poniedziałek, 9 grudnia 2013

ZASYPANA

Wstaję wcześnie. Dzieci śpią. Kwadrans na rozpalenie w kuchennym piecu i kawę. Moment dla mnie. Za oknem sypie śnieg. Armagedon zaczął się w nocy. Przez ten czas zdążyło już sporo napadać. Kiedy leży śnieg, wydaje mi się, że jest cieplej. Może zatyka wszystkie otwarte pory starego domu, utyka watę w dziury w dachu, w łączenia belek, z których dawno osypała się glina, w rozłażące się węgła. Uszczelnia wszystko garściami białego puchu. Mimo to termometr w domu pokazuje 10 stopni. W sumie nie jest źle. Na dworze zaledwie 0. Kiedy przyjdzie prawdziwy mróz, nawet biała wata śniegu nie da mu rady, zimno wedrze się nam do pokoju. Zamknie nas w jednej izbie, osaczy i rozpocznie szturm. Z naszym niewystarczającym paleniskiem, w tej przypadkowej twierdzy, będziemy się bronić do wiosny, skazane na marne dostawy wody i żywności, na zalewające nas strumienie ciemnego, wieczornego czasu, na nicość zimową, która doprowadzać nas będzie do obłędu. Aż oszalejemy z tej pustki i wybiegniemy z domu na pewną śmierć. I wtedy właśnie nadejdzie wiosna. Tymczasem wszystko się dopiero zaczyna, to takie mocne intro do prawdziwej zimy. Przez pojedyncze okna wiatr próbuje się dostać, wyciąga ku mnie długie palce. Tym razem mu się nie uda. W piecu pali się już ogień, choć większość drewna jest zbyt mokra by dać ciepło. Ale jeszcze nie ma mrozu, jeszcze może być jakkolwiek, jeszcze jesteśmy bezpieczne. Dzieci wstają ubrane w polary, grube skarpetki, jakby wciąż gotowe do drogi, na wypadek, gdyby. Wyjazd do szkoły o tej porze roku to wyczyn. Przed siódmą wychodzę odśnieżyć samochód. Stoi u sąsiadów, lada dzień trzeba będzie parkować przy głównej drodze, bo naszą ostatecznie zaleje biel. Jesteśmy pierwsze. Przecieramy szlak przez zasypaną drogę, gładką i dziewiczą, jakby wieś opustoszała i nikogo już prócz nas nie było. Do przystanku jest kilka kilometrów. Na drodze krajowej numer 9 stoi kolejka tirów. Wyglądają jak dziwne owady, które zgromadziły się tu, by świętować nadejście zimy, albo rozmnożyć się szybko i wielokrotnie. Dojeżdżają kolejne i kolejne, łańcuch ich kolorowych brzuchów powoli łączy Barwinek z Duklą, wędruje w stronę Krosna, nie ma końca. Nic normalnego nie jeździ w taką pogodę. Szkolny autobus nie przyjedzie, ani prywatny bus. Zatrzymujemy autobus dowożący niepełnosprawnych, ale jak dzieci wrócą ze szkoły? - kto to wie, ale po co martwić się na zapas. W szkole mają ciepło i sucho i to jest najważniejsze. Mogłyby tam zostać, mieć bliżej, wygodniej, przyjemniej. W takich momentach nie pamiętam już dlaczego tu jestem. Jak znalazłam się na końcu świata w domu, którego powolny rozpad odzwierciedla ten mój własny, tę entropię, w którą popadam „zgodnie z czasem”, jak mówiła moja babcia. W ogóle pamięć zasypana śniegiem jest nieostra, rozmyta, szkliste oczy minionego zastygają na mrozie. Patrzę i nie poznaję, widzę, ale tylko pozornie. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Gdy śnieg i mróz stają u drzwi liczy się tylko to małe i nieistotne, to niedoceniane i proste – przeżycie. Reszta znika, podobnie jak kolory przykryte śniegiem, gdy pozostaje jedynie graficzny prosty obraz tego, co faktycznie jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz