Świt, piąta rano. Powietrze jest błękitne, spirytusowe. Pachnie wilgocią. Nie zasłoniłam okien na noc, chciałam to wszystko widzieć, chciałam żeby obudziło mnie słońce, chciałam śpiewać z ptakami.
Poranek. Ni stad ni zowąd pojawia się babcia. Siada na brzegu łóżka i wzdycha – spać nie mogę - mówi. Dotykam jej ręki. Sprawdzam. Ta sama delikatność. Nikt nie ma tak jedwabnych rąk. Tyle pamiętam, tyle zapamiętam, tyle dla mnie z niej jest. Jedwabne ręce, które leżały bezwładne na białej pościeli. Paznokcie i podłużnymi rowkami i białym półkolem. Biel i delikatny róż. Nad biurkiem, w jej domu, wisiał portret sprzed lat. Była na nim młoda. W hieratycznej, nieruchomej pozie, patrzy przed siebie, w nieznaną przyszłość. Na prawym ramieniu warkocz wije się aż do ziemi i zapuszcza korzenie. Tylko oczy mają w sobie kroplę drgającej wody, tylko oczy, zapatrzone w przyszłość zdają się uciekać gdzieś, odbijać w boczne drogi.
A teraz siedzi obok z twarzą smutną zapadniętą. Zapadniętą. – Nie mam siły, wiesz – mówi i pokazuje na twarz, jakby to była maska, ciężka i niewygodna – nie mam siły. Wyciąga z kieszeni kilka chwil, tych dawnych, odwija z papierka i częstuje mnie. Zostawałyśmy same czasami, kiedy byłam chora, a mama szła do pracy. Siedziała w dużym pokoju i piła herbatę, a ja przebierałam lalki. Mała, w rozciągniętej piżamie i wełnianej kamizelce, wciskam na twarde, plastikowe ciała, sukienki i bluzki uszyte z chustek do nosa. Niebieska sukienka z falbanek i tiulów pasuje tylko na plastikowe niemowlę. Płaczę razem z babcią nad utraconą sukienką. Obie marzymy, że będę królewną. Jak tylko podrosnę. – To w złym guście – mama zapala papierosa i przejmuje stery. Od siedemnastej muszę być praktyczna i odrabiać lekcje, bo dziś kobieta bez oleju w głowie nie da sobie rady w życiu.
Nie żyje już od kilku lat. Kiedy wstaję tego ranka, w błękitny świt, myślę o niej. A więc to jest właśnie świętych obcowanie. Świętych mniej lub bardziej. Nici tęsknoty wykraczają poza granice świata. Pamięć buduje niewidzialne mosty między nami i pozwala choć na chwilę znowu być. Więcej mi nie trzeba. A świętości wystarczy dla nas obu.
Siada na brzegu łóżka i zawsze jest taka sama. Za oknem słońce rozwiesza złote plastry światła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz