Znowu wyruszam. Który to już raz? Czas wraca do początku. Reset. Znowu zaczynam od nowa, historia jest wyczyszczona. A jednak, coś tam zostało, coś, do czego nie mam już dostępu, do czego nie dokopię się, nie wydrę tego z zakamarków. Jest i już, przyrosło do mnie, obrosło żywą tkanką, już nie wiem, gdzie ja, a gdzie ten obcy szczegół, kawałek minionego życia, pasożytujący na moim ciele. Na poły tylko żywy.
O poranku wsiądę w samochód. Słońce obleje śnieg porannym złotem. Dom będzie spał. Droga zabłyśnie niebezpiecznie. W Krośnie zostawię mojego grata na pastwę miejscowych poszukiwaczy szczęścia i wsiądę w autobus. Ruszymy, by zdobyć podkarpackie wzniesienia, górki i góreczki z poprzyklejanymi do nich domkami, chatkami, kościółkami, z porannymi wędrowcami przemierzającymi drogi w samotnych pielgrzymkach. A potem krajobraz rozpłaszczy się nagle i wiem już, że wtedy zakręci mi się w głowie. Bo przecież tam, przede mną góry powinny dawać oczom oparcie, a tymczasem przestrzeń będzie nieskończona, horyzont spłynie w dół. Opustoszały krajobraz będzie mnie nudził i przypominał mi o tym, co zostawiłam za sobą. Już jutro zatęsknię do domu, już jutro pożałuję, ale autobus nie zawróci, droga prowadzić będzie wciąż dalej i dalej. Sen przetykać się będzie z jawą, myśli będą się plątać i rozlewać po nieskończonym podróżnym bezczasie.
A tu zostaną dzieci. Wraz z nimi lekcje, drobne pouczenia, spięcia domowe i sterty nieposkładanych skarpetek. Pranie i prasowanie. Zostanie równy rytm i powtarzalność. Mam przed sobą kilka dni w nieokreślonym, szczyptę czasu odmiany i nieregularności, wyrwane z codzienności chwile na spotkanie oko w oko ze sobą samą. Trochę się boję.
Ale dziś jeszcze dzieli mnie od tego wszystkiego całe morze czasu. Jeszcze tu siedzę i zastanawiam się nad zestawem koniecznych przedmiotów, gwarantów przetrwania. Książka, zeszyt, długopis, a do tego kostiumy, buty pomalowane na biało, kuferek z maskami, ciuszkami, brzękadełkami. Wszystko to nie wygląda zbyt poważnie. Tak, oczywiście, dorzucę do tego bieliznę i kosmetyczkę, ale tylko pod warunkiem, że znajdzie się na nie miejsce. Ten stan, w którym wybieram spośród uniwersum przedmiotów te, których naprawdę mi potrzeba, to czas oczyszczenia. Jak wiele zostaje. Dlaczego tak bardzo obrastam w to, co zbędne? Dlaczego moja niegdysiejsza zasada – mieć tylko to, bez czego nie można się obejść – już mi nie wystarcza? A przecież nadal ideałem jest jeden plecak tak, by móc w każdej chwili zebrać się i wyjść. Być może potrafię to nadal, tylko inaczej, bo teraz zostawiam za sobą ślad, a wcześniej potrafiłam znikać tak, jakby nigdy mnie nie było, jakbym się tylko komuś przywidziała. O poranku, gdy słońce oblewa świat świeżą pozłotą, wtedy najlepiej wychodzi się z domu, wtedy najlepiej się znika. Te kilka rzeczy zebranych w plecak, torba płócienna na ramieniu i niewyspanie, które dodaje całej operacji uroku, rozmywa wszystko i zaciera kontury. Znikałam zawsze z poczuciem, że dla mnie to nowy początek, który może zdarzyć się zawsze, wtedy w eleganckiej dzielnicy miasta, w zaspanym miasteczku i teraz, wystarczy poranek.
Więc wyruszę. Zacznę znowu podróż, której od dawna nie mogę ukończyć. I dobrze. Moja bezdomność, którą dźwigam jak dom, na własnych plecach, uwalnia mnie od konieczności ukorzenienia, pozwala mi na dryf w nieznane. A jak wrócę, to nie wiem, co będzie.
środa, 25 stycznia 2012
wtorek, 24 stycznia 2012
taniec
O poranku budzik gra mi do tańca. A ja nic. Leżę i patrzę w sufit i dochodzę do siebie, jakbym nabierała kształtów. Znów, jak co dzień, ten sam, niezmienny, taneczny rytm opowiada mi o tym, co tak bardzo lubię, a co się ode mnie oddaliło na odległość nie do pokonania. Przynajmniej na razie, bo pozostawiam niewielką furtkę, uchylone drzwiczki, którymi to wszystko, co kocham, będzie mogło się do mnie wśliznąć, kiedy tylko będzie chciało. Jestem. Czekam.
Dziś ten dźwięk budzi nie tylko mnie, ale nade mną całą chmurę wspomnień. Tańce tu i tam, te scottishe, walczyki, na dechach nad Wisłą, w sierpniowe i wrześniowe wieczory. Światełka migoczące na wodzie. Circle w małej praskiej kawiarence. Tyle twarzy z prawdziwą radością wymalowaną jak rumieniec. Muzyka z nutą czegoś smutnego, muzyka, która dotyka głęboko, porusza wewnątrz i na zewnątrz, kołysze, elektryzuje. Tango doskonale splecione, jak niespokojne palce. Tysiące drobnych poruszeń w rytmie, niczym słowa wypowiadane jedno za drugim. Ukradkowe, kuszące spojrzenia. Tango z nieznajomym, tango ze znajomym - jakie to ma znaczenie? Ciało partnera jest uniwersalne. To rozmowa bez twarzy, dialog poruszeń, przesunięć, rozmowa, która nie potrzebuje oczywistości i dopowiedzenia. Zawsze nieskończona, pozostawiająca nas z poczuciem braku, z zaproszeniem by jeszcze raz, by znowu.
Parkiet. Jego powierzchnia staje się spodnią skórą tańca, podeszwą ruchu. Trzeba respektować jej prawa, poznać słabe punkty, umieć się na niej oprzeć, by móc przemierzać przestrzeń w doskonałej harmonii, jakby się było pędzelkiem do kaligrafii, jakby się było ręką zapisującą istotne słowa, bez błędów i skreśleń. Sprawnie, miękko, czasem z chwilowym zatrzymaniem, robiąc kropkę w tekście, a potem opowiadając dalej i dalej.
Trudno wstać, gdy chce się tańczyć. Trudno wstać, gdy wszystko to nagle ożywione dźwiękiem, tańczy mi nad głową i przypomina o sobie i daje znać, że zostawiłam za sobą coś istotnego, że zapomniałam.
Nie wiem dlaczego dziś akurat, w zimowy poranek, tak to do mnie wróciło i zaczęło się domagać kawałka miejsca w mojej pamięci? Śnieg zasypał okna w dachu, dzień z nocą tańczą w mglistych szarościach. Tylko Cergowa tak stoi i przygląda się ciężka i niezgrabna. Błyszczą na niej obsypane śniegiem świerki i jest naprawdę ładna, choć o tym nie wie. Poranne słońce zaprasza ją, ale ona nie potrafi, nie chce, tylko stoi i patrzy.
Była sobie kiedyś dziewczyna, która pięknie tańczyła. Kiedy przyszła na zabawę, wszyscy kawalerowie prosili ją o taniec. Przechodziła więc od jednego do drugiego i tańczyła, tańczyła, bez opamiętania. Pewnego dnia, przyszedł na tańce obcy mężczyzna. Poprosił dziewczynę do tańca. To było najpiękniejsze, co można sobie wyobrazić. Oboje jakby nie dotykali ziemi, jakby byli wiatrem i śniegiem, powietrzem i jesiennym liściem, jakby się unosili w powietrzu delikatnie, lekko.
Ale potem dziewczyna poszła tańczyć z kimś innym i nie chciała już tamtego. Wtedy mężczyzna zamienił ją w kamień. A potem tupnął mocno i cała drewniana buda, parkiet i tańczący ulecieli w powietrze i zamienili się w tysiące drobnych płatków śniegu migoczących i wirujących nad nieruchomym kamieniem. Mężczyzny nikt już potem nie widział.
Dziś ten dźwięk budzi nie tylko mnie, ale nade mną całą chmurę wspomnień. Tańce tu i tam, te scottishe, walczyki, na dechach nad Wisłą, w sierpniowe i wrześniowe wieczory. Światełka migoczące na wodzie. Circle w małej praskiej kawiarence. Tyle twarzy z prawdziwą radością wymalowaną jak rumieniec. Muzyka z nutą czegoś smutnego, muzyka, która dotyka głęboko, porusza wewnątrz i na zewnątrz, kołysze, elektryzuje. Tango doskonale splecione, jak niespokojne palce. Tysiące drobnych poruszeń w rytmie, niczym słowa wypowiadane jedno za drugim. Ukradkowe, kuszące spojrzenia. Tango z nieznajomym, tango ze znajomym - jakie to ma znaczenie? Ciało partnera jest uniwersalne. To rozmowa bez twarzy, dialog poruszeń, przesunięć, rozmowa, która nie potrzebuje oczywistości i dopowiedzenia. Zawsze nieskończona, pozostawiająca nas z poczuciem braku, z zaproszeniem by jeszcze raz, by znowu.
Parkiet. Jego powierzchnia staje się spodnią skórą tańca, podeszwą ruchu. Trzeba respektować jej prawa, poznać słabe punkty, umieć się na niej oprzeć, by móc przemierzać przestrzeń w doskonałej harmonii, jakby się było pędzelkiem do kaligrafii, jakby się było ręką zapisującą istotne słowa, bez błędów i skreśleń. Sprawnie, miękko, czasem z chwilowym zatrzymaniem, robiąc kropkę w tekście, a potem opowiadając dalej i dalej.
Trudno wstać, gdy chce się tańczyć. Trudno wstać, gdy wszystko to nagle ożywione dźwiękiem, tańczy mi nad głową i przypomina o sobie i daje znać, że zostawiłam za sobą coś istotnego, że zapomniałam.
Nie wiem dlaczego dziś akurat, w zimowy poranek, tak to do mnie wróciło i zaczęło się domagać kawałka miejsca w mojej pamięci? Śnieg zasypał okna w dachu, dzień z nocą tańczą w mglistych szarościach. Tylko Cergowa tak stoi i przygląda się ciężka i niezgrabna. Błyszczą na niej obsypane śniegiem świerki i jest naprawdę ładna, choć o tym nie wie. Poranne słońce zaprasza ją, ale ona nie potrafi, nie chce, tylko stoi i patrzy.
Była sobie kiedyś dziewczyna, która pięknie tańczyła. Kiedy przyszła na zabawę, wszyscy kawalerowie prosili ją o taniec. Przechodziła więc od jednego do drugiego i tańczyła, tańczyła, bez opamiętania. Pewnego dnia, przyszedł na tańce obcy mężczyzna. Poprosił dziewczynę do tańca. To było najpiękniejsze, co można sobie wyobrazić. Oboje jakby nie dotykali ziemi, jakby byli wiatrem i śniegiem, powietrzem i jesiennym liściem, jakby się unosili w powietrzu delikatnie, lekko.
Ale potem dziewczyna poszła tańczyć z kimś innym i nie chciała już tamtego. Wtedy mężczyzna zamienił ją w kamień. A potem tupnął mocno i cała drewniana buda, parkiet i tańczący ulecieli w powietrze i zamienili się w tysiące drobnych płatków śniegu migoczących i wirujących nad nieruchomym kamieniem. Mężczyzny nikt już potem nie widział.
sobota, 21 stycznia 2012
nie zawsze tak będzie
Znów przyszedł do mnie. Nocą, gdy ciemność oblała okna gęstym kremem. Czytałam do późna, ale sen podstępnie zakradał się do książkowej historii. Mylił mi słowa, dorzucał swoje trzy grosze, bzdurne, nie na temat, mieszał opowieści, dodawał nieistniejące obrazy.
Zgasiłam światło. Była może 11? Chodzę tu spać bardzo wcześnie. Noc jest nieprzenikniona, więc nic w niej po mnie. Zapadła ciemność, a ja pozwoliłam snu działać. Słyszałam tylko jak wiatr za oknem wzmaga się i szturmuje wprost na nas. Próbuje zdobyć naszą twierdzę, kopie i wali w dach i wyje wściekły z powodu swojej niemocy.
Sen powoli wspinał się po mnie. Zaczął od stóp, kołysał nogi, otulał ciepłym oddechem brzuch. Poczułam jak wślizguje się coraz wyżej pod rozgrzaną tkaninę bluzki, jak mnie pieści i próbuje zawładnąć mną w całości, domaga się uwagi, współpracy. Ciało zasypiało, ulegało mu, kawałek po kawałku, popadało w przyjemne odrętwienie. A tymczasem ja z moimi myślami byłam trochę gdzie indziej. Przyglądałam się ciału z wysokości głowy, nieobecna.
I wtedy przyszedł on. Dom. Poczułam najpierw jego zapach. Delikatnie zamknął mi oczy. Znów byłam tam. – Pomyśl, jakbyś leżała na tamtym łóżku? - szeptał. – Nad głową miałabyś wymalowany przez dziecko obraz – kolibra na zielonym liściu, dalej szafę pełną ubrań. Na ścianie Maryja z Józefem nieśliby małe zawiniątko do Egiptu. Akwarelka za szkłem, pamiętasz? Łóżka dziewczynek pod wielkim oknem. Wszystkie te jasne poranki zimą i latem. Szerokie łóżko syna. Szafa z wiecznie niedomkniętymi szufladami, z których kipią kolorowe skarpetki. Pokój za ścianą z widokiem na ogród. Stary fortepian w salonie. Okopcone drzwiczki od kominka. Znajomy zapach dymu. Chłodna powierzchnia kanapy. W gorące dni rozgrzane uda zawinięte w delikatny jedwab. Jasna skaza na oknie. Szafa z rzeźbionymi drzwiami i kuchnia ukryta za okrągłym stołem. Widoki z okien. Pamiętasz? Rząd jaśniejących brzóz w wojskowym szeregu, w porannym bladym słońcu i w tym złotym jak miód, pod wieczór, kiedy światło i cień oddalają się od siebie. Rozległy trawnik zamknięty barierą tężejących dębów, mały dziecinny domek w ogrodzie, z którego tak niedawno wyglądały twoje dzieci. Okno w kuchni, zamykające widoki w zielonej ramie, w ornamencie bluszczu.
Siadam za stołem w tamtej kuchni i nasłuchuję. A więc nadal tu jestem? Moje ślady wciąż tętnią życiem. Coś tu zostało. Po coś nie potrafię już wrócić. Trzy istotne lata w drodze do siebie i dobrzy właściciele tych kilku moich chwil. Wszystko to stało się zamkniętą, odległą galaktyką. Nigdy już tu nie wrócę. Tylko pamięć minionego będzie mnie wciąż dręczyć i zwodzić błędnymi obrazami. Pamiętam wieczór przy kominku, wczesną wiosną, w otoczeniu przyjaciół. M. jest zmęczony, głowa opada mu na piersi. Czerwone wino smakuje życiem. Pracuję wtedy w kawiarni u znajomych. Serwuję kawę. Na ścianie jest napis, który co dzień od nowa próbuję zrozumieć: „Nie zawsze tak będzie”. Jego prawda dociera do mnie bardzo mocno w tę wiosenną, dobrą noc. Patrzę na twarze przyjaciół oświetlone blaskiem ognia i przeczuwam. A dziś wiem to już na pewno. Wiem też, że i teraz jest jakieś „tak”, które przeminie i zostawi po sobie plamę tęsknoty. Nie zawsze tak będzie.
