Oto jeden z dylematów człowieka w trakcie przeprowadzki – czy stos zgromadzonych leków lepiej wyrzucić, czy może połknąć? Czy pakować metodycznie do kartonów każdy przedmiot, czy może wywalić wszystko na śmietnik i zapomnieć?
Tego można mieć naprawdę dość. Mam wrażenie, że było by o wiele łatwiej spakować do kartonu mnie. Resztę zostawić w spokoju. Co komu zawiniły sukienki i buty, co zawiniły garnki i drylownice do wiśni, miksery i kubeczki, obgryzione szklanki i srebrna solniczka do wielkanocnego koszyka. Niech sobie żyją. Ja się pakuję.
Niestety to nie przejdzie. Ja wychodzę ostatnia, jak kapitan. Pasażerowie przodem. W kartonowych szalupach. Będą dryfować, byle dalej od miejsca katastrofy, byle tam, gdzie – jak się wszystkim zdaje – leży ziemia obiecana. Ratunek.
Dla mnie już nie starczy powietrza, czasu, szansy.
Nie ważne.
Pakowanie przypomina popadanie w dygresje. Każda książka ujęta w rękę zaprasza do siebie. Zaglądam i tak mija nam na rozmowie godzina za godziną. Każdy przedmiot ma swoją opowieść. A jest ich tak wiele, zbyt wiele. Umykają godziny i dni, a ja wciąż stoję w tym samym punkcie i rozważam teoretyczne aspekty przeporowadzkologii. Wystarczyłoby wyrzucić wszystko na śmietnik i wyjść wrzucając klucz do skrzynki na listy.
Ja tak nie umiem.
Popadam więc w te dygresje nie bez radości. Nie ma tu ze mną nikogo. Oprócz żółwia, który też leży już w kartonowym pudełku. Rozmawiam więc, a raczej słucham wszystkich tych przedmiotów i zastanawiam się, co dalej.
Jutro w Podkowie targ przydasiów. Czy komuś przydadzą się moje wspominki? Ano, zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz