piątek, 13 lutego 2015

MIASTO NIEPAMIĘCI

I znowu mam sny. Dziwne i niepokojące. Śnią mi się zwierzęta. Koń przywiązany grubą liną do jadącego samochodu, wleczony ulicą po asfalcie. co i raz dźwiga ciężki łeb, ale widać, że sił ma coraz mniej. A następnej nocy ptak. Zaprzyjaźniony. Skądś musieliśmy się znać z tym ptakiem. Skądś wiedzieliśmy, że się znamy. Ja i moje dzieci w pędzącym samochodzie, a ptak nad nami frunie próbując nas dogonić. Wyraźnie chciałby się tu do nas dostać, za wszelką cenę próbuje trafić w okno. Na próżno. Pikuje wprost w twardą blachę i ginie. Był jak zapomniany przez pomyłkę członek rodziny, jak ktoś, kto miał dla nas coś ważnego, o czym zapomnieliśmy, listonosz próbujący zatrzymać nas na chwilę w naszym pędzie. A dziś w nocy pojawił się wilk. Musiałam we śnie, zdaje się, znów mieszkać na wsi, bo wyjrzałam przez małe, krzywe okienko. Stał na skraju lasu i patrzył mi prosto w oczy. - Wilk – powiedziałam – spójrz (do kogo ja to mówiłam?). Spojrzałam ponownie, ale jego już tam nie było. Był za to wiosenny, piękny dzień. Słońce migotało w liściach. Kto to mógł być? Jakie wieści przynosił i z której strony nocy? Dużo ostatnio myślę o przeszłości, otaczam się nią, zupełnie tak, jak można otaczać się przyjaciółmi, pięknymi przedmiotami, czy muzyką. Nie pamiętam nic z tego, co mnie otacza, a jednak w jakiś sposób rozpoznaję, zatapiam się w gęstej materii minionego i sama staję się jej częścią. Czytam o przeszłości segalowskiego Miasteczka, oglądam stare fotografie, nasłuchuję i pozwalam wyobraźni działać. Cofam czas do tego rajskiego „sprzed”. Słyszę melodie, słowa, czuję zapachy, obserwuję gwar na Placu św. Michała. Małe święte skarby: domowy twaróg, mleko od krowy, jaja, każdy drobiazg pod delikatną spłachetką płótna, jak pod baldachimem. Targowisko codzienności, twarze, głosy, wszystko rozpływa się w świetle i trwa. A potem wieczność kończy się raptownie. Czasy ostateczne zaskakują jak nocny złodziej. Nikt się nie spodziewał. Na żydowskiej knajpie napis: tylko dla Aryjczyków. Czy żyją dziś potomkowie tego, który to napisał? Czy żyją nadal ci, którzy widząc napis odetchnęli z ulgą i odtąd, aż po sam kres bywali w tym miejscu w poczuciu swej niezbywalnej godności. Aż przyszedł czas, kiedy i ich rozebrano i doprowadzono do ostateczności. Został z nich tylko taki sam człowiek jak z tych leżących obok: Żydów, Cyganów. Podobno – jak pisze Segal – każdy kamień w tym mieście polany jest krwią. Jak kamień ofiarny. Za kogo ta ofiara? Do jakiego boga? Dziś nikt już nie wie, nikt nie pamięta. Może to o tym chciały mi opowiedzieć moje sny? Wczoraj poszłam na spacer, minęłam górkę, przekroczyłam szeroką ulicę, której nazwy nie mogę spamiętać, skręciłam w uliczkę i już byłam przy kirkucie. Smutny widok. W obłażącym śniegu, w strupach dogorywającej zimy macewy stoją na baczność w nienaturalnym porządku. A dalej pustka, zwykła bezbronna pustka zamknięta na wszelki wypadek na cztery spusty. Jakby co. Jakby ktoś chciał wstać i wyjść i opowiedzieć i przypomnieć o sobie. Dlatego wysoki płot i kłódka na bramie, a macewy tylko stoją i patrzą. Czy patrzą na wschód? Oparłam głowę o bramę. Nasłuchiwałam. Miasteczko zapomniało już skąd w nim taka rana, skąd okrągłe okna bożnicy, łamany dach synagogi. Gdzie podziały się inne domy modlitwy, gdzie błogosławiące mezuzy w futrynach, małe warsztaty, gdzie mieszkańcy niskich, skromnych domów, gdzie piątkowe świece i modlitwy? Teraz bierze ulice w swoje pewne i twarde, męskie posiadanie kościół. Głoszą je na placach i rogach ulic trzeszczące megafony. Moje Miasto,. Moje Miasto, tylko moje moje Miasto! A przy Zamkowej cicho stoi cerkiew. Naprzeciwko znów świętują Pięćdziesiątnicę. Bo przecież wszyscy tak samo oczekujemy. Myślę ostatnio i o moich przodkach. Raczej sobie wyobrażam, niż wiem cokolwiek. Chodząc uliczkami segalowskiego Miasteczka myślę o tym, że wszystkie te miejsca były kiedyś do siebie podobne. Kościół, cerkiew, synagoga, niskie domki ze schodami na ulicę, na których przysiadali starcy i dzieci. Sanok, Lublin, Bełz, Szczebrzeszyn, a także i Grodzisk Mazowiecki, choć bez swojej cerkwii, ale z Synagogą, kirkutem, cebularzami, które do dziś pozostały jak ślad, wspomnienie, żydowska magdalenka. W archiwum, w dziale „handel żydowski” znalazłam notkę „Skład tkanin braci Sarneckich”, a potem jeszcze reklama na teatralnych afiszu. Interes musiał kwitnąć lubelskim mecenasom kultury. W reklamie hasło: sklep urządzony artystycznie. Dziadek już przed wojną był w ZAP, podobno za okupacji handlował obrazami. Jak to się stało, że przetrwał? Jak mu było, kiedy patrzył na lubelski koniec świata, na ciemny wir, który pochłaniał po kolei uliczki, sklepiki, szyldy i schody, który porywał wraz z tym wszystkim także mieszkańców: małego, bosego smyka z pejsami zabawnie zawiniętymi za uszy i starca z brodą sięgającą piersi, o mądrych przenikliwych oczach. Pociągnął w ciemność piękne przyjaciółki ze szkolnej ławy, także tę jedyną, której dziadek nie zdążył nic powiedzieć, choć nosił się z tym od dawna. Jak mu z tym było? Został on i żona, o ironio, rodzinne ziemie mojej babci posłużyły jako gleba pod śmiertelne żniwo. Majdanek – nasze dziedzictwo. Trudno jest tak po prostu nie pamiętać. I teraz, kiedy niepokoją mnie we śnie zwierzęta przychodzące z wieścią z drugiej strony nocy myślę, że tak właśnie boli pamięć, pamięć wypłukana czasem, dziurawa, kulawa i niepełna. Pamięć, która domaga się opowieści, ale potrafi tylko wyrażać się za pomocą nieczytelnych metafor, wysyła forpoczty, a poza tym, za dnia, milczy jak grób. Póki tu jestem, będę zaglądać na kirkut i wędrować ulicami Miasteczka próbując odsłaniać niewidzialne warstwy czasu, zaglądać pomiędzy nie i czytać, czytać minione.