Zgasiłam światło. Była może 11? Chodzę tu spać bardzo wcześnie. Noc jest nieprzenikniona, więc nic w niej po mnie. Zapadła ciemność, a ja pozwoliłam snu działać. Słyszałam tylko jak wiatr za oknem wzmaga się i szturmuje wprost na nas. Próbuje zdobyć naszą twierdzę, kopie i wali w dach i wyje wściekły z powodu swojej niemocy.
Sen powoli wspinał się po mnie. Zaczął od stóp, kołysał nogi, otulał ciepłym oddechem brzuch. Poczułam jak wślizguje się coraz wyżej pod rozgrzaną tkaninę bluzki, jak mnie pieści i próbuje zawładnąć mną w całości, domaga się uwagi, współpracy. Ciało zasypiało, ulegało mu, kawałek po kawałku, popadało w przyjemne odrętwienie. A tymczasem ja z moimi myślami byłam trochę gdzie indziej. Przyglądałam się ciału z wysokości głowy, nieobecna.
I wtedy przyszedł on. Dom. Poczułam najpierw jego zapach. Delikatnie zamknął mi oczy. Znów byłam tam. – Pomyśl, jakbyś leżała na tamtym łóżku? - szeptał. – Nad głową miałabyś wymalowany przez dziecko obraz – kolibra na zielonym liściu, dalej szafę pełną ubrań. Na ścianie Maryja z Józefem nieśliby małe zawiniątko do Egiptu. Akwarelka za szkłem, pamiętasz? Łóżka dziewczynek pod wielkim oknem. Wszystkie te jasne poranki zimą i latem. Szerokie łóżko syna. Szafa z wiecznie niedomkniętymi szufladami, z których kipią kolorowe skarpetki. Pokój za ścianą z widokiem na ogród. Stary fortepian w salonie. Okopcone drzwiczki od kominka. Znajomy zapach dymu. Chłodna powierzchnia kanapy. W gorące dni rozgrzane uda zawinięte w delikatny jedwab. Jasna skaza na oknie. Szafa z rzeźbionymi drzwiami i kuchnia ukryta za okrągłym stołem. Widoki z okien. Pamiętasz? Rząd jaśniejących brzóz w wojskowym szeregu, w porannym bladym słońcu i w tym złotym jak miód, pod wieczór, kiedy światło i cień oddalają się od siebie. Rozległy trawnik zamknięty barierą tężejących dębów, mały dziecinny domek w ogrodzie, z którego tak niedawno wyglądały twoje dzieci. Okno w kuchni, zamykające widoki w zielonej ramie, w ornamencie bluszczu.
Siadam za stołem w tamtej kuchni i nasłuchuję. A więc nadal tu jestem? Moje ślady wciąż tętnią życiem. Coś tu zostało. Po coś nie potrafię już wrócić. Trzy istotne lata w drodze do siebie i dobrzy właściciele tych kilku moich chwil. Wszystko to stało się zamkniętą, odległą galaktyką. Nigdy już tu nie wrócę. Tylko pamięć minionego będzie mnie wciąż dręczyć i zwodzić błędnymi obrazami. Pamiętam wieczór przy kominku, wczesną wiosną, w otoczeniu przyjaciół. M. jest zmęczony, głowa opada mu na piersi. Czerwone wino smakuje życiem. Pracuję wtedy w kawiarni u znajomych. Serwuję kawę. Na ścianie jest napis, który co dzień od nowa próbuję zrozumieć: „Nie zawsze tak będzie”. Jego prawda dociera do mnie bardzo mocno w tę wiosenną, dobrą noc. Patrzę na twarze przyjaciół oświetlone blaskiem ognia i przeczuwam. A dziś wiem to już na pewno. Wiem też, że i teraz jest jakieś „tak”, które przeminie i zostawi po sobie plamę tęsknoty. Nie zawsze tak będzie.
