wtorek, 30 lipca 2013

DESZCZOWY DZIEŃ

Wczoraj jeszcze, nad wodą, w pełnym słońcu, tak pięknie byliśmy radośni. Zupełnie jakby na zawsze i bez pamięci. A dziś deszcz zmywa ślady wczorajszych chwil. Złe wieści są zawsze nie w porę, jak burza, zastają w drodze. W pustym domu komu mam o tym wszystkim mówić, jak nie ciszy, z kim rozmawiać, jak nie z pustką, co milczy najlepiej. Jeśli to jest właśnie samotność – mówię stojąc w drzwiach – to przypomina paszczę, co za chwilę pożre. Nie ma odwrotu. Może to jest właśnie dorosłość (kiedy ty wreszcie dorośniesz – mówiono, czy to było przekleństwo?). Dorosłość i samotność - synonimy. Cisza, jak matka wprowadza mnie w arkana tej sztuki. Czy to już? - pytam, a ona milczy znacząco. Matka cisza. Chciałabym być jak ona, taka delikatna i nieuchwytna, a zarazem najbardziej pewna i wierna. Patrzy na mnie z miłością swoimi pełnymi deszczu oczami. Gdzie jesteś kiedy rozmawiam z ciszą? Gdzie ja jestem, kiedy cisza wypełnia ci usta i dławi? W galaktyce samotności odległe planety zaledwie wiedzą o sobie nawzajem, snują domysły, że gdzieś jest, istnieje, ale czy to prawda? Chciałyby wierzyć. Światy są różne i nie ma jednego, a między nimi rozciąga się nieskończoność. Wołamy, nawołujemy, ale lata świetlne połykają nasze słowa jak niewidoczny plankton. Jeśli to jest samotność, wygląda jak moje odbicie w lustrze, kiedy oczekując, poprawiam włosy.

niedziela, 28 lipca 2013

Mężczyzna o zachodzie życia

Z werandy obserwuję, jak słońce opada ku horyzontowi. Przypomina balon wypełniony płynnym złotem. Jego blask unieważnia krajobraz: las na wzgórzu, wioskę nawleczoną na wstążkę drogi, krowy drzemiące na pastwisku. Wszystko to wygląda jak dziecięce ilustracje przykryte mleczną warstwą kalki. Drogą wędruje stary mężczyzna. Stawia krok za krokiem, ostrożnie i uważnie. Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Choreografia przeżycia. Drgającym końcem laski bada grunt. Kiedyś ziemia dawała oparcie, dziś przypomina grzęzawisko gotowe pochłonąć, a wtedy – mogiła. Dlatego trzeba ostrożnie, krok po kroku, tak jak na początku, tak i na końcu. Pierwszy i ostatni krok wyglądają podobnie. Mężczyzna jest piękny. Jego szlachetna twarz, błękitna koszula i luźno związany fular w kolorze wiatru, jego dłonie mocno zaciśnięte na rękojeści drewnianej laski, jego szpakowate włosy zaczesane staromodnie do tyłu – cała postać jest opowieścią o minionym. Oblewa go złoto-mleczna poświata i przemienia w cud, jakby sam stał się uosobieniem zachodzącego słońca. Widzę, jak mimochodem zerka w bok, ku dolinie. Jego wzrok wraca tam i zatrzymuje się, jakby zobaczył kogoś znajomego, albo znane sobie miejsce. Oczy zabierają go w podróż. Chcę iść za nim, ale widzę tylko rowy pokryte dziurawcem i słyszę świerszcze. Nic tam nie ma. Jego wędrówka w nieznane trwa tylko chwilę. Znów powraca ku drodze. Ożywa ruchliwy koniec laski i bierze się do badania gruntu. Tymczasem słońce ostatecznie przelewa się przez horyzont, złoty język oblizuje góry i znika. Mrok tężeje. Stary mężczyzna idzie ku mnie, a przecież wygląda tak, jakby się oddalał. Po chwili znika i on, i szary grzbiet drogi. Na werandzie pod domem noc okrywa mnie kocem, pociesza, jakby mówiła: nie myśl już o tym, to już było. Minione nie istnieje. Może nie istnieje, ale odtąd kiedy, wędruję drogą do domu, spoglądam ku dolinie. Wypatruję jego zapatrzonego cienia.

