Po co było ruszać? Po co było dotykać? Każde słowo otwiera drzwi. Każde słowo otwiera okna. Do środka wdziera się gwałtowny wiatr. Podmuchy, szarpanina i pokrzykiwania niknące w szumie i szelestach.
Przeciąg mam w sobie. Chłód i wiatr. Okna trzaskają, powietrze przelatuje mimo. Przepływa przeze mnie obojętnymi strumieniami. Jestem tylko miejscem. Tu się wydarza, dzieje się. Przechodzą, wchodzą, wychodzą, mijają, wypowiadając słowa skierowane obok. Zasiedlają i opuszczają. Zostawiają na ścianach jedynie sińce cieni, które pomału wsiąkają w szczeliny w podłodze. Jestem zaledwie cienką linią wyrysowaną na ziemi, którą przekracza się zbyt lekko, zbyt niezauważalnie i bezboleśnie. Uwypuklającą się ku niebu płaszczyzną, przedzielającą powietrze na to tu i tamto tam. Pozwalam brzmieć echom i zatrzymuję zapachy. Ciepło gromadzi się we mnie, ale potem i ono ulatuje, paruje, a ja zamarzam powoli zasysając z ziemi resztki wody. Jestem umową między tym, a tamtym, że tu, a nie tam, będzie inaczej. Jestem zgodą, na chwilę łagodności, która w każdym momencie gotowa zamienić się w wojnę.
Jestem.
Tylko.
Miejscem.
Po co to było? Klamka tak ciężko chodzi.
Naoliwię – powiedział mocując się z zamkiem.
Jasne – ona mu na to – słyszę to już od tak dawna. Ile to już lat oliwisz tę klamkę, naprawiasz zepsute, załatwiasz niezałatwione.
Tym razem na pewno.
A potem już tylko wchodzą milcząc zmieszani tym, co zastają, tym, co kiedyś zostawili.
Klamka mówi. Ostrzega. Szepcze do nich: po co, po co to ruszać, po co dotykać? Drzwi dołączają się, ale ich ostrzeżenie zamienia się w nerwowy śmiech. Za późno. I cóż możemy na to poradzić. Stało się. Drzwi otwarte, a przed oczami ożywa martwy czas.
Stoję tu od dawna i przyglądam się szklanymi oczami. Pozwalam odrobinom czasu osiadać na meblach, stare gazety żółkną rozpostarte niegdyś na kuchennym stole. Uschnięty kwiat ma tu swoje miejsce. – Pamiętasz ten kwiat? Pamiętasz? - powiedziałaby, a on pewnie mruknąłby uspokajające – jasne.
Ja coś pamiętam, pozwalam sobie na przechowywanie gdzieś pomiędzy ścianami, wspomnień, niewidzialnych, ulotnych mglistych, obrazów, słów, snów. Twoje kroki brzmiały inaczej. Na podłodze wciąż jeszcze pozostały ślady stóp, nieobecność jest tak bardzo widoczna i odczuwalna. Cisza brzmi jak opowieść. Wsłuchuję się i wiem, że drgają w niej jeszcze tamte dźwięki, tamte słowa. Jeszcze jesteś.
Stoję na skraju lasu. Z jednej strony w cieniu, z drugiej w pełnym słońcu. Mam więc wszystko. Wokół mnie. W sobie nie mam już nic, za wyjątkiem powietrza przesiąkniętego minionym. Wtedy, kiedy nieopatrznie otworzyli drzwi, przeciąg wyrwał okno. Gdy przychodzi wiosna, zaglądają do mnie drzewa. Ptaki opowiadają mi swoje historie. Las zaprasza do siebie. Staję się powoli częścią tego świata. To ja zaczynam zamieszkiwać, osiedlam się, zapuszczam korzenie. Teraz kolej na mnie. Oto i moje miejsce. Jeszcze trochę, a granice ścian rozsypią się i staną zaledwie garstką gruzu, którą szybko przykryje darń. Próg, futryny drzwi i okien, zgniją i rozpadną się. Ślimaki znaczyć będą nowe linie demarkacyjne, absurdalne granice swoich śliskich światów. Nie będzie już tu i tam, będzie tylko tu. A cała tęsknota wysypie się ze mnie jak nasiona rzucone w ziemię.
Na polanie, gdzie kiedyś stał dom, wiosną kwitną narcyzy. Przyjedź tu w maju. Zobaczysz, jak nocą całe ich kępy świecą w ciemności. W kuchni teraz jest ogród, w sypialni mysz uwiła norę i piastuje swoich dziesięcioro dzieci. Nawet kot ich tu nie znajdzie, ani ptak. Czas rozpostarł miękki dywan. W zagłębieniach twoich kroków powstały jeziora. Ryby błyskają jak iskry.
Sam widzisz, to wszystko jest o czasie. Inaczej nie umiem.
piątek, 23 marca 2012
wtorek, 20 marca 2012
równonoc
Patrzę jak dzień odpływa za górę. Słońce prześwieca jeszcze między pniami drzew, jakby wyglądało ku nam, jakby chciało z nami zostać. - Jeszcze chwilka, mamo.
Ostatnie spojrzenie z dłonią wyciągniętą w niemożliwą stronę. Całkiem jak ja.
Zapada zmierzch. Chłód wiosenny zagania nas do domu. Zamykamy drzwi i zapominamy z zimna. Noc wciąż jeszcze bawi się w zimę. Nie możemy uwierzyć. Dla nas wszystko stało się już jasne. Słońce i zapach ziemi, rozmokły grunt, wezbrane potoki, szkliste oczy wody. Wiosna wlewa się w nas rwącą falą. Gorąca stróżka, miękkie ciepło. Długo na to czekałam. Przez ten jeden dzień, przez tę jedną noc, uczymy się harmonii, równowagi, kontemplujemy umiar i zgodę. Kołyszemy się lekko na pograniczu wszystkiego z niczym. Wypłukani w potoku, ubrani w nowe i inne, wędrujemy po przerzuconej nad wodą kładce z omszałego pnia. Niech tak pozostanie.
Za chwilę znów wszystko rozstroi się, zagotuje i rozpadnie. Zacznie się, bez - woń pragnienia, walka, szarpanina, nienasycenie, duszny zapach kwiatów w letnie wieczory. Dopiero na koniec, tam, gdzie ciemność zagarnia wszystko mocną ręką, dopiero tam wszystko opadnie, dojrzałe, zmęczone latem. - Gdzie jesteś? – zawołam, ale będzie już tylko cisza i szum rozsypywania się, przesypywania i przegrupowywania. Cichy szmer, niepokojący, podchodzący pod drzwi.
Jesteśmy na początku. Znowu u źródła. Jesteśmy tam, gdzie nikt nie może nas rozpoznać. Nie mam imienia. Jesteś dla mnie tylko tym, kim jesteś naprawdę. Ja jestem naprawdę. Choć przez chwilę. Niech to wszystko na zawsze pozostanie na swoim miejscu. Bez rozdźwięku, bez rozdarcia, bez oddalenia i samotności, bez chaosu tęsknoty. W niemożliwym miejscu. Bądźmy. Zostańmy tu, żeby być. Naprawdę.
Noc mija powoli. Upływa w ciszy. Z nią oddalasz się, roztopiony w mojej łzie. Widzę w niej wszystkie spotkania, te możliwe i nie, te spełnione i te utkane z pragnienia. Widzę w niej minione i przyszłe. Kropla na brzegu stołu. Powolne osuwanie się w przestrzeń, w nieskończoność, rozbijanie na tysiące drobin, rozproszenie. Nic.
Składanie siebie od nowa. Któryż to już raz. Szukam miejsca, gniazda, nory, szukam ciemności i ciszy, szukam czasu. Wyruszam.
Starzec - Dom otwiera wilgotne oczy. Przygląda mi się i powoli zgadza się. Teraz tu będę przeczekiwać swoje minuty, chwile, których wcale nie chcę, miesiące i lata, o które nie prosiłam. Dom patrzy pustymi oczami. Podobnie jak ja, nie ma wyboru. Pozwala. Walka byłaby jeszcze większym bólem. Siedzimy więc on i ja, omszali i postarzali, zapominając o swojej tęsknocie, w drewnianym uścisku. Siedzimy i patrzymy na drugi koniec świata. Tam, gdzie kiedyś zostawiliśmy samych siebie.
Ostatnie spojrzenie z dłonią wyciągniętą w niemożliwą stronę. Całkiem jak ja.
Zapada zmierzch. Chłód wiosenny zagania nas do domu. Zamykamy drzwi i zapominamy z zimna. Noc wciąż jeszcze bawi się w zimę. Nie możemy uwierzyć. Dla nas wszystko stało się już jasne. Słońce i zapach ziemi, rozmokły grunt, wezbrane potoki, szkliste oczy wody. Wiosna wlewa się w nas rwącą falą. Gorąca stróżka, miękkie ciepło. Długo na to czekałam. Przez ten jeden dzień, przez tę jedną noc, uczymy się harmonii, równowagi, kontemplujemy umiar i zgodę. Kołyszemy się lekko na pograniczu wszystkiego z niczym. Wypłukani w potoku, ubrani w nowe i inne, wędrujemy po przerzuconej nad wodą kładce z omszałego pnia. Niech tak pozostanie.
Za chwilę znów wszystko rozstroi się, zagotuje i rozpadnie. Zacznie się, bez - woń pragnienia, walka, szarpanina, nienasycenie, duszny zapach kwiatów w letnie wieczory. Dopiero na koniec, tam, gdzie ciemność zagarnia wszystko mocną ręką, dopiero tam wszystko opadnie, dojrzałe, zmęczone latem. - Gdzie jesteś? – zawołam, ale będzie już tylko cisza i szum rozsypywania się, przesypywania i przegrupowywania. Cichy szmer, niepokojący, podchodzący pod drzwi.
Jesteśmy na początku. Znowu u źródła. Jesteśmy tam, gdzie nikt nie może nas rozpoznać. Nie mam imienia. Jesteś dla mnie tylko tym, kim jesteś naprawdę. Ja jestem naprawdę. Choć przez chwilę. Niech to wszystko na zawsze pozostanie na swoim miejscu. Bez rozdźwięku, bez rozdarcia, bez oddalenia i samotności, bez chaosu tęsknoty. W niemożliwym miejscu. Bądźmy. Zostańmy tu, żeby być. Naprawdę.
Noc mija powoli. Upływa w ciszy. Z nią oddalasz się, roztopiony w mojej łzie. Widzę w niej wszystkie spotkania, te możliwe i nie, te spełnione i te utkane z pragnienia. Widzę w niej minione i przyszłe. Kropla na brzegu stołu. Powolne osuwanie się w przestrzeń, w nieskończoność, rozbijanie na tysiące drobin, rozproszenie. Nic.
Składanie siebie od nowa. Któryż to już raz. Szukam miejsca, gniazda, nory, szukam ciemności i ciszy, szukam czasu. Wyruszam.
Starzec - Dom otwiera wilgotne oczy. Przygląda mi się i powoli zgadza się. Teraz tu będę przeczekiwać swoje minuty, chwile, których wcale nie chcę, miesiące i lata, o które nie prosiłam. Dom patrzy pustymi oczami. Podobnie jak ja, nie ma wyboru. Pozwala. Walka byłaby jeszcze większym bólem. Siedzimy więc on i ja, omszali i postarzali, zapominając o swojej tęsknocie, w drewnianym uścisku. Siedzimy i patrzymy na drugi koniec świata. Tam, gdzie kiedyś zostawiliśmy samych siebie.
niedziela, 18 marca 2012
świętych obcowanie
Świt, piąta rano. Powietrze jest błękitne, spirytusowe. Pachnie wilgocią. Nie zasłoniłam okien na noc, chciałam to wszystko widzieć, chciałam żeby obudziło mnie słońce, chciałam śpiewać z ptakami.
Poranek. Ni stad ni zowąd pojawia się babcia. Siada na brzegu łóżka i wzdycha – spać nie mogę - mówi. Dotykam jej ręki. Sprawdzam. Ta sama delikatność. Nikt nie ma tak jedwabnych rąk. Tyle pamiętam, tyle zapamiętam, tyle dla mnie z niej jest. Jedwabne ręce, które leżały bezwładne na białej pościeli. Paznokcie i podłużnymi rowkami i białym półkolem. Biel i delikatny róż. Nad biurkiem, w jej domu, wisiał portret sprzed lat. Była na nim młoda. W hieratycznej, nieruchomej pozie, patrzy przed siebie, w nieznaną przyszłość. Na prawym ramieniu warkocz wije się aż do ziemi i zapuszcza korzenie. Tylko oczy mają w sobie kroplę drgającej wody, tylko oczy, zapatrzone w przyszłość zdają się uciekać gdzieś, odbijać w boczne drogi.
A teraz siedzi obok z twarzą smutną zapadniętą. Zapadniętą. – Nie mam siły, wiesz – mówi i pokazuje na twarz, jakby to była maska, ciężka i niewygodna – nie mam siły. Wyciąga z kieszeni kilka chwil, tych dawnych, odwija z papierka i częstuje mnie. Zostawałyśmy same czasami, kiedy byłam chora, a mama szła do pracy. Siedziała w dużym pokoju i piła herbatę, a ja przebierałam lalki. Mała, w rozciągniętej piżamie i wełnianej kamizelce, wciskam na twarde, plastikowe ciała, sukienki i bluzki uszyte z chustek do nosa. Niebieska sukienka z falbanek i tiulów pasuje tylko na plastikowe niemowlę. Płaczę razem z babcią nad utraconą sukienką. Obie marzymy, że będę królewną. Jak tylko podrosnę. – To w złym guście – mama zapala papierosa i przejmuje stery. Od siedemnastej muszę być praktyczna i odrabiać lekcje, bo dziś kobieta bez oleju w głowie nie da sobie rady w życiu.
Nie żyje już od kilku lat. Kiedy wstaję tego ranka, w błękitny świt, myślę o niej. A więc to jest właśnie świętych obcowanie. Świętych mniej lub bardziej. Nici tęsknoty wykraczają poza granice świata. Pamięć buduje niewidzialne mosty między nami i pozwala choć na chwilę znowu być. Więcej mi nie trzeba. A świętości wystarczy dla nas obu.
Siada na brzegu łóżka i zawsze jest taka sama. Za oknem słońce rozwiesza złote plastry światła.
Poranek. Ni stad ni zowąd pojawia się babcia. Siada na brzegu łóżka i wzdycha – spać nie mogę - mówi. Dotykam jej ręki. Sprawdzam. Ta sama delikatność. Nikt nie ma tak jedwabnych rąk. Tyle pamiętam, tyle zapamiętam, tyle dla mnie z niej jest. Jedwabne ręce, które leżały bezwładne na białej pościeli. Paznokcie i podłużnymi rowkami i białym półkolem. Biel i delikatny róż. Nad biurkiem, w jej domu, wisiał portret sprzed lat. Była na nim młoda. W hieratycznej, nieruchomej pozie, patrzy przed siebie, w nieznaną przyszłość. Na prawym ramieniu warkocz wije się aż do ziemi i zapuszcza korzenie. Tylko oczy mają w sobie kroplę drgającej wody, tylko oczy, zapatrzone w przyszłość zdają się uciekać gdzieś, odbijać w boczne drogi.
A teraz siedzi obok z twarzą smutną zapadniętą. Zapadniętą. – Nie mam siły, wiesz – mówi i pokazuje na twarz, jakby to była maska, ciężka i niewygodna – nie mam siły. Wyciąga z kieszeni kilka chwil, tych dawnych, odwija z papierka i częstuje mnie. Zostawałyśmy same czasami, kiedy byłam chora, a mama szła do pracy. Siedziała w dużym pokoju i piła herbatę, a ja przebierałam lalki. Mała, w rozciągniętej piżamie i wełnianej kamizelce, wciskam na twarde, plastikowe ciała, sukienki i bluzki uszyte z chustek do nosa. Niebieska sukienka z falbanek i tiulów pasuje tylko na plastikowe niemowlę. Płaczę razem z babcią nad utraconą sukienką. Obie marzymy, że będę królewną. Jak tylko podrosnę. – To w złym guście – mama zapala papierosa i przejmuje stery. Od siedemnastej muszę być praktyczna i odrabiać lekcje, bo dziś kobieta bez oleju w głowie nie da sobie rady w życiu.
Nie żyje już od kilku lat. Kiedy wstaję tego ranka, w błękitny świt, myślę o niej. A więc to jest właśnie świętych obcowanie. Świętych mniej lub bardziej. Nici tęsknoty wykraczają poza granice świata. Pamięć buduje niewidzialne mosty między nami i pozwala choć na chwilę znowu być. Więcej mi nie trzeba. A świętości wystarczy dla nas obu.
Siada na brzegu łóżka i zawsze jest taka sama. Za oknem słońce rozwiesza złote plastry światła.
rozmarzanie
Na zewnątrz światło budzi się i rozkwita jak kwiat. Choć w środku nadal ciemność. Przyglądam się tej nierównowadze, badam ją, szukam miejsca, gdzie spotyka się zewnętrzne z wewnętrznym, gdzie plecami stykają się ze sobą przeciwieństwa. Jestem tu, wędruję po krawężniku między tym, a tamtym, tak jak kiedyś, jak mała ja za czasów sprzed. Chodziłam po krawężnikach dziwnie uważna, skupiona. Cienka betonowa granica już wtedy biegła we mnie.
Dom nie wietrzony zimą, zatęchły i wilgotny nie zaprasza do środka. Drzwi wypaczone wilgocią i zimnem kurczowo trzymają się futryny. Tu jest to miejsce, w którym muchy w zbiorowym samobójstwie, padły jesienią na parapet z tęsknoty za słońcem. A to ja, której zabrakło wtedy determinacji. Ja zamarznięta wciąż jeszcze i niechętna słońcu. Powoli otwieram okna. Światło zbyt razi, powietrze drapie w gardle. To wszystko jest za bardzo. Do pokoju wpada wiatr i zaprowadza porządki. Uprząta parapet grzebiąc muchy w szczelinie podłogi, przestawia sprzęty, wietrzy kapy i koce, ze stołu zgarnia jednym ruchem kartki i papierki, zabiera to wszystko w niebyt kątów, za-szafek i za-pieców. Odzyskana przestrzeń rozgląda się bezradnie, wychodzi nadal zaszczuta zimą. – Nie ma jej już, wychodź – mówię. Oswajanie potrwa jeszcze długo. Dobre i to, to spojrzenie poza, zza, na zewnątrz, ku. To właściwy kierunek. Nad kawą zakrzepłą usiadłam i nie płakałam za niczym, co było, tylko się śmiałam, coraz to bardziej i bardziej widząc jak słońce przygląda się nowym firankom z pajęczyn. Ptak na gałęzi i jaszczurka, żaba na brzegu rzeki i ja. Wszyscy rozmarzamy wolno, wystawiając zaschnięte ciała na wiatr. Nie ma co, zima narobiła nam stracha, a my daliśmy się okpić, ech, ile to już razy?
Siedzę nad kawą, wystygłą z jesieni. Minione paruje z niej chłodem. Zapach nieżywego wokół roztacza widoki na przeszłość. Już dość – mówię, ale piosenka sączy się jak niechciana stróżka. Stara kobieta w chustce na głowie o zapadłych dziąsłach. Nie będę już farbować włosów, prawda jest właśnie taka. Stara kobieta drobi czerstwą bułkę do mleka i mlaszcze. Słońce po raz ostatni bada zagłębienia na jej twarzy. Nie wszystkie zmarszczki są złe. Nie wszystkie białe włosy są śladem po nieszczęściu. Niech się to wszystko dzieje, niech się otwiera jak kwiat. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Kiedy wyschną drogi, strumienie wrócą na swoje miejsca, będę mogła powędrować dalej.
Dom nie wietrzony zimą, zatęchły i wilgotny nie zaprasza do środka. Drzwi wypaczone wilgocią i zimnem kurczowo trzymają się futryny. Tu jest to miejsce, w którym muchy w zbiorowym samobójstwie, padły jesienią na parapet z tęsknoty za słońcem. A to ja, której zabrakło wtedy determinacji. Ja zamarznięta wciąż jeszcze i niechętna słońcu. Powoli otwieram okna. Światło zbyt razi, powietrze drapie w gardle. To wszystko jest za bardzo. Do pokoju wpada wiatr i zaprowadza porządki. Uprząta parapet grzebiąc muchy w szczelinie podłogi, przestawia sprzęty, wietrzy kapy i koce, ze stołu zgarnia jednym ruchem kartki i papierki, zabiera to wszystko w niebyt kątów, za-szafek i za-pieców. Odzyskana przestrzeń rozgląda się bezradnie, wychodzi nadal zaszczuta zimą. – Nie ma jej już, wychodź – mówię. Oswajanie potrwa jeszcze długo. Dobre i to, to spojrzenie poza, zza, na zewnątrz, ku. To właściwy kierunek. Nad kawą zakrzepłą usiadłam i nie płakałam za niczym, co było, tylko się śmiałam, coraz to bardziej i bardziej widząc jak słońce przygląda się nowym firankom z pajęczyn. Ptak na gałęzi i jaszczurka, żaba na brzegu rzeki i ja. Wszyscy rozmarzamy wolno, wystawiając zaschnięte ciała na wiatr. Nie ma co, zima narobiła nam stracha, a my daliśmy się okpić, ech, ile to już razy?
Siedzę nad kawą, wystygłą z jesieni. Minione paruje z niej chłodem. Zapach nieżywego wokół roztacza widoki na przeszłość. Już dość – mówię, ale piosenka sączy się jak niechciana stróżka. Stara kobieta w chustce na głowie o zapadłych dziąsłach. Nie będę już farbować włosów, prawda jest właśnie taka. Stara kobieta drobi czerstwą bułkę do mleka i mlaszcze. Słońce po raz ostatni bada zagłębienia na jej twarzy. Nie wszystkie zmarszczki są złe. Nie wszystkie białe włosy są śladem po nieszczęściu. Niech się to wszystko dzieje, niech się otwiera jak kwiat. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Kiedy wyschną drogi, strumienie wrócą na swoje miejsca, będę mogła powędrować dalej.
poniedziałek, 12 marca 2012
6 rano, przychodnia w Rymanowie
W urynale mocz staruszek tężeje w żółtej ciszy
(pamiętasz słoje, tam, w szpitalu, u niej),
bursztynowa pamięć ciała
Ciemny zaciek to ślad po Niej.
I ten zaraźliwy zapach. Nigdy się go nie pozbędę.
Tu nie ma odchodzenia,
jest tylko fizjologia rozpadu,
powolna analiza,
laboratorium istnienia.
Tu nie ma ludzi,
są ciała z ich miękkością,
bulgotaniem procesów i całą resztą.
(Pamiętasz zmiany na jej ciele? Skórę jak papier, pamiętasz?)
To wszystko prawda.
Nikt nas nie pyta o zdanie,
a więc kim jesteśmy?
My, uchodźcy z raju
w obozie przejściowym,
zbieramy z zawstydzonych spojrzeń
resztki siebie,
w pośpiechu pakujemy walizki.
Szkoda słów.
(pamiętasz słoje, tam, w szpitalu, u niej),
bursztynowa pamięć ciała
Ciemny zaciek to ślad po Niej.
I ten zaraźliwy zapach. Nigdy się go nie pozbędę.
Tu nie ma odchodzenia,
jest tylko fizjologia rozpadu,
powolna analiza,
laboratorium istnienia.
Tu nie ma ludzi,
są ciała z ich miękkością,
bulgotaniem procesów i całą resztą.
(Pamiętasz zmiany na jej ciele? Skórę jak papier, pamiętasz?)
To wszystko prawda.
Nikt nas nie pyta o zdanie,
a więc kim jesteśmy?
My, uchodźcy z raju
w obozie przejściowym,
zbieramy z zawstydzonych spojrzeń
resztki siebie,
w pośpiechu pakujemy walizki.
Szkoda słów.
wtorek, 6 marca 2012
chleb
Dwie torebki mąki, żytnia i pszenna,
jasne z ciemnym,
delikatne z szorstkim.
Tak wszystko się zaczyna.
Sól – chroni od złego, czarnuszka - wieczna młodość - wprost z Egiptu przynosi ciepły zapach morza. Sezam, odrobinki rozkoszy między zębami. Zapowiedź słodyczy. Słonecznik i dynia – pełnia i słońce. I woda, ciepła, jak do kąpieli, za chwilę będzie można się w niej zanurzyć. Delikatne ugniatanie. Tak. Lekko i stanowczo zarazem. Ciasto między palcami wygląda, jakby próbowało uciec. Zmieniam nacisk, gładzę, wyrównuję. W dotyku przypomina ciało. Śpiące, rozluźnione, delikatne. Jego powierzchnia tak szybko staje się chłodna, jak nocą Twoje nagie ramię. Masuję i ugniatam, głaszczę, zagłębiam się, więcej i więcej. Ciało w moich rękach staje się jeszcze bardziej miękkie, przelewa się, poddaje. Gotowe. Oto moja prywatna, codzienna magia.
Nigdy nie oddawaj zaczynu, nigdy nie pozwalaj, by ktoś dotykał chleb przed upieczeniem. Towarzysz mu osobiście, aż do końca. Najlepiej jeśli będziecie wtedy sami.
Tak łatwo wszystko stracić. A chleb jest tak bardzo cichy i bezbronny.
Myślę o tym w pustej kuchni. Jestem tu na chwilę, zupełnie jakbym przyszła upiec chleb. Miejsca jest dość. Piekarnik dobrze piecze, ciepły kaloryfer pomaga ciastu urosnąć szybko i równo. Czekam. Niebawem odejdę. Z moim bochenkiem pod pachą. Jak tylko wszystko będzie gotowe, jak tylko chleb stanie się złoty, dojrzały, jak tylko będzie można przestać czekać, zgasić światło i wyjść. Gdziekolwiek pójdę, będą przy mnie dzieci i wnuki mojego chleba,
moje dzieci.
Dzieci moje i chleba. Nasze, uśpione, niegotowe, ukryte w porcelanowym kubeczku, przykryte spodkiem. Wezmę je ze sobą tam, dokąd pójdę.
Chleba nie wolno kłaść do góry nogami. Uważaj - stracisz wszystko. Nie depcz chleba, bo umrzesz z głodu. Nie siadaj na stole, bo leży na nim chleb. Wszystko kręci się wokół niego, daleki i bliski, mój i każdego zarazem. Nieskończony i żywy bardziej niż niejeden z nas.
Trzeba uważać, tak łatwo wszystko stracić.
Na palcach został mi gorący zapach czarnuszki. Gdzie ja byłam? Jaki to ogród zapowiadał i kiedy, te wieczory przy ciepłym piecu. Pokój z werandą; za szybą świat jest prawdziwszy. Pod badylami wyschniętych kwiatów, stara kobieta wita się ze słońcem. Kto śpi w hamaku? Poranek był mroźny. Wiosna dopiero przekrawa chłody i wpuszcza słońce między fałdy zimy. Patrzę przez małe okienka. Kolorowe szkiełka barwią ogród, dolewają ciepła, mieszają pory roku. Czerwone – to krew, soki życia spływają na śnięte kwiaty. Anemony, tak chyba nazwała je wtedy. Niebieskie – jak woda, bez której marnieją i schną. Niebieskie jak kołdra nieba nad tym wszystkim, taka gładka i nieskalana – taką ją zapamiętałam, a przecież tam także zbierają się chmury. Jak wszędzie.
Wieczór też zapada w pamięć. Gasną powoli światełka ogrodu. Samotność w białym pokoju. W towarzystwie pieca. Oczy białych kafli. Białka. Stara kobieta w ogrodzie musiała zasnąć. Oczy chwytają się resztek, opierają na pojedynczych liściach uratowanych z nocy. Za chwilę nic z tego nie zostanie. Będę tylko ja. Nie da się opowiedzieć wszystkiego. Delikatne drgania obrazu, który wyświetla się we mnie. To poruszające, mówię i szukam tego ruchu. Drganie, delikatne poruszenia, jak westchnienie. Za chwilę nie będzie już nawet tego.
Dogasanie, usypianie.
Lepiej zagnieść chleb i dosypać szczyptę opowieści, odrobinę wieczoru tam i wtedy, słowo, na które czekałam i to, które przyszło nieproszone. Kminek i kuleczki wiesiołka. Orzech, dla szczęśliwca i kamień dla wybrańca. Na razie czekam, jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Skóra staje się twarda i odporna, dojrzewa. Teraz nic już nie może się stać.
jasne z ciemnym,
delikatne z szorstkim.
Tak wszystko się zaczyna.
Sól – chroni od złego, czarnuszka - wieczna młodość - wprost z Egiptu przynosi ciepły zapach morza. Sezam, odrobinki rozkoszy między zębami. Zapowiedź słodyczy. Słonecznik i dynia – pełnia i słońce. I woda, ciepła, jak do kąpieli, za chwilę będzie można się w niej zanurzyć. Delikatne ugniatanie. Tak. Lekko i stanowczo zarazem. Ciasto między palcami wygląda, jakby próbowało uciec. Zmieniam nacisk, gładzę, wyrównuję. W dotyku przypomina ciało. Śpiące, rozluźnione, delikatne. Jego powierzchnia tak szybko staje się chłodna, jak nocą Twoje nagie ramię. Masuję i ugniatam, głaszczę, zagłębiam się, więcej i więcej. Ciało w moich rękach staje się jeszcze bardziej miękkie, przelewa się, poddaje. Gotowe. Oto moja prywatna, codzienna magia.
Nigdy nie oddawaj zaczynu, nigdy nie pozwalaj, by ktoś dotykał chleb przed upieczeniem. Towarzysz mu osobiście, aż do końca. Najlepiej jeśli będziecie wtedy sami.
Tak łatwo wszystko stracić. A chleb jest tak bardzo cichy i bezbronny.
Myślę o tym w pustej kuchni. Jestem tu na chwilę, zupełnie jakbym przyszła upiec chleb. Miejsca jest dość. Piekarnik dobrze piecze, ciepły kaloryfer pomaga ciastu urosnąć szybko i równo. Czekam. Niebawem odejdę. Z moim bochenkiem pod pachą. Jak tylko wszystko będzie gotowe, jak tylko chleb stanie się złoty, dojrzały, jak tylko będzie można przestać czekać, zgasić światło i wyjść. Gdziekolwiek pójdę, będą przy mnie dzieci i wnuki mojego chleba,
moje dzieci.
Dzieci moje i chleba. Nasze, uśpione, niegotowe, ukryte w porcelanowym kubeczku, przykryte spodkiem. Wezmę je ze sobą tam, dokąd pójdę.
Chleba nie wolno kłaść do góry nogami. Uważaj - stracisz wszystko. Nie depcz chleba, bo umrzesz z głodu. Nie siadaj na stole, bo leży na nim chleb. Wszystko kręci się wokół niego, daleki i bliski, mój i każdego zarazem. Nieskończony i żywy bardziej niż niejeden z nas.
Trzeba uważać, tak łatwo wszystko stracić.
Na palcach został mi gorący zapach czarnuszki. Gdzie ja byłam? Jaki to ogród zapowiadał i kiedy, te wieczory przy ciepłym piecu. Pokój z werandą; za szybą świat jest prawdziwszy. Pod badylami wyschniętych kwiatów, stara kobieta wita się ze słońcem. Kto śpi w hamaku? Poranek był mroźny. Wiosna dopiero przekrawa chłody i wpuszcza słońce między fałdy zimy. Patrzę przez małe okienka. Kolorowe szkiełka barwią ogród, dolewają ciepła, mieszają pory roku. Czerwone – to krew, soki życia spływają na śnięte kwiaty. Anemony, tak chyba nazwała je wtedy. Niebieskie – jak woda, bez której marnieją i schną. Niebieskie jak kołdra nieba nad tym wszystkim, taka gładka i nieskalana – taką ją zapamiętałam, a przecież tam także zbierają się chmury. Jak wszędzie.
Wieczór też zapada w pamięć. Gasną powoli światełka ogrodu. Samotność w białym pokoju. W towarzystwie pieca. Oczy białych kafli. Białka. Stara kobieta w ogrodzie musiała zasnąć. Oczy chwytają się resztek, opierają na pojedynczych liściach uratowanych z nocy. Za chwilę nic z tego nie zostanie. Będę tylko ja. Nie da się opowiedzieć wszystkiego. Delikatne drgania obrazu, który wyświetla się we mnie. To poruszające, mówię i szukam tego ruchu. Drganie, delikatne poruszenia, jak westchnienie. Za chwilę nie będzie już nawet tego.
Dogasanie, usypianie.
Lepiej zagnieść chleb i dosypać szczyptę opowieści, odrobinę wieczoru tam i wtedy, słowo, na które czekałam i to, które przyszło nieproszone. Kminek i kuleczki wiesiołka. Orzech, dla szczęśliwca i kamień dla wybrańca. Na razie czekam, jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Skóra staje się twarda i odporna, dojrzewa. Teraz nic już nie może się stać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)