środa, 25 grudnia 2013

TAMTO MIEJSCE

Z wiekiem ludzie stają się ponoć sentymentalni. Coraz częściej, zamiast oglądać się za światem, wolą spoglądać w ciemne lustro czasu. Roztkliwiają się nad tym utraconym dobrem, nagle tak cennym i pożądanym, choć już nieosiągalnym. Drogi nie ma, szlak zatarty. Można jedynie spojrzeć, popatrzeć, poprzyglądać się. Wspomnienia, a wraz z nimi drobiazgi, przedmioty codziennego pamiętania: zeszyt, popielniczka, pocztówka, zaczynają otaczać, osłaniać przed codziennością i zamykać w kokonie zjaw. I tak zaczyna się starość. Ja przeciwnie. Sentymentalna byłam kiedy buzowały pragnienia, kiedy świadomość budziła się, a smutne rozpoznania nie dawały spać po nocach. Wtedy myślałam, że już nigdy nie będzie tak, jak było, że czas ze mnie zakpił, zwodzi mnie, że mnie porywa w gonitwę ku śmierci. Wtedy byłam sentymentalna. Tęskniłam. Zbierałam magiczne przedmioty: skrzydło motyla, pieniążek, kamień, szkło. Przechowywałam z uszytych przez siebie sakiewkach, nosiłam na piersi, chowałam pod poduszkę. Dziś staram się nie tęsknić i nie oglądać się za siebie. W wystarczająco bolesnym stopniu minione wciąż jest obecne. A jednak zdecydowałam się skręcić w ten las, pojechałam zobaczyć, zajrzeć pomiędzy warstwy minionego czasu. Tak mnie poprowadziła droga. Busko, Chmielnik, Piotrkowice z błyszczącą kopułą sanktuarium i niedługo las, w który zagłębiłyśmy się, ja i moje córki w podróży przedświątecznej i zimowej, choć w wiosennych okolicznościach przyrody. Słońce przeświecało przez sosnowe gałęzie jasnymi strzałami. Mech był tak samo zielony. Kiedyś, po tym, jak opuściliśmy to miejsce, przyjeżdżałam tu z ojcem. Gdy tylko skręcaliśmy z asfaltu w las, ojciec otwierał okno samochodu i kazał mi robić to samo i musieliśmy krzyczeć na całe gardło: kocham Lisów! A po takim krzyku leśne wilgotne powietrze wpadało do płuc jak orzeźwiająca bryza. Było inaczej, czary zaczynały działać. Lisów był w rzeczywistości Wygwizdowem, kolonią owego prawdziwego Lisowa, który leżał jakieś pięć kilometrów dalej, na wapiennym wzgórzu, piękny i dostojny. Tu było zaledwie kilka domków rozsypanych dość swobodnie w leśnej głuszy. Za lasem płynęła Morawka, nad którą swoje letnie życie toczyli Cyganie. Podjechałam dalej. Po lewej stronie otworzyło się pole, zamknięte świerkowym zagajnikiem. Pamiętam te drzewa małe. Sadził je mój ojciec, a one rosły razem ze mną. Moi towarzysze pierwszych zabaw. I dalej dom. Już dawno nie nasz. Pięknie teraz odremontowany, stary, modrzewiowy dworek z aleją brzóz pomiędzy którymi sypiałam latem w hamaku. To wczesne dzieciństwo, a jednak sporo pamiętam. Przede wszystkim mam przed oczami światło i dźwięki rozedrganej letniej łąki. Wysiadłyśmy na chwilę popatrzeć. Obecny właściciel zrobił płot. Kiedyś wystarczyły mocne akacje a pomiędzy nimi gęste śnieguliczki, kiedyś nie było tu nikogo, kto stanowiłby jakieś zagrożenie. Dziś po śmieciach wysypanych wzdłuż drogi widać, że toczy się tu jakieś niechciane, nocne życie, że to urokliwe miejsce straciło swoje dziewictwo i stało się zupełnie zwyczajne. No, dobra – zakomenderowałam – jedźmy dalej. Zawróciłam wjeżdżając w nieogrodzony kawałek drogi i ruszyłam w las. Nie jestem sentymentalna, z czasem uczę się porzucać, żegnać i zostawiać za sobą. I tak przecież tamto miejsce, tak jak je pamiętam, ze światłem i brzęczeniem much, czyste i wolne, z gigantycznym rabarbarem, w którym ukrywałam się, by przez całe godziny wyobrażać sobie niestworzone historie, tamto miejsce już nie istnieje. Kto wie, może nigdy go nie było. Jest za to wysoki płot i śmieci w rowach, Cyganie nie wędrują już ani tędy, ani żadną inną drogą, a Morawka jest brudnym, zmeliorowanym ściekiem. I tak sobie myślę, że to jest właśnie ten progres, który nastąpił we mnie przez te wszystkie lata: płot, brudy i kupa śmiecia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz