wtorek, 20 marca 2012

równonoc

Patrzę jak dzień odpływa za górę. Słońce prześwieca jeszcze między pniami drzew, jakby wyglądało ku nam, jakby chciało z nami zostać. - Jeszcze chwilka, mamo.
Ostatnie spojrzenie z dłonią wyciągniętą w niemożliwą stronę. Całkiem jak ja.
Zapada zmierzch. Chłód wiosenny zagania nas do domu. Zamykamy drzwi i zapominamy z zimna. Noc wciąż jeszcze bawi się w zimę. Nie możemy uwierzyć. Dla nas wszystko stało się już jasne. Słońce i zapach ziemi, rozmokły grunt, wezbrane potoki, szkliste oczy wody. Wiosna wlewa się w nas rwącą falą. Gorąca stróżka, miękkie ciepło. Długo na to czekałam. Przez ten jeden dzień, przez tę jedną noc, uczymy się harmonii, równowagi, kontemplujemy umiar i zgodę. Kołyszemy się lekko na pograniczu wszystkiego z niczym. Wypłukani w potoku, ubrani w nowe i inne, wędrujemy po przerzuconej nad wodą kładce z omszałego pnia. Niech tak pozostanie.
Za chwilę znów wszystko rozstroi się, zagotuje i rozpadnie. Zacznie się, bez - woń pragnienia, walka, szarpanina, nienasycenie, duszny zapach kwiatów w letnie wieczory. Dopiero na koniec, tam, gdzie ciemność zagarnia wszystko mocną ręką, dopiero tam wszystko opadnie, dojrzałe, zmęczone latem. - Gdzie jesteś? – zawołam, ale będzie już tylko cisza i szum rozsypywania się, przesypywania i przegrupowywania. Cichy szmer, niepokojący, podchodzący pod drzwi.

Jesteśmy na początku. Znowu u źródła. Jesteśmy tam, gdzie nikt nie może nas rozpoznać. Nie mam imienia. Jesteś dla mnie tylko tym, kim jesteś naprawdę. Ja jestem naprawdę. Choć przez chwilę. Niech to wszystko na zawsze pozostanie na swoim miejscu. Bez rozdźwięku, bez rozdarcia, bez oddalenia i samotności, bez chaosu tęsknoty. W niemożliwym miejscu. Bądźmy. Zostańmy tu, żeby być. Naprawdę.
Noc mija powoli. Upływa w ciszy. Z nią oddalasz się, roztopiony w mojej łzie. Widzę w niej wszystkie spotkania, te możliwe i nie, te spełnione i te utkane z pragnienia. Widzę w niej minione i przyszłe. Kropla na brzegu stołu. Powolne osuwanie się w przestrzeń, w nieskończoność, rozbijanie na tysiące drobin, rozproszenie. Nic.
Składanie siebie od nowa. Któryż to już raz. Szukam miejsca, gniazda, nory, szukam ciemności i ciszy, szukam czasu. Wyruszam.

Starzec - Dom otwiera wilgotne oczy. Przygląda mi się i powoli zgadza się. Teraz tu będę przeczekiwać swoje minuty, chwile, których wcale nie chcę, miesiące i lata, o które nie prosiłam. Dom patrzy pustymi oczami. Podobnie jak ja, nie ma wyboru. Pozwala. Walka byłaby jeszcze większym bólem. Siedzimy więc on i ja, omszali i postarzali, zapominając o swojej tęsknocie, w drewnianym uścisku. Siedzimy i patrzymy na drugi koniec świata. Tam, gdzie kiedyś zostawiliśmy samych siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz