sobota, 4 stycznia 2014

W OCZEKIWANIU

Przycupnęliśmy w naszej dolinie i czekamy na zimę. Jak zwierzęta zapędzone w ciemny kąt przez gończe psy. To co nam towarzyszy, to mieszanina strachu i bezradności. Nic się już nie da zrobić, przepadło. Co ma nadejść, nadejdzie i tak, nieuchronnie. A nasz lęk w końcu pozbawi nas złudzeń i każe wyjść z ukrycia na przód, w objęcia śmierci. Ale tymczasem siedzimy tu, przyczajeni i milczący. Przez zaparowane okienka wypatrujemy jej ostrza. Cisza – nieskończone milczenie świata. I Tylko wiatr niepokoi mnie od kilku dni, mami, oszukuje nadejściem wiosny. Za oknem rdza zaschłej trawy i nagie konary drzew. Materializują się stracone złudzenia i bezsilność. Raju nie będzie, jeszcze nie teraz. Na razie śmierć może wszystko, zagarnia do siebie polne myszy i wierzby w rowach, łamie kwiaty na rabatkach i nie wykopane warzywa w ogrodzie. Przychodzi nocą i zagląda do okien. Ale to jeszcze nie czas, nie jej czas. Więc umyka niepostrzeżenie zanim przyjdzie świt. Rankiem biała piana jej śliny pokrywa trawnik. Budzimy się przeniknięci chłodem, jak sparaliżowani, ledwie żywi od zimna. I tak dzień po dniu upływa nam na oczekiwaniu. Lęk zamienia się w tęsknotę. Budzi się w nas coś na kształt pożądania. Pragniemy jej, oddychamy tęsknotą, która skrapla się w każdym zagłębieniu ciała. Nocą, przez sen, wołamy ją po imieniu. Ale nic się nie zmienia. Nawet wiatr przywiewa nam raczej zapach oszukańczej wiosny. Jej wciąż nie ma. Kolejny poranek i kawa przy małym okienku wychodzącym na wzniesienie. Martwy krajobraz w stanie najwyższej gotowości, w swoim, ostatnim, tak boleśnie wydłużonym, spazmie, trwa nieporuszenie z godnością i czeka. I znów zima nie nadchodzi, choć niebo jest sine, jakby było jej pełne. Życie nie może wrócić na normalne tory. Porzucamy zwykłe czynności, niedokończone prace, zatrzymujemy się i wpatrując w niebo czekamy. Któregoś dnia obudzi nas delikatny szum. Drobne anioły śniegu okryją ziemię płaszczem, zasłonią stężałe oczy i ukołyszą. Nasze usta i uszy wypełni doskonała cisza. Oddamy się jej bez walki. Kiedy rano wejdę do kuchni, za oknem nie będzie już ani śladu wzgórza, zeschłych traw, ani drobnych drzew, nie będzie strumienia, ani studni. Usiądę i będę czekała, aż biel pochłonie także dom, po walący się komin, pochłonie mnie, czuwającą w kuchni i śpiące za ścianą dzieci. A gdy ponownie otworzymy oczy, wszystko będzie już inne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz