niedziela, 12 lutego 2012

dziargi

Pamiętam to mieszkanie. Zanurzone w ciszy, starość za oknem tyka jak zegar. Śnieg oblewa domy, ludzie pochowani w norach. Pamiętam to mieszkanie i jego zapach. Na zawsze złączony z bólem. Przeraźliwy.
Mówimy niewiele. Przygotowania czynimy uważnie. Metal dźwięczy - dzwonki narzędzi. W spirytusowym oparze stajemy się powoli kimś innym. Biało, wciąż bardziej biało. Pod stygnącym ciałem, zimna i nieprzyjazna warstewka sterylnej bieli. – Chodź – mówi – połóż się i leż w ciszy. I tak nic nie słyszę, nie mogę słyszeć, gdy to robię. Tak jest lepiej.
Zimna powierzchnia wgryza się we mnie i zasysa. Jest coraz mniej mnie, coraz mniej. Tylko oddech, wyrusza na poszukiwanie. Jest spokojny. Jest mistrzem. Niczego ode mnie nie chce. Daje mi odrobinę ciszy. – To - Wszystko – mówi i podaje mi ziarno.
W ciele robią się dziury. Przecieka przez nie cień i spływa na podłogę. Zatykam ziarnem dziury. Spomiędzy tkanek wyrastają drzewa. Ból daje im życie, ból jak sok z mojego ciała.
Kiedy rosną drzewa, ból staje się nie do wytrzymania. Potężne pnie zanurzone palcami w mojej skórze. Ręka trzyma rękę, jakby chciała ją wesprzeć, jakby chciała być z nią w tej chwili. Nic z tego. To tylko gałąź, jest martwa i zdrętwiała. Wyciągam ją przed siebie. Z bieli wytryskuje noc.
Pod zamkniętymi powiekami już mnie nie znajdziesz. Wędruję wiedziona za rękę. To on, to oddech. Prowadzi mnie w głąb. Ciemność jest twarda i zimna. Chłód jest chłodem odarcia. Tak niewiele mnie zostało. Roztapiam się i przeciekam przez siebie samą, jak potoki spod korzeni, wypływam i rozlewam się. Pokój przypomina akwarium. Kot sennie dryfuje wypuszczając bąbelki miałknięć. Dwa psy, czarny i biały, szczekają niemo. Coraz mnie mniej, a zarazem dopiero przecież staję się. Powoli ciało zwiera się, zagęszcza i zaczyna przypominać ciemność. Nieprzeniknione.
Potoki ustają.
Jestem tylko ja i on. Trzyma mnie za gałęzie i prowadzi dalej.
Polana jest miejscem, które znałam kiedyś.
Polana jest miejscem, które było przede mną.
Polana jest miejscem, które znałam, zanim tu przyszłam. Tu może mnie zostawić. Teraz zacznę się od nowa.
Uczę się mówić. Wydaję z siebie jęki. Jęk jest pierwszym językiem. Zaraz po nim powinien nadejść krzyk. Czekam w ciszy. To ona połyka krzyk.
Zapominamy. Każda chwila jest innym zaistnieniem. Każda chwila, to nowe narodziny. Uczę się mówić. Ona mnie rozumie. Jej delikatne palce wyłuskują spomiędzy ciała, kawałki drewna. Uwalniają od bólu. Zamykają, sklepiają. Jest dobra. O twarzy bladej jak księżyc. Oczy ma skierowane w sam środek. Chwyta ostatnią gałąź i prowadzi mnie dalej. To wszystko trwa. We mnie i na zewnątrz. To się od-bywa, to jest.
W bloku naprzeciwko pani w kuchennym fartuchu odsłania firankę i patrzy na drogę, którą nikt nie nadchodzi. Pani zanurzona w formalinie. Tkanki wypluwają ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz