Na zewnątrz światło budzi się i rozkwita jak kwiat. Choć w środku nadal ciemność. Przyglądam się tej nierównowadze, badam ją, szukam miejsca, gdzie spotyka się zewnętrzne z wewnętrznym, gdzie plecami stykają się ze sobą przeciwieństwa. Jestem tu, wędruję po krawężniku między tym, a tamtym, tak jak kiedyś, jak mała ja za czasów sprzed. Chodziłam po krawężnikach dziwnie uważna, skupiona. Cienka betonowa granica już wtedy biegła we mnie.
Dom nie wietrzony zimą, zatęchły i wilgotny nie zaprasza do środka. Drzwi wypaczone wilgocią i zimnem kurczowo trzymają się futryny. Tu jest to miejsce, w którym muchy w zbiorowym samobójstwie, padły jesienią na parapet z tęsknoty za słońcem. A to ja, której zabrakło wtedy determinacji. Ja zamarznięta wciąż jeszcze i niechętna słońcu. Powoli otwieram okna. Światło zbyt razi, powietrze drapie w gardle. To wszystko jest za bardzo. Do pokoju wpada wiatr i zaprowadza porządki. Uprząta parapet grzebiąc muchy w szczelinie podłogi, przestawia sprzęty, wietrzy kapy i koce, ze stołu zgarnia jednym ruchem kartki i papierki, zabiera to wszystko w niebyt kątów, za-szafek i za-pieców. Odzyskana przestrzeń rozgląda się bezradnie, wychodzi nadal zaszczuta zimą. – Nie ma jej już, wychodź – mówię. Oswajanie potrwa jeszcze długo. Dobre i to, to spojrzenie poza, zza, na zewnątrz, ku. To właściwy kierunek. Nad kawą zakrzepłą usiadłam i nie płakałam za niczym, co było, tylko się śmiałam, coraz to bardziej i bardziej widząc jak słońce przygląda się nowym firankom z pajęczyn. Ptak na gałęzi i jaszczurka, żaba na brzegu rzeki i ja. Wszyscy rozmarzamy wolno, wystawiając zaschnięte ciała na wiatr. Nie ma co, zima narobiła nam stracha, a my daliśmy się okpić, ech, ile to już razy?
Siedzę nad kawą, wystygłą z jesieni. Minione paruje z niej chłodem. Zapach nieżywego wokół roztacza widoki na przeszłość. Już dość – mówię, ale piosenka sączy się jak niechciana stróżka. Stara kobieta w chustce na głowie o zapadłych dziąsłach. Nie będę już farbować włosów, prawda jest właśnie taka. Stara kobieta drobi czerstwą bułkę do mleka i mlaszcze. Słońce po raz ostatni bada zagłębienia na jej twarzy. Nie wszystkie zmarszczki są złe. Nie wszystkie białe włosy są śladem po nieszczęściu. Niech się to wszystko dzieje, niech się otwiera jak kwiat. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Kiedy wyschną drogi, strumienie wrócą na swoje miejsca, będę mogła powędrować dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz