porwie w swoje nurty asfaltową drogę. Uciekamy przed nawałnicą, wysadzam dzieci na brzegu, na przystanku, niech jadą w świat, a ja niebawem do nich dobiję. Wracam tymczasem, by z tonącego statku zabrać choć kilka ważnych i cennych rzeczy. Dom jeszcze śpi, mokry i ciężki od deszczu. W środku zapach wilgoci przypomina, że między mną a resztą świata jest zaledwie cienka drewniana przegroda, przepuszczalna i łatwa do obalenia. Nie chce mi się nic ratować. W jednej chwili rzeczy tracą wartość, stają się obojętne i obce. Podobnie jak ciało. Ciężki i zbędny przedmiot, nieużyteczny wehikuł, który bez żalu porzucę. Kładę się na łóżku i zamykam oczy. Nie mogę już zasnąć, ale nie mam też w sobie ani odrobiny ruchu. Pozwalam się kołysać kolejnym uderzeniom nawałnicy. Dzieci są bezpieczne, a mnie jest doskonale wszystko jedno. I w ten deszczowy poranek, przy ciężkim dudnieniu deszczu i muzyki, dryfuję w swoją własną mętną ciemność.

czwartek, 31 października 2013

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

Czasem przychodzą w snach. Mają wyraźne twarze, patrzą na mnie, wcale nie proszalnie, raczej dobitnie, pewnie. Czasami w snach wędrują ulicami, odwracają się w moją stronę i posyłają przelotny uśmiech. Moi zmarli. Babcie, dziadkowie, kolega, pani od fortepianu. Ale najczęściej babcia Jadwiga, babcia Jadzia. Może dlatego, że przeżyłyśmy razem niejedno. Spędzałam u niej sporo czasu, ferie, albo kawałek wakacji. Przyjeżdżała też autobusem 195 z Bielan na Ursynów kiedy byłam chora. Siedziała pijąc herbatę i czytała gazetę. Czasem rozmawiałyśmy, albo szyłyśmy lalkom ubranka. Na wakacje wyjeżdżałyśmy razem do jej rodziny na wieś koło Chełma. Babcia jakby odzyskiwała tam siebie, swoją prawdziwą tożsamość. Zmieniała się melodia jej języka, miała mnóstwo energii, wciąż szła kogoś odwiedzić, pogadać. Ustawiały się do niej kolejki kobiet. Jako krawcowa, czarowała przy użyciu starej maszyny singer, sukienki na przeróżne rozmiary ciotkom, babkom, wnuczkom. Połyskliwe sztuczne tkaniny szeleściły pod jej palcami kiedy upinała je szpilkami na obfitych brzuchach i udach. Kiedy wracała z tej małej wioski do Warszawy jej świat kurczył się. Byli tylko sąsiedzi z naprzeciwka i kilka kuzynek rozsypanych po mieście, do których wyprawiała się w słoneczne przedpołudnia wioząc pakunek słodkości z pobliskiej cukierni. Było betonowe podwórko z dziurą piaskownicy i klatka schodowa ze spiralą schodów. – Ja nie wiem, jak tu trumnę ze mną zniesiecie – pytała retorycznie. Nie rozumiałyśmy się. Tak wtedy myślałam. Babcia zawsze chciała widzieć we mnie dziewczynkę. Czesać długie włosy, splatać warkocze i związywać je kolorowymi kokardami. Mówiła mi o tym tyle razy. Chciała szyć dla mnie falbaniaste sukienki, które podczas kręcenia się fruwałyby i tańczyły razem ze mną. Nic z tego. Chodziłam w spodniach, włosy od dzieciństwa ścinałam na bardzo krótko. Babcia mogła tylko opowiadać mi o wszystkich tych dziewczyńskich przyjemnościach, które mnie omijają. Denerwowało mnie to wtedy. Potem, z czasem coraz mniej, a teraz tęsknię i dałabym się uczesać i ubrać, dziś zapuszczam włosy i chodzę w sukienkach i często, coraz częściej o niej myślę. Spędziłyśmy więc wiele lat w konflikcie, na wojnie stylów i tożsamości. Było sporo napięć, nie raz unosiłam się, a babcia roniła bezsilną łzę nad marnotrawną wnuczką. Była świadkiem moich upadków, moich złych wyborów, mówiła co o tym myśli, bez ogródek, ale z delikatnością osoby, która nie rości sobie prawa do decydowania za innych. Czas płyną. Z niedzielnych rodzinnych obiadów na Bielanach, potem zrobiły się spotkania w gronie nowych rodzin, z prawnukami brykającymi po dywanie. Babcia była coraz mniej sprawna, energia z naszych wypraw na wieś miała już nigdy nie powrócić. Oddalałyśmy się od siebie, byłyśmy coraz bardziej oficjalne w kontaktach, choć ona pozostawała szczera i bezpośrednia kiedy pytała mnie o moje małżeństwo i formułowała na jego temat stanowcze opinie. Można powiedzieć, że spotkałyśmy się po latach. Ona, na oddziale intensywnej terapii, ja kobieta trzydziestoletnia, wyswobodzona z pieluch i karmienia piersią. Znów miałyśmy dla siebie czas. Rozmawiałyśmy sporo. Czasem, kiedy inaczej się nie dało, to ja mówiłam, opowiadałam jej o planach na przyszłość, otwierających się możliwościach i marzeniach gotowych do realizacji. Chciałam, żeby widziała mnie taką, jaką chciała widzieć, odważną i niezależną, kobiecą, opiekuńczą, w bezpiecznym, dobrze zorganizowanym życiu. Chciałam, żeby widziała to wszystko także przed sobą. A przecież obie już wiedziałyśmy to, co najistotniejsze, że nasz czas dobiegł końca. W przeddzień jej śmierci obcinałam jej paznokcie. Trzymałam w ręku jej rękę i głaskałam. Była delikatna. Nigdy nie czułam pod palcami tak jedwabistej skóry. Patrzyłam na jej równe i wąskie paznokcie i myślałam o moich poobgryzanych, które przecież mogły być takie jak jej. Umarła kiedy maj torował sobie drogę, wszystko zieleniło się i kwitło. A dziś śniło mi się, że jadę autobusem przez Warszawę. Chcę wysiąść, ale jakiś mężczyzna trzymający w rękach telewizor zablokował drzwi. Więc jadę dalej i nagle orientuję się, że jestem pod jej domem, widzę blaszany niebieski sklep, sklecony z dykty warzywniak i rząd równych kamienic. Wiem, że na najbliższym przystanku wysiądę i wpadnę do niej. Nie wiem, czy to jest właśnie świętych obcowanie, czy to moja prywatna religia, zresztą wszystko jedno. Zmarli przychodzą nocą i chcą mojej modlitwy. Mówią coś ważnego, co powinnam wyczytać z obrazu, z gestu, ze śladów – emocji, które we mnie zostawiają. Obudziłam się zanim autobus dotarł na przystanek. Z niespodziewaną radością czekam więc nadal na przystanek i na spotkanie. Pokażę jej jak bardzo urosły mi włosy od kiedy widziałyśmy się ostatnio. Zrobimy sobie kawę i trochę porozmawiamy, ale tylko tyle ile trzeba, bo przecież i tak wszystko już wiemy.

wtorek, 29 października 2013

CIEMNOŚĆ

4 rano. Leżę w bezruchu i przeczekuję tę resztkę nocy. Sen się ulotnił, ale wciąż jeszcze ciało jest ciężkie od snu. Wokół gęstnieje mrok. Patrzę w ciemność i próbuję odkryć w niej obecność sprzętów, ścian, sufitu. Na próżno. Wszystko znikło. Zupełnie tak, jakbym śpiąc przeniosła się w inne miejsce, w którym nie istnieje materia, twardość, kanciastość, w której nie ma dołu ani góry, gdzie przestrzeń jest jedynie zgęstniałą ciemnością. Tak mogłoby wyglądać piekło. Doskonała pustka, w której traci się orientację, w której brak perspektywy, nie ma po co wypatrywać ani w przód, ani za siebie. W ciemności przestaję odczuwać przyciąganie, wątpię w oczywiste dotychczas położenie ciała. Powierzchnia łóżka pode mną wydaje się teraz lekka i przypadkowa. Nie daje oparcia, tak samo jak ja, bezradna wobec nicości. Przez moment dopada mnie panika, zaczynam wierzyć, że - faktycznie - przyjdzie mi spędzić w tej nicości resztę czasu, całą wieczność niekończącej się nocy. Dlatego natychmiast wstaję, by tym stanowczym gestem ocalić przestrzeń i kierunki świata, ciężar i gęstość, by przekonać siebie samą, że to wszystko, co pamiętam, faktycznie jest. Tymczasem za oknem ciemność rzednie. Czerń płynnie przechodzi w popielatą mgłę, z której wyłania się powoli kontur jesionu, które rośnie pod domem. A potem pojawia się już wszystko: dom sąsiadki, studnia, bałagan misek i wiaderek w trawie, droga, mostek i koronka drzew zamykająca horyzont. A więc tym razem wszystko ocalało. Wracają na swoje miejsce przedmioty i żywe istoty, psy i koty, kury i kaczki, lisy schowane w rowach i sarny na parujących łąkach. Wszystko nabiera kształtów, wypełnia się mięsistą materią. Mimo to nie sposób nie zapomnieć o mroku, o tych kilku chwilach, podczas których w gęstej ciemności leżałam porzucona przez ludzi i przedmioty, opuszczona przez strony świata i grawitację. Tak może wyglądać piekło, albo po prostu śmierć. Jak odchodzenie od zmysłów.

niedziela, 20 października 2013

POCIĄG PODMIEJSKI

Wsiadła na Olszynce Grochowskiej do wypełnionej ludźmi, podmiejskiej kolejki. Zajęła wolne miejsce i wtedy zobaczyłam, że płacze. Może dopiero kiedy usiadła, mogła się na dobre zająć swoim smutkiem. Jakby uciekała przez miasto ścigana przez żal i łzy, jak łowne zwierzę. A teraz zatrzymała się, by złapać oddech i wtedy przyszedł cios. Patrzyłam kątem oka, jak rytmicznie drga jej ciało, jak pociąga nosem, te wszystkie beaty i rytmy tłumionego płaczu stawały się dla nas wszystkich coraz bardziej czytelne. Siedzieliśmy w milczeniu – przypadkowa grupa wsparcia, co się daje wypłakać w bezpiecznej przestrzeni obcości. I wtedy ona wyjęła komórkę i zaczęła opowiadać komuś tam po drugiej stronie o swoim niepowodzeniu. Chłopak – drobny złodziejaszek, obiecywał... że już nie będzie... a tymczasem... właśnie poszedł... Słowa rwały się na kawałki jak ten kawałek życia, co się jej rozpadał w rękach. Pomyślałam przez moment, że może ta komórka to tylko bluf. Że na drugim końcu niewidocznej nici nie było nikogo. Chciała mówić, a telefon stanowił dobry pretekst. Przecież nie mogła wstać i pośrodku podmiejskiego pociągu opowiedzieć wszystkim o swoim nieszczęściu. Stąd ta komórka, ten rekwizyt, co pozwala w największym tłumie, na głos wypowiedzieć prawdę, bez wstydu. Kiedy skończyła, było Powiśle. Wysiadła pospiesznie, jakby pościg trwał nadal. Wysiadła uciekać, szukać innych miejsc, gdzie można będzie odetchnąć, zapłakać i powierzyć swoje tajemnice milczącej obecności nieznajomych. Na wskroś warszawska z postaci, aż niemożliwa. Z Praskiej części na Powiśle, być może nie od dziś, niesie swój kobiecy, szemrany dramat i opowiada go publicznie choć w tajemnicy zarazem, tworząc miejski happening ze swego nieszczęścia. Potomkini Czarnej Mańki i wszystkich złodziejskich kochanic, smutna i piękna, także we łzach. Nocny, warszawski motyl.

piątek, 18 października 2013

Oddalenie

I znów Warszawa. Wsuwam się w nią miękko i delikatnie, tymczasem mrok gęstnieje, jak dym, wilgotny i ciężki. Jesień w mieście, oślizgła i trudna. Ciemność nadchodzi wcześniej niż zwykle, bo nie ma tu na co patrzeć, nie ma po co widzieć tego, co jest. A jeszcze dziś biegłam przez las, jeszcze dziś chłodna rosa na trawie moczyła mi buty, wdychałam rześkie powietrze. Jeszcze kilka godzin temu patrzyłam zachłannie na obfite, miękkie i podatne ciało ziemi i zdawało mi się przez chwilę, że jestem u siebie. Kiedyś migrowałam między światami płynnie. Jeszcze niedawno tęskniłam raczej do miasta. Choć ciągnęło mnie tam, wciąż byłam stąd. Nawet nie wiem kiedy to się stało, nić łącząca mnie z miastem pękła, a nowe miejsce pozostało obce. Jest już bardziej znane, dotknięte moją obecnością, ale wewnętrznie odległe, jak ciało kochanki, bliskie i dalekie zarazem. Unieważnione niekoniecznością. Ani tu, ani tu. To przecież fakt. Czas zadomowić się w nigdzie, oswoić pustą w środku tożsamość. Stojąc w rozkroku między światami, nie przynależę nigdzie. Poczucie braku swojego miejsca chwyta czasem za gardło, jak strach. - I co teraz? - szydzi - Co teraz będzie? Nigdzie cię już nie chcą. Mrok wygania cię w kąt, otacza, osacza. Wiem o tym dobrze. Co wieczór zapalam nocną lampkę, zostawiam światło na noc, boję się. Kiedy wstaje świt nabieram pewności, że uda się w końcu wyzwolić z tego naiwnego pragnienia bycia u siebie, tej potrzeby przynależności, tylko zapomnienie, uwolnienie od tęsknoty może przynieść ukojenie. Z przestrzenią i z ludźmi jest tak podobnie. Każde spotkanie może zaowocować bólem. Dlatego ćwiczę się w oddalaniu, by móc przepłynąć ponad wszystkim jak chmura, jak odrobina wilgotnej mgły, co rozpłynie się kiedy tylko zbudzi się dzień.

poniedziałek, 16 września 2013

Pożegnanie lata

Wyjmuję je z szafy uważnie, jedna po drugiej. Delikatna materia spływa mi z rąk, wypływa między palcami. Jakby się słaniały, omdlewały, wiotkie panny. Kwiatki, groszki, koronki. Proste, ciemne i gładkie, eleganckie i te codzienne. Wesołe i poważne, stare i te całkiem nowe. Letnie sukienki. Składam je powoli i pakuję do czarnej walizki. Wyglądają teraz jak pęk zaschniętych kwiatów w trumnie. Ofielie zdradzone latem, martwe, bezwolnie poddające się czasowi. Składam je najdelikatniej jak umiem. Myślę o nich jak o boginkach, kobietach nie prawdziwych, utkanych ze złudzenia, odzianych w cienie, a w środku pustych, poruszanych wiatrem. Żegnam was, panny nie dokończone, niekonieczne i zwiewne. Żegnam, te które przypominacie młodość, dzieciństwo, kwieciste i poddające się odważnym podmuchom wiatru i te stateczne, dojrzałe, spokojnie piękne. Zakładane po wielokroć, chętnie i z radością i te niechciane, kuchenne, prywatne, wstydliwe, brzydkie i dziurawe. Panny piękne i te, na które ani razu nie zwróciłam uwagi, samotne, niechciane, zmarłe przedwczesną jesienią. Tak się z nimi żegnam. Rozmawiam z każdą i wspominam. Czasem wtulam twarz w ich chłodną materię, wącham. Czuję osiadłe na nich dobre chwile, chwile ważne, także słowa, przetykane promieniami słońca, słowa niosące nadzieję, jakby lato miało się nigdy nie kończyć, a czas rozlewał się jak morze. Słowa latem zamieniają się w śpiew. Gdy nadchodzi jesień, głos ucieka w głąb, kryje się na dnie studni i czeka. Zimą zamarza, a jego nieruchoma powierzchnia milczy. Pamiętasz? Słoneczny dzień, sukienka w drobne kwiaty, stopy, koraliki paznokci, skóra nasiąknięta słońcem, woda w potoku, ciepłe i zimne, dobre i złe. Już wtedy wiedziałam, że czas nas oszukuje, że lato oślepia nas i mami. Czarna sukienka z jedwabiu szeptała mi o tym, opowiadał aksamitny kołnierzyk. Tylko białe perełki w uszach nie chciały wierzyć. Byliśmy opętani latem, opętani sobą, promienie odważnie pięły się po mojej nodze. Gorąca powierzchnia brzucha, ramię w słońcu. Wszystko jak za mgłą, w kwiatach. I już po wszystkim. Zawsze jakby za szybko. Chciałoby się więcej i więcej. Lato zamyka bramy, zostawia nas pozbawionych złudzeń, jak nagich, wystawionych na razy wiatru i deszczu. Palę w piecu od kilku dni. Poranki są zimne, a wilgoć osiada na oknach. W najgłębszej szafie, na samym dnie, ukryte w czarnej skrzyni walizki, zamknięte na klucz, śpią letnie sukienki. Ja śpię także, choć pozornie żyję nadal. To rodzaj letargu, złudzenia. Kiedy nadejdzie lato, słońce pocałuje mnie i wstaniemy wszystkie. Nasze widmowe życie wypełni wiatr, będziemy tańczyć na brzegu strumienia, depcząc bosymi stopami czas.

niedziela, 18 sierpnia 2013

ŚWIT

Za dziesięć piąta. Powoli rzednie mrok. Zza góry wynurza się światło i przekraja noc na dwoje. Nie mogę spać. Od niedawna świt jest mi powiernikiem, towarzyszem. Przyglądam mu się, przypatruję, jak delikatnie obchodzi się z nocą, jakby jej włosy odgarniał z czoła. Lubię ten moment kiedy wyłania się z nicości, kiedy drzewa za oknem znów zaczynają istnieć, przestrzeń wypełniają kształty i świat staje się znany i bezpieczny. Pies już nie szczeka, zasypia zmęczony nocnym dyżurowaniem. Dom jest tak cichy jak nigdy. Śpi. Śpią i dzieci, choć chodzę obok, gotuję wodę na kawę, garnki stukają, kubki podzwaniają, sen jest nieugięty. Już nie ma porannych ptaków. Jeszcze miesiąc temu o tej porze rozpoczynał się koncert. Wychodziłam przed dom i słuchałam. Powietrze było ciepłe i łagodne niczym chusta, otulało mnie. A teraz lato wysycha jak źródło pod domem. Cisza i chłód poranka zapowiadają to, co nastąpi. Do szóstej, dopóki słońce nie wyjrzy jaśniej i mocniej nie zaświeci, w powietrzu czuje się już jesień. Jej wilgotny ziąb. Przenika między belkami domu i choć wieczorem palimy w piecu, poranek wita nas chłodem. To była pierwsza noc pod kołdrą. Znak, że lato już prawie za nami. Kiedy o tej chorej godzinie siadam z kawą przy oknie i patrzę, myślę o czekaniu. Tak, czekam na świt. Czekam na słońce, na dzień, na nowe, nieznane, choć przecież nie czekam na jesień i zimę. Zupełnie jakbym wbrew porom roku na kogoś czekała. Na co czekamy? Na co czekasz? Na co czekam? Każde z tym pytań jest zupełnie inne. Dotyka czego innego, inaczej. Na to nie starcza języka, sens wymyka się jak noc spod palców światła. Przeczucie rodzi się o świcie. Czuwa, czeka wraz ze mną. Towarzyszy. Kiedy budzi się dzień, kiedy dźwięki powstają z martwych, odchodzi. Czekam na nowe, nadal czekam, choć nieuchronnie doczekam jesieni. Tyle naszego, to czekanie. Zapatrzenie w doniczkę, w ziemię, w której głęboko leży ziarenko. Na co czekasz? Rośnij. A teraz za oknem świt jest biały jak mleko. Oblewa jasnym lukrem trawę. Drobiny rosy siwieją jak szron. Już niedługo, jeszcze tydzień, dwa i nocą przyjdzie mróz. Jeszcze stoi w drzwiach i czeka. Woda w rzece wciąż jest ciepła, jakby wypływa z lata. Przypomina lipiec, pełen kwiatów, nieskończenie rozpostarty na łąkach. Jeszcze kilka chłodnych dni i zapomni, odwróci się od tego co było. Zamoczymy nogi i pomyślimy o zimie. O misce z wodą, kiedy zmarznięte stopy trzeba będzie przywrócić do życia. Minęło zaledwie dwadzieścia minut i mamy dzień. Wciąż jeszcze wystarczająco długi by chciało się żyć, by nie czuć się jak w klatce, w kleszczach, między nocą, a nocą. W dwadzieścia minut dokonał się cud, narodziny, znów jestem, doczekałam. I to wystarczy. Codziennie czekać na świt.

sobota, 10 sierpnia 2013

WĄŻ

Na zakręcie drogi zastygł wąż. Potężny zaskroniec zrzucał wylinkę. Podniosłyśmy jego długie, chłodne ciało i przeniosłyśmy w trawę. Dziewczynki zaznaczyły to miejsce kamieniami. Przychodziłyśmy codziennie, patrzyłyśmy jak z trudem porzuca swoją zgrubiałą skórę, pozbywa się jej, jak męczy się walcząc o swoje nowe życie. Któregoś dnia zdechł. Po prostu przestał się ruszać. Wpół zdjęta wylinka pieniła się wokół niego jak koronkowy kołnierz. W znieruchomiałym powietrzu dygotały muchy. Kiedyś wierzono, że węże są nieśmiertelne. Odnawiają się, wciąż zaczynają nowe życie, w nowym ciele. Co, w takim razie, z naszym zaskrońcem? Czy się zawahał? Zatrzymał w pół drogi, niebezpiecznie obejrzał za siebie i tak słono za to zapłacił? A może poddał się, bo zaczynanie od nowa, to porzucanie starej skóry było ponad jego siły. Ile razy można powtarzać to samo, ile razy odsłaniać ciało na ból, światło, gorąco, pozwalać, by każdy kawałek świata ranił jak nóż. Stara, twarda skóra chroniła przed żwirem na drodze. Ostre języki traw nie były mu straszne. Ale znów poddał się tej naturalnej odnowie, chciał, próbował, myślał, że. Tymczasem, gdy twarda warstwa zaczęła odchodzić, kiedy ciało stało się znów miękkie i podatne poczuł się stary, zatrzymał się i wtedy właśnie nieskończony krąg ponownych narodzin rozerwał się jak ogniwo łańcucha. Znów mijam to miejsce. Obłożyłyśmy jego ciało kamieniami i widać teraz niewielki kurhan. Pochyla się nad nim skrzyp, pilnuje cykoria. Wszystko dziś się zmienia. Wiatr zdmuchnął wczorajszą iluzję, że lato nigdy nas nie opuści. Chmury zawisły ciężkie i poważne. Czas wędruje doliną i zagląda w oczy. W korycie wyschniętego strumienia płynie cisza. Zatrzymuję się na moście i patrzę jak rozlewa się i wypełnia brzegi. Wakacje mijają a z nimi niewykorzystane możliwości, nieodbyte podróże, spotkania, które nie doszły do skutku. Tak, oczywiście, za rok znowu wszystko będzie takie samo. Powabne i pociągające, oblane słodkim lukrem słońca, dusznym zapachem łąki. Tylko ja będę już inna.

środa, 7 sierpnia 2013

CISZA

Przyjeżdżam nocą i wiem, że tu jest. Z daleka czuję jej obecność. Czeka na mnie w drzwiach i wypatruje. Cisza. Siadamy przy stole, by milczeć jeszcze bardziej niż dotąd. Nigdy nie byłyśmy aż tak blisko. Każdy dzień jest nowy, a ja, pod jej ciemnym okiem, doskonalę się w milczeniu. A potem ciepłe pocałunki na szyi i ramionach. Dzielimy dom, stół i łoże. Kładziemy się razem, blisko, ciasno wtulone. Podobne do siebie jak siostry z naszą tajemnicą ukrytą pod kocem. Milczenie zamienia się w ruch, przyspiesza oddech, napełnia każdą komórkę, rozpiera i wylewa się długim westchnieniem. A potem gładzi mnie po twarzy, a ja uśmiecham się wdzięczna, bo wiem, że nigdy mnie nie opuści. Wierna towarzyszka. Cisza. A tego dnia stoi na moście i kiwa ku mnie. Patrz – milczy – strumień wysechł – zagląda mi w oczy, chce mieć pewność, że wiem, o czym mówi. Stajemy na moście i przyglądamy się wybielonym słońcem kamieniom z zaschniętą koronką krylu i wodorostów. Strumień zamilkł. Odtąd należy do niej, podobnie jak ja, jak grób, jak noc. Kochankowie ciszy. Kiedyś zagarnie wszystko. Ogołocone wyschnięte drzewa, ciemną wilgotną ziemię, połknie ostatnie słowa, rozetrze na podniebieniu najdelikatniejsze dźwięki. Tymczasem toruje sobie drogę w dojrzałym lecie. Milkną ptaki, ustają żabie kumkania, słowa okazują się zbędne i niewystarczające. Patrzę na ciebie oczami ciszy. Milczenie w uszach, jak woda, zamyka mnie pod kloszem. Milczące studnie oczu mówią więcej.

wtorek, 30 lipca 2013

DESZCZOWY DZIEŃ

Wczoraj jeszcze, nad wodą, w pełnym słońcu, tak pięknie byliśmy radośni. Zupełnie jakby na zawsze i bez pamięci. A dziś deszcz zmywa ślady wczorajszych chwil. Złe wieści są zawsze nie w porę, jak burza, zastają w drodze. W pustym domu komu mam o tym wszystkim mówić, jak nie ciszy, z kim rozmawiać, jak nie z pustką, co milczy najlepiej. Jeśli to jest właśnie samotność – mówię stojąc w drzwiach – to przypomina paszczę, co za chwilę pożre. Nie ma odwrotu. Może to jest właśnie dorosłość (kiedy ty wreszcie dorośniesz – mówiono, czy to było przekleństwo?). Dorosłość i samotność - synonimy. Cisza, jak matka wprowadza mnie w arkana tej sztuki. Czy to już? - pytam, a ona milczy znacząco. Matka cisza. Chciałabym być jak ona, taka delikatna i nieuchwytna, a zarazem najbardziej pewna i wierna. Patrzy na mnie z miłością swoimi pełnymi deszczu oczami. Gdzie jesteś kiedy rozmawiam z ciszą? Gdzie ja jestem, kiedy cisza wypełnia ci usta i dławi? W galaktyce samotności odległe planety zaledwie wiedzą o sobie nawzajem, snują domysły, że gdzieś jest, istnieje, ale czy to prawda? Chciałyby wierzyć. Światy są różne i nie ma jednego, a między nimi rozciąga się nieskończoność. Wołamy, nawołujemy, ale lata świetlne połykają nasze słowa jak niewidoczny plankton. Jeśli to jest samotność, wygląda jak moje odbicie w lustrze, kiedy oczekując, poprawiam włosy.

niedziela, 28 lipca 2013

Mężczyzna o zachodzie życia

Z werandy obserwuję, jak słońce opada ku horyzontowi. Przypomina balon wypełniony płynnym złotem. Jego blask unieważnia krajobraz: las na wzgórzu, wioskę nawleczoną na wstążkę drogi, krowy drzemiące na pastwisku. Wszystko to wygląda jak dziecięce ilustracje przykryte mleczną warstwą kalki. Drogą wędruje stary mężczyzna. Stawia krok za krokiem, ostrożnie i uważnie. Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Choreografia przeżycia. Drgającym końcem laski bada grunt. Kiedyś ziemia dawała oparcie, dziś przypomina grzęzawisko gotowe pochłonąć, a wtedy – mogiła. Dlatego trzeba ostrożnie, krok po kroku, tak jak na początku, tak i na końcu. Pierwszy i ostatni krok wyglądają podobnie. Mężczyzna jest piękny. Jego szlachetna twarz, błękitna koszula i luźno związany fular w kolorze wiatru, jego dłonie mocno zaciśnięte na rękojeści drewnianej laski, jego szpakowate włosy zaczesane staromodnie do tyłu – cała postać jest opowieścią o minionym. Oblewa go złoto-mleczna poświata i przemienia w cud, jakby sam stał się uosobieniem zachodzącego słońca. Widzę, jak mimochodem zerka w bok, ku dolinie. Jego wzrok wraca tam i zatrzymuje się, jakby zobaczył kogoś znajomego, albo znane sobie miejsce. Oczy zabierają go w podróż. Chcę iść za nim, ale widzę tylko rowy pokryte dziurawcem i słyszę świerszcze. Nic tam nie ma. Jego wędrówka w nieznane trwa tylko chwilę. Znów powraca ku drodze. Ożywa ruchliwy koniec laski i bierze się do badania gruntu. Tymczasem słońce ostatecznie przelewa się przez horyzont, złoty język oblizuje góry i znika. Mrok tężeje. Stary mężczyzna idzie ku mnie, a przecież wygląda tak, jakby się oddalał. Po chwili znika i on, i szary grzbiet drogi. Na werandzie pod domem noc okrywa mnie kocem, pociesza, jakby mówiła: nie myśl już o tym, to już było. Minione nie istnieje. Może nie istnieje, ale odtąd kiedy, wędruję drogą do domu, spoglądam ku dolinie. Wypatruję jego zapatrzonego cienia.

piątek, 26 lipca 2013

CYKORIA PODRÓŻNIK

To przecież oksymoron: cykoria – podróżnik. Cykoria – żeńska forma cykora, boidudka, kogoś, kto - ze strachu - nie wystawi nosa za drzwi, kto się panicznie boi nowego, kto dla bezpieczeństwa przebywa wciąż w miękkim kaftanie znanego i bezpiecznego. Zaprzeczenie podróżnika, gotowego w jednej chwili porzucić wszystko i wyruszyć w nieznane. Wagabundy, szczęśliwego najbardziej tam, gdzie go nie ma, który niepewnie czuje się na stałym lądzie codzienności. Patrzę na nią, zaglądam w wielość jej modrych oczu tak szeroko rozwartych na świat. Przytroczona liną łodygi, przybita korzeniem, może jedynie marzyć. Ale w tym marzeniu jest absolutna i bezwzględna. Błękitnym okiem pokonuje przestrzeń, odrywa się od swej konieczności. W końcu widzę ją wszędzie. Okala każdą drogę, zasiedla rowy i miedze, nie waha się przystanąć przy duktach i ścieżkach. Jej podróż trwa chwilę, zaledwie mgnienie niebieskich oczu. Lipiec minie i nadejdzie czas złotej wrotyczy, która zapowie koniec lata. Czas wracać. Pora do domu. Podróż cykorii przypomina moje wędrowanie. Zachłanne i niepowstrzymane, ale przecież pozorne. Krajobrazy migają w zawrotnym tempie, ale dokonuje się to jedynie na szklistej kliszy oka. Po jego wewnętrznej stronie. W rzeczywistości tkwimy przyszpilone do naszych przydroży. Za rok spotkamy się znowu, w szczęśliwej porze, kiedy słońce świeci także dla takich jak my.

czwartek, 18 lipca 2013

nieuchronność

Pod domem nieuchronnie strumień odmierza czas. Zanurzam się nim i czuję jak toruje sobie do mnie drogę, jak mnie dotyka, jak mnie zmienia. W środku upalnego dnia staję się znów świeża i rześka, budzę się z lepkiego letargu. Minęły dwa lata odkąd na spakowanym w kartony minionym czasie tkałam opowieść o porzuceniu i wędrówce w nieznane. Tyle wody w strumieniu upłynęło, a mimo to opowieść wciąż o tym samym, o drodze, która nie ma końca, drodze, co mnie w pole wywodzi i mami. Wciąż i znowu daję się zwieść, że to już, że jestem, znalazłam. Wystarczy kilka dni, by mieć pewność, albo przynajmniej przeczuwać, że to złudzenie. Znów należałoby związać w tobołki tę garstkę przynależnej mi materii, mój przydział rzeczy mniej lub bardziej koniecznych i ruszyć w nic, które otwiera się przede mną, jak nieogarniona przestrzeń. Ale przecież przeczuwam już, niemal wiem, że celu nie ma, że nie ma miejsca, w którym można by odpocząć i powiedzieć: JESTEM. – Jeszcze chwila – mówię do strumienia – daj mi jeszcze chwilę, niech popatrzę. Tak doskonale wszystko obywa się beze mnie. Nie zrobię śladów, obiecuję, zasypię ognisko, a trawie pozwolę podnieść głowę. Nie zostawię po sobie nic. Może jedynie wezmę, miniaturę tego świata zamkniętą w szklanej kuli, którą czasem, gdy wspomnienie stanie się zbyt męczące, poruszę by wszystko mógł przysypać śnieg. Będę odtąd nosić w sobie skany, skamieliny, odbitki, które nigdy nie dadzą mi spokoju. I tak za każdym razem, z każdego miejsca, gdzie przyjdzie mi się zatrzymać w nadziei, że to tu. Zbieram te szkiełka, sznurki, patyczki, dziecinne pamiątki, co budzą tęsknotę i wołają mnie znajomym głosem. A czas w strumieniu, pod porzuconym domem, odmierza moją nieuchronność.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Minione miasto

Kiedy opuszczałam miasto, pragnęłam ostatecznego końca historii, ostatecznej zmiany, przemiany. Zacierałam ślady, paliłam mosty, przecinałam liny. Po co wciąż kurczowo ściskać rękę przeszłości? Nowe otwierało przede mną wciąż kolejne drzwi. Od pewnego czasu tęsknię. Szukam drogi powrotnej, ale jej już nie ma. Przejeżdżam duktem, który kiedyś prowadził do znajomych kątów, ale niczego nie poznaję, wszystko odmienił czas. Niekiedy któraś z kamieniczek, zaułek targu, albo kwiaciarnia na rogu przypominają dawne miasto to, które opuściłam. Wchodzę do środka, pytam, zaglądam. Podobieństwo okazuje się jedynie złudzeniem. W środku wszystko jest już inne. Nie ma tamtych ludzi, nie ma słów, nie ma śmiechów, nie ma poczynionych kroków i naszych śladów na chodniku, odbicia rowerowych kół na ubitej drodze wysadzanej starymi sosnami. Nic z tego nie pozostało. Inne, nowe odwraca do mnie nieznajomą twarz i śmieje się szyderczo, albo patrzy zmieszane. Czego tu szukasz? Nie jesteś stąd. Nie? A przecież byłam. Wszystko pamiętam. A jeśli nawet nie wszystko, to to, co pamiętam, pamiętam dobrze, dokładnie. Każdy kawałek utkanej przez nas wówczas materii czasu, przechowuję do dziś. To nie złudzenie, nie przywidzenie. Niedługo po wyjeździe zdarzało mi się tęsknić. Tęskniłam do mojego ogrodu, do jabłonki, tęskniłam do starych dębów na skwerku i ich zimowych strasznych ramion, tęskniłam do ciszy małego dobrego miasteczka, do słońca nad mansardowymi dachami, do słońca w oknach i na twarzach. Wszystko to było jeszcze żywe, jakbyśmy wciąż jeszcze pisali do siebie listy. Teraz jest inaczej. Miejsce, do którego chciałam powrócić rozwiało się w powietrzu i czasie, rozpadło, odeszło. Teraz jest w tym miejscu inny świat, inne miasto, które tylko czasem przypomina to dawne, w istocie jest jednak tak różne, tak boleśnie odmienne. Nie mam tam już czego szukać, a jednak, wciąż i od nowa podejmuję coś na kształt pielgrzymki, wciąż ruszam w drogę i nie zaprzestaję poszukiwań. W nadziei na co? Może kiedyś odnajdę ślad, pod warstwą ziemi ukryty fragment dawnego świata, który pozwoli mi uwierzyć, że wszystko, co przechowuję w pamięci zdarzyło się naprawdę. Drobny odłamek minionego, co nagle ożyje, rozrośnie się i sprawi, że to, co było, znów stanie się możliwe. Wiesz – mówi mi M. któregoś dnia – wróciłam tu po latach, ale to już inne miasto. Ludzie są inni, wszystko jest inne. Uświadamiam sobie, że tamtego miasta już nie ma. Jakże ja cię rozumiem M. Poszukujemy minionego czasu, bo kiedyś przecież było lepiej, zawsze w to wierzymy. Nie wiem, co ty znalazłaś, lub znajdziesz w tym starym – nowym miejscu. Wiem natomiast, na co ja trafiłam w moim porzuconym miasteczku. Znalazłam dziurę, przez którą czas wyciekł niepostrzeżenie i nic się z tym już nie da zrobić.

czwartek, 24 stycznia 2013

Podróżowanie

Zastanawiam się, jak to jest z tym podróżowaniem? Czy przez to, że nie jeździmy nigdzie, ja i moje dzieci - tylko drogą z Warszawy do Zawadki i z powrotem - czy z tego powodu jesteśmy faktycznie inni? Społecznie inni jesteśmy, szczególnie kiedy z Zawadki pojedziemy do Warszawy. Tam każdy właśnie gdzieś był, skądś wrócił, planuje podróż, albo zaprasza na oglądanie zdjęć z wyprawy. W Zawadce jest inaczej. Jeśli ktoś gdzieś był, to za pracą. W Holandii na cebulkach, w Anglii na truskawkach, we Włoszech na budowie i tyle. Z tej perspektywy Anglia, Holandia, Włochy, czy jakikolwiek kawałek świata różni się od Polski tym, że tam praca jest, a tu ani ani. Poza tym tam płacą w euro, co oznacza, że po powrocie można przez chwilę zapomnieć się w życiu, pójść w życiowe tango, naprawić cieknący dach, zrobić elewację, kupić samochód i ciuchy dla córki łącznie z białymi NIKE-ami, które przecież na co dzień należą do innego świata. Taki wyjazd sprawia, że życie nabiera kolorów, staje się lekkie, jak puch, nie uwiera, nie tkwi ością w gardle, że co zrobić, jak przeżyć, jak przetrwać, ziemniaki się kończą, kiełbasa się kończy, a rozgracony samochód marki Mały Fiat nadaje się już tylko do mechanicznej eutanazji. Po powrocie wszystko zbiera się do kupy. Elementy zaczynają do siebie pasować. Żona pięknieje, córka – fajna babka z niej rośnie - wieś mała, pocieszna, ale własna, więc zawsze miło popatrzeć, szczególnie z tej nowej, lepszej perspektywy. A ja? Nie jadę do pracy, bo nie umiem jej sobie zorganizować. Byłam nawet w biurze pośrednictwa, które wysyła transporty Polaków na roboty, na holenderskie pola, ale nie chcieli mnie. Widocznie do cebulek się nie nadaję. Od licealnych czasów marzy mi się słoneczna winnica na południu Francji, ale skąd bierze się takie miejsce? Na której mapie można je znaleźć? Na nic moje apele do świata zewnętrznego wysyłane przy pomocy elektronicznych zapośredniczeń – ludzie, dajcie namiar na robotę gdzieś na zachodzie! Ktoś napisał: co to za problem, jedź! Łatwo powiedzieć. Ja przecież w zasadzie nie wiem, gdzie jest Francja i czy ona istnieje naprawdę. Kiedy patrzę na mapę wszystko wydaje mi się proste i oczywiste. Kiedy zaś wsiadam do samochodu, każda droga staje się za długa, nudna i niepotrzebna. Jadę więc znowu, jakby na próbę, do Warszawy i z powrotem, żeby po raz kolejny dojść do wniosku, że dłuższej trasy nie wytrzymam, z moim adhd, które nie pozwala mi siedzieć w jednym miejscu ponad 5 minut. Podróż – to nie dla mnie, chyba że w narkozie. Tak więc i w tym roku do żadnej winnicy z pewnością nie dotrę. Skończy się jak zwykle na planach i mrzonkach. Skończy się na pustych kieszeniach i drobnych zbieranych do kapelusza za kilka taktów na akordeonie. Warszawskie Stare Miasto pomoże mi przeżyć lato. Dawno już powinnam zaprzestać marzenia o podróżach, tego daremnego intelektualnego wysiłku, który jakoś nie może przenieść się z przestrzeni wyobraźni na tę zwykłą, geometryczną. Ale przecież tych majaczeń nikt mi nie odbierze, są całkowicie moje, w przeciwieństwie do przestrzeni geometrycznej, w której nie posiadam ani centymetra, chyba, że jest to centymetr mojego własnego ciała. Marzenia są moje i już. Posiadam w nich nieograniczone możliwości, przemieszczam się często i chętnie, zwiedzam, eksploruję i dosłownie nic mnie nie powstrzyma. Z National Geographic na kolanach, w starej rozpadającej się chałupie, która zresztą nie jest moja, wyruszam do Mongolii, gdzie z Ułan Bator, na niewielkim zwinnym koniku, ruszam w step, by wieczorem dotrzeć do niewielkiej jurty, w której czekają na mnie mongolscy znajomi. Innym razem, pokonując wszystkie zakazy tego dziwnego państwa, przekraczam granicę Buthanu wdrapując się na wysokie pasmo Himalajów. Na ulicach stolicy ludzie w kraciastych strojach pogryzają ostrą papryczkę i uśmiechają się do mnie spokojni, wolni, niezależni. Wszystko to oczywiście mrzonki, zgubne ucieczki, dziecinada, z której śmieje się nawet mój 15-letni syn. Śmieje się też, gdy mówię z przejęciem – pojedźmy gdzieś, może na Węgry, do Rumunii, albo nawet na Ukrainę. - Jasne – mówi – pojedźmy – i idzie do swoich zajęć. Co pewien czas zapowiada zdecydowanym tonem, że jako człowiek myślący racjonalnie zdobędzie dobrze płatną pracę i stać go będzie na wyprawy, o których ja jedynie marzę. Może nawet, jak wszystko pójdzie dobrze, na którąś z nich mnie zabierze, o ile oczywiście, nie będę jeszcze za stara. Chociaż czasami mówi: wiesz, kupię ci kiedyś ten domek na końcu świata, w górach. Będziesz tu mieszkała. Ja będę jeździł po świecie i co pewien czas wpadnę cię odwiedzić – wtedy już wiem, że z jakichś powodów nie wyrwę się, że tu, czy tam, będę tkwić, podczas gdy reszta świata wirować będzie zgodnie z trajektorią zaplanowaną przez biura podróży i lotnicze kompanie. Ja zostanę. Zawsze będzie można do mnie wpaść. Ale jak to jest? Czym się różnimy. Ja, kobieta lat 37, wykształcenie wyższe i ona, lat tyle samo i podobnie wyższe wykształcenie. Ja, hodowana na krótkim łańcuchu i ona, swobodna, spuszczana ze smyczy, żyjąca w poczuciu wolności wobec nieskończonej przestrzeni. Ja mogę na znak protestu, wydeptać kółko wokół aktualnej budy, ona może zerwać się ze smyczy, po prostu nie wrócić, wybrać wolność. Może przesadzam, ale chyba jednak inaczej jest być, istnieć, myśleć czuć, kiedy raz na jakiś czas dotyka się innych przedmiotów, kiedy wypatruje się oczy za odmiennymi kształtami domów, wędruje po innych uliczkach, czuje zapachy, próbuje smaków, kiedy w uszach brzmią inne języki. Kiedy tak myślę, nagle każdy z was wobec mnie staje się obcokrajowcem, fascynującym przykładem odmienności. Chciałabym was poznać bliżej i posłuchać waszych opowieści. Przecież i tak nie zobaczę tych wszystkich lądów, alejek, wysokich kamiennych schodów, nagrzanych słońcem białych domów, mas piasku przesypywanych przez wiatr i mórz o niebywałych kolorach, zamieszkiwanych przez wielokształtne ryby. Opowiedzcie mi o tym, jak to jest, a ja, w moim małym domku na końcu świata, wszystko to sobie wyobrażę, prawie zasiedlę, prawie dotrę i prawie zobaczę. To „prawie” musi wystarczyć.