piątek, 26 lipca 2013

CYKORIA PODRÓŻNIK

To przecież oksymoron: cykoria – podróżnik. Cykoria – żeńska forma cykora, boidudka, kogoś, kto - ze strachu - nie wystawi nosa za drzwi, kto się panicznie boi nowego, kto dla bezpieczeństwa przebywa wciąż w miękkim kaftanie znanego i bezpiecznego. Zaprzeczenie podróżnika, gotowego w jednej chwili porzucić wszystko i wyruszyć w nieznane. Wagabundy, szczęśliwego najbardziej tam, gdzie go nie ma, który niepewnie czuje się na stałym lądzie codzienności. Patrzę na nią, zaglądam w wielość jej modrych oczu tak szeroko rozwartych na świat. Przytroczona liną łodygi, przybita korzeniem, może jedynie marzyć. Ale w tym marzeniu jest absolutna i bezwzględna. Błękitnym okiem pokonuje przestrzeń, odrywa się od swej konieczności. W końcu widzę ją wszędzie. Okala każdą drogę, zasiedla rowy i miedze, nie waha się przystanąć przy duktach i ścieżkach. Jej podróż trwa chwilę, zaledwie mgnienie niebieskich oczu. Lipiec minie i nadejdzie czas złotej wrotyczy, która zapowie koniec lata. Czas wracać. Pora do domu. Podróż cykorii przypomina moje wędrowanie. Zachłanne i niepowstrzymane, ale przecież pozorne. Krajobrazy migają w zawrotnym tempie, ale dokonuje się to jedynie na szklistej kliszy oka. Po jego wewnętrznej stronie. W rzeczywistości tkwimy przyszpilone do naszych przydroży. Za rok spotkamy się znowu, w szczęśliwej porze, kiedy słońce świeci także dla takich jak my.

czwartek, 18 lipca 2013

nieuchronność

Pod domem nieuchronnie strumień odmierza czas. Zanurzam się nim i czuję jak toruje sobie do mnie drogę, jak mnie dotyka, jak mnie zmienia. W środku upalnego dnia staję się znów świeża i rześka, budzę się z lepkiego letargu. Minęły dwa lata odkąd na spakowanym w kartony minionym czasie tkałam opowieść o porzuceniu i wędrówce w nieznane. Tyle wody w strumieniu upłynęło, a mimo to opowieść wciąż o tym samym, o drodze, która nie ma końca, drodze, co mnie w pole wywodzi i mami. Wciąż i znowu daję się zwieść, że to już, że jestem, znalazłam. Wystarczy kilka dni, by mieć pewność, albo przynajmniej przeczuwać, że to złudzenie. Znów należałoby związać w tobołki tę garstkę przynależnej mi materii, mój przydział rzeczy mniej lub bardziej koniecznych i ruszyć w nic, które otwiera się przede mną, jak nieogarniona przestrzeń. Ale przecież przeczuwam już, niemal wiem, że celu nie ma, że nie ma miejsca, w którym można by odpocząć i powiedzieć: JESTEM. – Jeszcze chwila – mówię do strumienia – daj mi jeszcze chwilę, niech popatrzę. Tak doskonale wszystko obywa się beze mnie. Nie zrobię śladów, obiecuję, zasypię ognisko, a trawie pozwolę podnieść głowę. Nie zostawię po sobie nic. Może jedynie wezmę, miniaturę tego świata zamkniętą w szklanej kuli, którą czasem, gdy wspomnienie stanie się zbyt męczące, poruszę by wszystko mógł przysypać śnieg. Będę odtąd nosić w sobie skany, skamieliny, odbitki, które nigdy nie dadzą mi spokoju. I tak za każdym razem, z każdego miejsca, gdzie przyjdzie mi się zatrzymać w nadziei, że to tu. Zbieram te szkiełka, sznurki, patyczki, dziecinne pamiątki, co budzą tęsknotę i wołają mnie znajomym głosem. A czas w strumieniu, pod porzuconym domem, odmierza moją nieuchronność.