W jakich kolorach to się w zasadzie dzieje, w jakich dźwiękach i zapachach? Zapomniałam, dalibóg, jakby to było pierwszy raz, za każdym razem pierwszy raz.
Jakie sukienki zakłada?
Jakie firanki powiewają o poranku, kiedy leży nieprzytomna od nocy? Jakie światło dotyka jej włosów?
Idzie, nadchodzi, zaraz tu będzie.
Budzę się o świcie, wcześniej niż dotychczas. Leżę w łóżku i nasłuchuję.
Wyczuwam puls jej kroków. A tymczasem jasny poranek kładzie się obok. Czekamy razem, w ciszy, w pulsującym milczeniu.
Zaraz tu będzie.
Ptaki i ociekająca ziemia, wilgoć i zapach, który budzi się z zimowego zamrożenia, zapach niepokojący, zapach minionego, odchodzenia, zapach poprzedniego roku, wszystkiego co było, końca opowieści. Zapach. Fiołkowe polany, w zeszłym roku w M. Pamiętasz? Z zimowego snu budzi się pamięć, a niepamięć boli bardziej niż kiedykolwiek. Niepamięć się kurczy i paruje jak woda. Myślę o tym wspominając twoją jasną jak słońce twarz. Resztki pamięci o tej twarzy, o której tak bardzo chcę pamiętać i zapomnieć zarazem. Poranek odgarnia mi włosy z twarzy. Jestem bezradna wobec pamięci.
Wędrowanie jest takie trudne o tej porze roku. Nogi toną w mokrym lodzie, śnieg i woda, ziemia staje się grząska, miękka, rozpulchniona. Ziemia jest gotowa. Trudno jest wędrować, lepiej położyć się, lepiej usiąść na osuszonym słońcem pniu i słuchać. A potem zasnąć. Nocą chwyci mróz. Zostać by można kawałkiem zmurszałej kłody, kamieniem zostać, co nie pamięta siebie.
Czy widzisz? Czy wyczuwasz to delikatne rozedrganie? Ptaki dostają szału. Ja dostaję szału. Krzyczymy w puste niebo. Zdejmuję buty i tańczę boso, jakbym ze śniegu i błota zagniatała ciasto bosymi stopami. Ciasto złote od słońca, czarne ciasto z głębi ziemi, ciasto przejrzyste, ulepione ze światła, słodkie jak miód i gorzkie, jak piołun na łące w środku słonecznego lata. Ziemia mlaszcze i liże mnie po piętach. Promień słońca zamyka mi usta.
Dokąd ja właściwie szłam? Co to za droga? Nogi grzęzną w błocie. W czerni pojedyncze włosy traw, paluszki dzieci pod ziemią uśpionych pną się w niebo. Jestem zmęczona drogą donikąd. Usiądę tu i poczekam. Pamięć musi się w końcu obudzić. Słyszysz? Już nadchodzi. Lada chwila tu będzie.
Dzień stał się niemożliwie długi. Poranek w słońcu, a potem wieczór, co nigdy nie nadchodzi. Spomiędzy palców lasu wygląda oko słońca. Przygląda się. Dokąd prowadzi ta droga? Pytam. Stopy powoli mrozi wieczorny chłód. Zatrzymuje w oczekiwaniu, unieruchamia i każde zwątpić. A przecież wszystko wyglądało na to;
a przecież zdawało się;
Czy znowu daliśmy się oszukać?
Następnego dnia sypie śnieg i wszystko się kończy. I nie wiem już, czy to wszystko mi się tylko przywidziało? Te ptaki i cały ten szał, słoneczne palce na moim czole, wczesnym porankiem, to pulsowanie, fiołkowe polany? Wszystko to biel znów pakuje do pudełek i stawia na szafie. – Jeszcze nie teraz mówi, jeszcze nie. Poczekaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz