środa, 6 listopada 2013

Dzień Toma Waitsa

- Doskonały dzień na Toma Waitsa. Tak właśnie pomyślałam wsiadając przed 7 do samochodu. Mój stary Palio przez całą deszczową noc nabrał wody. Dywaniki na podłodze zamieniły się w tłustawe, muliste bajora. Wsunęłam płytę Alice, choć rozważałam jeszcze Real Gone. I zaczęło się. Za oknem deszcz wylewał na mnie swoje żale. Dolina tonie. Zatapia się powoli, jak stara łajba. Walą się maszty domów, pojedynczy rozbitkowie chwytają się byle czego, łapią z trudem powietrze. W końcu przypływa pomoc. Pekaes zabiera kolorowe ludzkie drobiny do Dukli, na suchy ląd. Strumień wypełnił brzegi, wrze, gotuje się, przelewa, jeszcze chwila i porwie w swoje nurty asfaltową drogę. Uciekamy przed nawałnicą, wysadzam dzieci na brzegu, na przystanku, niech jadą w świat, a ja niebawem do nich dobiję. Wracam tymczasem, by z tonącego statku zabrać choć kilka ważnych i cennych rzeczy. Dom jeszcze śpi, mokry i ciężki od deszczu. W środku zapach wilgoci przypomina, że między mną a resztą świata jest zaledwie cienka drewniana przegroda, przepuszczalna i łatwa do obalenia. Nie chce mi się nic ratować. W jednej chwili rzeczy tracą wartość, stają się obojętne i obce. Podobnie jak ciało. Ciężki i zbędny przedmiot, nieużyteczny wehikuł, który bez żalu porzucę. Kładę się na łóżku i zamykam oczy. Nie mogę już zasnąć, ale nie mam też w sobie ani odrobiny ruchu. Pozwalam się kołysać kolejnym uderzeniom nawałnicy. Dzieci są bezpieczne, a mnie jest doskonale wszystko jedno. I w ten deszczowy poranek, przy ciężkim dudnieniu deszczu i muzyki, dryfuję w swoją własną mętną ciemność.