czwartek, 25 sierpnia 2011

pożegnanie dostrzeżone z okna samochodu


Miasto się skończyło, zaczęły się łąki i gdzieniegdzie domy otoczone sadami, ogrodami. Jechałam tamtędy wiele lat temu. Powoli, niespiesznie, chłonąc otoczenie, proste i bezpretensjonalne. I wtedy nagle zobaczyłam ich dwoje. Stali po dwóch stronach siatkowego płotu. Rozmawiali. Ciężar słów wisiał nad tym obrazkiem jak ciemna chmura. On w lekkim dystansie, z rękami w kieszeniach, jakby chciał tę ciemną chmurę zlekceważyć. Ona inaczej. Ona wtopiona w siatkę. Dłonie i długie palce zanurzone pomiędzy metalowe oka, jak bluszcz. Nieświadomie wędrowały ku niemu. Całe jej ciało niczym pień pochylało się, ciążyło ku drugiej stronie. Wiatr powiał. Nawet węże jej włosów natychmiast ruszyły ku niemu, wplotły się. Jak bluszcz.
Nie mogłam oderwać od nich oczu. Przypominała mi drzewo rosnące tuż pod naszym płotem. Drzewo które wyraźnie, tak jak ona, czekało, błagało, wyciągało ręce. Kiedy T. postanowił je ściąć, poszłam jeszcze raz je obejrzeć. Kora miękko oblała siatkę. Można by przysiąc, że drzewo przesunęło się, ruszyło z miejsca. Stopiony z metalem kawałek nie przypominał twardego i bezwzględnego drewna. Wyglądał jak coś miękkiego, opływowego, elastycznego. T. wyciął drzewo, ale kawałek, ten najbardziej złączony z siatką, został i wisiał teraz martwy wzbudzając we mnie wyrzuty sumienia.
A dziś znów trafiłam w to samo miejsce. Mała wieś urosła. Sklepy, hurtownie, nawet jakaś fabryczka wyrosła nieopodal. Jego dom wyglądał na opuszczony. Przyhamowałam. Dawno niekoszony trawnik, poszarzała elewacja, ani dymu z komina. Od strony drogi, tam, gdzie kiedyś stała, w tej proszalnej pozie, wyrosły wysokie mimozy. Ich żółte palce strzelały przez oka siatki tam, w głąb. Ku pustemu miejscu, które po sobie zostawił.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz