Dwie torebki mąki, żytnia i pszenna,
jasne z ciemnym,
delikatne z szorstkim.
Tak wszystko się zaczyna.
Sól – chroni od złego, czarnuszka - wieczna młodość - wprost z Egiptu przynosi ciepły zapach morza. Sezam, odrobinki rozkoszy między zębami. Zapowiedź słodyczy. Słonecznik i dynia – pełnia i słońce. I woda, ciepła, jak do kąpieli, za chwilę będzie można się w niej zanurzyć. Delikatne ugniatanie. Tak. Lekko i stanowczo zarazem. Ciasto między palcami wygląda, jakby próbowało uciec. Zmieniam nacisk, gładzę, wyrównuję. W dotyku przypomina ciało. Śpiące, rozluźnione, delikatne. Jego powierzchnia tak szybko staje się chłodna, jak nocą Twoje nagie ramię. Masuję i ugniatam, głaszczę, zagłębiam się, więcej i więcej. Ciało w moich rękach staje się jeszcze bardziej miękkie, przelewa się, poddaje. Gotowe. Oto moja prywatna, codzienna magia.
Nigdy nie oddawaj zaczynu, nigdy nie pozwalaj, by ktoś dotykał chleb przed upieczeniem. Towarzysz mu osobiście, aż do końca. Najlepiej jeśli będziecie wtedy sami.
Tak łatwo wszystko stracić. A chleb jest tak bardzo cichy i bezbronny.
Myślę o tym w pustej kuchni. Jestem tu na chwilę, zupełnie jakbym przyszła upiec chleb. Miejsca jest dość. Piekarnik dobrze piecze, ciepły kaloryfer pomaga ciastu urosnąć szybko i równo. Czekam. Niebawem odejdę. Z moim bochenkiem pod pachą. Jak tylko wszystko będzie gotowe, jak tylko chleb stanie się złoty, dojrzały, jak tylko będzie można przestać czekać, zgasić światło i wyjść. Gdziekolwiek pójdę, będą przy mnie dzieci i wnuki mojego chleba,
moje dzieci.
Dzieci moje i chleba. Nasze, uśpione, niegotowe, ukryte w porcelanowym kubeczku, przykryte spodkiem. Wezmę je ze sobą tam, dokąd pójdę.
Chleba nie wolno kłaść do góry nogami. Uważaj - stracisz wszystko. Nie depcz chleba, bo umrzesz z głodu. Nie siadaj na stole, bo leży na nim chleb. Wszystko kręci się wokół niego, daleki i bliski, mój i każdego zarazem. Nieskończony i żywy bardziej niż niejeden z nas.
Trzeba uważać, tak łatwo wszystko stracić.
Na palcach został mi gorący zapach czarnuszki. Gdzie ja byłam? Jaki to ogród zapowiadał i kiedy, te wieczory przy ciepłym piecu. Pokój z werandą; za szybą świat jest prawdziwszy. Pod badylami wyschniętych kwiatów, stara kobieta wita się ze słońcem. Kto śpi w hamaku? Poranek był mroźny. Wiosna dopiero przekrawa chłody i wpuszcza słońce między fałdy zimy. Patrzę przez małe okienka. Kolorowe szkiełka barwią ogród, dolewają ciepła, mieszają pory roku. Czerwone – to krew, soki życia spływają na śnięte kwiaty. Anemony, tak chyba nazwała je wtedy. Niebieskie – jak woda, bez której marnieją i schną. Niebieskie jak kołdra nieba nad tym wszystkim, taka gładka i nieskalana – taką ją zapamiętałam, a przecież tam także zbierają się chmury. Jak wszędzie.
Wieczór też zapada w pamięć. Gasną powoli światełka ogrodu. Samotność w białym pokoju. W towarzystwie pieca. Oczy białych kafli. Białka. Stara kobieta w ogrodzie musiała zasnąć. Oczy chwytają się resztek, opierają na pojedynczych liściach uratowanych z nocy. Za chwilę nic z tego nie zostanie. Będę tylko ja. Nie da się opowiedzieć wszystkiego. Delikatne drgania obrazu, który wyświetla się we mnie. To poruszające, mówię i szukam tego ruchu. Drganie, delikatne poruszenia, jak westchnienie. Za chwilę nie będzie już nawet tego.
Dogasanie, usypianie.
Lepiej zagnieść chleb i dosypać szczyptę opowieści, odrobinę wieczoru tam i wtedy, słowo, na które czekałam i to, które przyszło nieproszone. Kminek i kuleczki wiesiołka. Orzech, dla szczęśliwca i kamień dla wybrańca. Na razie czekam, jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Skóra staje się twarda i odporna, dojrzewa. Teraz nic już nie może się stać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz