sobota, 28 grudnia 2013
PEREGRYN
Nazywamy go Peregrynem. Zawsze jest w drodze. Idzie, albo wraca, twarzą do słońca, a czasem ze słońcem za plecami. Wytrwały i konsekwentny. Jedyny stały, choć - paradoksalnie - ruchomy punkt w zmiennym świecie. Doskonale obojętny na wariacje pór roku i histerie pogody. Tak samo w deszczu, jak i w słońcu, zawsze w tym samym, równym rytmie.
Gdyby tę jego nieustającą wędrówkę przekuć na jakiś rodzaj muzyki, musiałby to być nieznośnie nudny i klasyczny utwór, ujęty w sztywne ramy formy, z nieskończonym da capo al fine. A przecież pomiędzy oczywistymi beatami kroków kryje się szaleństwo.
Przyglądam się jego ciału pokonującemu przestrzeń. Wygląda jak wytłoczka, jakby pod kolorowymi, przypadkowymi szmatkami nie było już nic. W ubraniu człowieka zdaje się wędrować duch. Każdy krok to lekki paroksyzm, impuls, skurcz przechodził przez całe ciało śmiertelną drgawką i wyrzuca w przód wiotkie i puste w środku kończyny. Przypomina tancerza butoh, którego ciało powiązane niewidzialnymi nićmi zawisa w przestrzeni doskonale poddane zewnętrznej sile. Peregryn w jego kroku zero, w jego wędrówce między życiem a śmiercią, między nieskończonością a pustką, a w końcu po prostu między wsią, a pobliskim sklepem. Rytmiczne kropelki jego kroków to sam czas. Nieruchome oczy są oczami śmierci.
I znów go widzę. Jadę chwilę za nim i podziwiam ten jego taniec, a potem wyprzedzam i pozdrawiam, jak wszystkich tu, gestem podniesionej ręki. Nie dostrzega mnie, nie odpowiada, idzie dalej, w koniecznym, kosmicznym ruchu.
Anioł śmierci z beskidzkiej wioski w drodze po wino.
środa, 25 grudnia 2013
TAMTO MIEJSCE
Z wiekiem ludzie stają się ponoć sentymentalni. Coraz częściej, zamiast oglądać się za światem, wolą spoglądać w ciemne lustro czasu. Roztkliwiają się nad tym utraconym dobrem, nagle tak cennym i pożądanym, choć już nieosiągalnym. Drogi nie ma, szlak zatarty. Można jedynie spojrzeć, popatrzeć, poprzyglądać się. Wspomnienia, a wraz z nimi drobiazgi, przedmioty codziennego pamiętania: zeszyt, popielniczka, pocztówka, zaczynają otaczać, osłaniać przed codziennością i zamykać w kokonie zjaw. I tak zaczyna się starość.
Ja przeciwnie. Sentymentalna byłam kiedy buzowały pragnienia, kiedy świadomość budziła się, a smutne rozpoznania nie dawały spać po nocach. Wtedy myślałam, że już nigdy nie będzie tak, jak było, że czas ze mnie zakpił, zwodzi mnie, że mnie porywa w gonitwę ku śmierci. Wtedy byłam sentymentalna. Tęskniłam. Zbierałam magiczne przedmioty: skrzydło motyla, pieniążek, kamień, szkło. Przechowywałam z uszytych przez siebie sakiewkach, nosiłam na piersi, chowałam pod poduszkę.
Dziś staram się nie tęsknić i nie oglądać się za siebie. W wystarczająco bolesnym stopniu minione wciąż jest obecne.
A jednak zdecydowałam się skręcić w ten las, pojechałam zobaczyć, zajrzeć pomiędzy warstwy minionego czasu. Tak mnie poprowadziła droga. Busko, Chmielnik, Piotrkowice z błyszczącą kopułą sanktuarium i niedługo las, w który zagłębiłyśmy się, ja i moje córki w podróży przedświątecznej i zimowej, choć w wiosennych okolicznościach przyrody.
Słońce przeświecało przez sosnowe gałęzie jasnymi strzałami. Mech był tak samo zielony. Kiedyś, po tym, jak opuściliśmy to miejsce, przyjeżdżałam tu z ojcem. Gdy tylko skręcaliśmy z asfaltu w las, ojciec otwierał okno samochodu i kazał mi robić to samo i musieliśmy krzyczeć na całe gardło: kocham Lisów! A po takim krzyku leśne wilgotne powietrze wpadało do płuc jak orzeźwiająca bryza. Było inaczej, czary zaczynały działać.
Lisów był w rzeczywistości Wygwizdowem, kolonią owego prawdziwego Lisowa, który leżał jakieś pięć kilometrów dalej, na wapiennym wzgórzu, piękny i dostojny. Tu było zaledwie kilka domków rozsypanych dość swobodnie w leśnej głuszy. Za lasem płynęła Morawka, nad którą swoje letnie życie toczyli Cyganie.
Podjechałam dalej. Po lewej stronie otworzyło się pole, zamknięte świerkowym zagajnikiem. Pamiętam te drzewa małe. Sadził je mój ojciec, a one rosły razem ze mną. Moi towarzysze pierwszych zabaw. I dalej dom. Już dawno nie nasz. Pięknie teraz odremontowany, stary, modrzewiowy dworek z aleją brzóz pomiędzy którymi sypiałam latem w hamaku. To wczesne dzieciństwo, a jednak sporo pamiętam. Przede wszystkim mam przed oczami światło i dźwięki rozedrganej letniej łąki.
Wysiadłyśmy na chwilę popatrzeć. Obecny właściciel zrobił płot. Kiedyś wystarczyły mocne akacje a pomiędzy nimi gęste śnieguliczki, kiedyś nie było tu nikogo, kto stanowiłby jakieś zagrożenie. Dziś po śmieciach wysypanych wzdłuż drogi widać, że toczy się tu jakieś niechciane, nocne życie, że to urokliwe miejsce straciło swoje dziewictwo i stało się zupełnie zwyczajne.
No, dobra – zakomenderowałam – jedźmy dalej. Zawróciłam wjeżdżając w nieogrodzony kawałek drogi i ruszyłam w las.
Nie jestem sentymentalna, z czasem uczę się porzucać, żegnać i zostawiać za sobą. I tak przecież tamto miejsce, tak jak je pamiętam, ze światłem i brzęczeniem much, czyste i wolne, z gigantycznym rabarbarem, w którym ukrywałam się, by przez całe godziny wyobrażać sobie niestworzone historie, tamto miejsce już nie istnieje. Kto wie, może nigdy go nie było. Jest za to wysoki płot i śmieci w rowach, Cyganie nie wędrują już ani tędy, ani żadną inną drogą, a Morawka jest brudnym, zmeliorowanym ściekiem.
I tak sobie myślę, że to jest właśnie ten progres, który nastąpił we mnie przez te wszystkie lata: płot, brudy i kupa śmiecia.
poniedziałek, 9 grudnia 2013
ZASYPANA
Wstaję wcześnie. Dzieci śpią. Kwadrans na rozpalenie w kuchennym piecu i kawę. Moment dla mnie. Za oknem sypie śnieg. Armagedon zaczął się w nocy. Przez ten czas zdążyło już sporo napadać. Kiedy leży śnieg, wydaje mi się, że jest cieplej. Może zatyka wszystkie otwarte pory starego domu, utyka watę w dziury w dachu, w łączenia belek, z których dawno osypała się glina, w rozłażące się węgła. Uszczelnia wszystko garściami białego puchu.
Mimo to termometr w domu pokazuje 10 stopni. W sumie nie jest źle. Na dworze zaledwie 0. Kiedy przyjdzie prawdziwy mróz, nawet biała wata śniegu nie da mu rady, zimno wedrze się nam do pokoju. Zamknie nas w jednej izbie, osaczy i rozpocznie szturm. Z naszym niewystarczającym paleniskiem, w tej przypadkowej twierdzy, będziemy się bronić do wiosny, skazane na marne dostawy wody i żywności, na zalewające nas strumienie ciemnego, wieczornego czasu, na nicość zimową, która doprowadzać nas będzie do obłędu. Aż oszalejemy z tej pustki i wybiegniemy z domu na pewną śmierć. I wtedy właśnie nadejdzie wiosna.
Tymczasem wszystko się dopiero zaczyna, to takie mocne intro do prawdziwej zimy. Przez pojedyncze okna wiatr próbuje się dostać, wyciąga ku mnie długie palce. Tym razem mu się nie uda. W piecu pali się już ogień, choć większość drewna jest zbyt mokra by dać ciepło. Ale jeszcze nie ma mrozu, jeszcze może być jakkolwiek, jeszcze jesteśmy bezpieczne.
Dzieci wstają ubrane w polary, grube skarpetki, jakby wciąż gotowe do drogi, na wypadek, gdyby. Wyjazd do szkoły o tej porze roku to wyczyn. Przed siódmą wychodzę odśnieżyć samochód. Stoi u sąsiadów, lada dzień trzeba będzie parkować przy głównej drodze, bo naszą ostatecznie zaleje biel.
Jesteśmy pierwsze. Przecieramy szlak przez zasypaną drogę, gładką i dziewiczą, jakby wieś opustoszała i nikogo już prócz nas nie było. Do przystanku jest kilka kilometrów. Na drodze krajowej numer 9 stoi kolejka tirów. Wyglądają jak dziwne owady, które zgromadziły się tu, by świętować nadejście zimy, albo rozmnożyć się szybko i wielokrotnie. Dojeżdżają kolejne i kolejne, łańcuch ich kolorowych brzuchów powoli łączy Barwinek z Duklą, wędruje w stronę Krosna, nie ma końca. Nic normalnego nie jeździ w taką pogodę. Szkolny autobus nie przyjedzie, ani prywatny bus. Zatrzymujemy autobus dowożący niepełnosprawnych, ale jak dzieci wrócą ze szkoły? - kto to wie, ale po co martwić się na zapas. W szkole mają ciepło i sucho i to jest najważniejsze. Mogłyby tam zostać, mieć bliżej, wygodniej, przyjemniej.
W takich momentach nie pamiętam już dlaczego tu jestem. Jak znalazłam się na końcu świata w domu, którego powolny rozpad odzwierciedla ten mój własny, tę entropię, w którą popadam „zgodnie z czasem”, jak mówiła moja babcia. W ogóle pamięć zasypana śniegiem jest nieostra, rozmyta, szkliste oczy minionego zastygają na mrozie. Patrzę i nie poznaję, widzę, ale tylko pozornie. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Gdy śnieg i mróz stają u drzwi liczy się tylko to małe i nieistotne, to niedoceniane i proste – przeżycie. Reszta znika, podobnie jak kolory przykryte śniegiem, gdy pozostaje jedynie graficzny prosty obraz tego, co faktycznie jest.
Subskrybuj:
Posty (Atom)