czwartek, 19 stycznia 2012
złoty kluczyk
Była sobie kiedyś dziewczynka, która miała w sercu puste miejsce. Lubiła, podobnie jak w schowku, czy szafce, trzymać w swoim sercu różne najpotrzebniejsze przedmioty. Szklane paciorki, ładne guziki, kolorowe nitki, najładniej piszące ołówki i małą laleczkę, szmaciankę, którą dostała przed laty od swojej matki. Serce zamykane było na złoty kluczyk, który dziewczynka nosiła zawsze na szyi, zawieszony na złotym łańcuszku. W wolnych chwilach, kiedy była sama, otwierała kluczykiem serce i wyciągała swoje skarby. Oglądała świat przez szklane paciorki, plątała nitki w wymyślne bransoletki, tuliła laleczkę. Przypominało to trochę przegląd wojsk, jaki co dzień zobowiązany jest czynić odpowiedzialny generał. A po przejrzeniu, czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku, dziewczynka odkładała cenne przedmioty na swoje miejsce i znów przekręcała kluczyk w maleńkim zamku. Pewnego letniego dnia wybrała się, jak zwykle, na spacer. W pobliżu domu płynął strumień, wartki i chłodny. Lubiła siadywać w cieniu drzewa i moczyć nogi w orzeźwiającej wodzie. Tak zrobiła i tym razem.
- Ach jak przyjemnie jest siedzieć na zielonej trawie w cieniu troskliwej wierzby, jak dobrze jest moczyć nogi w zimnej wodzie i niczym się nie przejmować.
Słońce błyskało spomiędzy liści, woda szumiała monotonnie. Dziewczynka w końcu położyła się na miękkiej trawie i zasnęła. Obudził ją chłodny powiew. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu. Nadchodził wieczór. Przestraszona, że tak długo zabawiła nad rzeką, dziewczynka poderwała się z ziemi, i wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Jedna z pochylonych gałęzi wierzby zaplątała się w łańcuszek na jej szyi. Ogniwa pękły, łańcuszek osunął się na ziemię, a kluczyk odskoczył wprost w wartki nurt strumienia. Na próżno dziewczyna rozglądała się za nim. Brodziła w wodzie i szukała, to tu, to tam. Co i raz zdawało jej się, że widzi błyszczący przedmiot, ale raz był to srebrzysty brzuch niewielkiej rybki, innym znów razem jasny kamień na dnie, zwodziły ją też promienie słońca migoczące złociście na powierzchni wody.
Wróciła do domu smutna. Wciąż tylko myślała o zamkniętych wewnątrz serca ukochanych przedmiotach. Ludzie pytali, czemu jest taka smutna. Opowiadała im więc, że zgubiła kluczyk do swego serca, w którym pozostały drogocenne przedmioty. – Ale jakie to przedmioty? - pytali z troską ludzie. – No, paciorki, sznurki, kredki – odpowiadała.
Phi, też mi coś – słyszała na to – to ma być cenne? Szkoda twojego czasu, zapomnij i zajmij się czymś ważniejszym. – radzili.
Ale nie potrafiła. Wciąż badała oczami wyobraźni to wewnętrzne miejsce, otwierała zamek i odnajdywała upragnione rzeczy. Pamięć pozwalała jej bawić się nimi, oglądać je, niemal dotykać.
ZAKOŃCZENIE A
Czas mijał. Dziewczynka stała się piękną panną, a potem dorosłą kobietą. Była już duża i silna, a jednak wciąż myślami tkwiła tam, gdzie za zamkniętymi drzwiczkami pozostały uwięzione przedmioty. Zupełnie, jakby wzywały ją, wołały pomocy, prosiły o wolność.
Któregoś dnia dziewczyna z całej siły rozbiła zamek w sercu i otworzyła drzwiczki. Uwolnione bibeloty, jak wielobarwne motyle, wyfrunęły z niej w jednej chwili. Zamigotały wesoło i rozpłynęły się w powietrzu. A ona pomachała im na pożegnanie.
ZAKOŃCZENIE B
Czas mijał i zacierał ślady w pamięci. Dziewczynka powoli stała się piękną panną, a potem kobietą. Całkiem zapomniała o przygodzie z sercem i ukrytych w nim bibelotach. Aż pewnego dnia na parapecie jej okna usiadł gołąb i zagruchał głośno. Dziewczyna spojrzała i zobaczyła, że w dziobie ptaka lśni mały, złoty przedmiot. Wyciągnęła rękę i delikatnie wyjęła z ptasiego dzioba mały kluczyk. I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Gołąb przemienił się w młodzieńca, który skłonił się przed dziewczyną i poprosił ją o rękę.
Dygnęła mu się grzecznie, ale to, co ją naprawdę zajmowało, to była zawartość schowka w sercu. Otworzyła drzwiczki i jęła wyciągać ukochane przedmioty. Ach, były tu wszystkie, tak, jak je zostawiła przed laty. Piękne, delikatne, opowiadały o beztroskich chwilach nad chłodnym strumieniem, o słońcu i zabawie. Królewicz próbował towarzyszyć dziewczynie, ale niestety, nawet go nie zauważała, taka była zajęta. Wycofał się więc biedak. Ukłonił na pożegnanie i odszedł na zawsze. A co było dalej z dziewczyną? Tego nikt nie wie.
- Ach jak przyjemnie jest siedzieć na zielonej trawie w cieniu troskliwej wierzby, jak dobrze jest moczyć nogi w zimnej wodzie i niczym się nie przejmować.
Słońce błyskało spomiędzy liści, woda szumiała monotonnie. Dziewczynka w końcu położyła się na miękkiej trawie i zasnęła. Obudził ją chłodny powiew. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu. Nadchodził wieczór. Przestraszona, że tak długo zabawiła nad rzeką, dziewczynka poderwała się z ziemi, i wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Jedna z pochylonych gałęzi wierzby zaplątała się w łańcuszek na jej szyi. Ogniwa pękły, łańcuszek osunął się na ziemię, a kluczyk odskoczył wprost w wartki nurt strumienia. Na próżno dziewczyna rozglądała się za nim. Brodziła w wodzie i szukała, to tu, to tam. Co i raz zdawało jej się, że widzi błyszczący przedmiot, ale raz był to srebrzysty brzuch niewielkiej rybki, innym znów razem jasny kamień na dnie, zwodziły ją też promienie słońca migoczące złociście na powierzchni wody.
Wróciła do domu smutna. Wciąż tylko myślała o zamkniętych wewnątrz serca ukochanych przedmiotach. Ludzie pytali, czemu jest taka smutna. Opowiadała im więc, że zgubiła kluczyk do swego serca, w którym pozostały drogocenne przedmioty. – Ale jakie to przedmioty? - pytali z troską ludzie. – No, paciorki, sznurki, kredki – odpowiadała.
Phi, też mi coś – słyszała na to – to ma być cenne? Szkoda twojego czasu, zapomnij i zajmij się czymś ważniejszym. – radzili.
Ale nie potrafiła. Wciąż badała oczami wyobraźni to wewnętrzne miejsce, otwierała zamek i odnajdywała upragnione rzeczy. Pamięć pozwalała jej bawić się nimi, oglądać je, niemal dotykać.
ZAKOŃCZENIE A
Czas mijał. Dziewczynka stała się piękną panną, a potem dorosłą kobietą. Była już duża i silna, a jednak wciąż myślami tkwiła tam, gdzie za zamkniętymi drzwiczkami pozostały uwięzione przedmioty. Zupełnie, jakby wzywały ją, wołały pomocy, prosiły o wolność.
Któregoś dnia dziewczyna z całej siły rozbiła zamek w sercu i otworzyła drzwiczki. Uwolnione bibeloty, jak wielobarwne motyle, wyfrunęły z niej w jednej chwili. Zamigotały wesoło i rozpłynęły się w powietrzu. A ona pomachała im na pożegnanie.
ZAKOŃCZENIE B
Czas mijał i zacierał ślady w pamięci. Dziewczynka powoli stała się piękną panną, a potem kobietą. Całkiem zapomniała o przygodzie z sercem i ukrytych w nim bibelotach. Aż pewnego dnia na parapecie jej okna usiadł gołąb i zagruchał głośno. Dziewczyna spojrzała i zobaczyła, że w dziobie ptaka lśni mały, złoty przedmiot. Wyciągnęła rękę i delikatnie wyjęła z ptasiego dzioba mały kluczyk. I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Gołąb przemienił się w młodzieńca, który skłonił się przed dziewczyną i poprosił ją o rękę.
Dygnęła mu się grzecznie, ale to, co ją naprawdę zajmowało, to była zawartość schowka w sercu. Otworzyła drzwiczki i jęła wyciągać ukochane przedmioty. Ach, były tu wszystkie, tak, jak je zostawiła przed laty. Piękne, delikatne, opowiadały o beztroskich chwilach nad chłodnym strumieniem, o słońcu i zabawie. Królewicz próbował towarzyszyć dziewczynie, ale niestety, nawet go nie zauważała, taka była zajęta. Wycofał się więc biedak. Ukłonił na pożegnanie i odszedł na zawsze. A co było dalej z dziewczyną? Tego nikt nie wie.
środa, 18 stycznia 2012
pauza
Czasem trudno mi sklecić zdanie. Każde słowo nastręcza wiele problemów. Zadaje pytania, a ja nie potrafię na nie odpowiedzieć. Więc milczę.
Nie klei mi się rozmowa.
Słowo do słowa.
Cisza z ciszą bardziej
Albo z niczym jakieś nic,
pauzy tylko wypuszczam z siebie
jak niewypełnione dymki,
jedna za drugą
i tyle mogę
i ani słowa więcej.
Czasem jestem jedynie skorupą. Pusto w środku. Nie szukajcie mnie tu, gdzie jestem. Zapadłam się, rozpadłam w nic. O poranku sprawdzam kalendarz. Zaznaczam kolejny upuszczony na podłogę dzień, przesuwam się dalej pchana siłą rozpędu. Robię, wykonuję, działam, a potem padam i znikam na dobre. I tak jest. I to jest bycie. A ono było dobre, tak widział Bóg.
Zima mnie przysypała, zatkała mi usta, wypełniła zimną watą. Tkwię bez ruchu, zamknięta w samej sobie. Białe przed oczami w ilości niepoliczalnej. Wiele oczu, wywalonych białek.
Wieść o spotkaniu z ludźmi budzi lęk. Trzeba mówić, a to takie trudne. Trzeba patrzeć, fiksować wzrok na czyjejś twarzy, to taki wysiłek. Nie dam rady, nie teraz.
Na taśmociągu moim codziennym wjeżdżam w machinę, która mnie co dzień ostemplowuje kolejną datą, zostawia mi to na twarzy, nie zmywalne paski, kody kreskowe. Po tym mnie kiedyś rozpoznają. Za pomocą czytnika dowiedzą się, że ja to ja, mimo twarzy co się zamieni w sieć linii, co już będzie jedynie pasmem kresek. Codzienność przesuwa się, jak mechaniczna taśma, nie muszę jej dźwigać, nie muszę się starać, odczuwać zbyt wiele, zanadto uczestniczyć. Wystarczy, że widać mnie tam, gdzieś w jakimś zaplanowanym mechanicznym ruchu. To znaczy, że chyba jestem. Bez okularów źle widać. Widać mnie, czy nie? W tym śniegu, w zaspach, całą napełnioną mrozem? Całą wypchaną?
Kiedy mija dzień, z rozkoszą, wcześniej jeszcze niż dzieci, zapadam w sen, jak w głęboki śnieg. Nie wołam pomocy. Poddaje się.
Nie klei mi się rozmowa.
Słowo do słowa.
Cisza z ciszą bardziej
Albo z niczym jakieś nic,
pauzy tylko wypuszczam z siebie
jak niewypełnione dymki,
jedna za drugą
i tyle mogę
i ani słowa więcej.
Czasem jestem jedynie skorupą. Pusto w środku. Nie szukajcie mnie tu, gdzie jestem. Zapadłam się, rozpadłam w nic. O poranku sprawdzam kalendarz. Zaznaczam kolejny upuszczony na podłogę dzień, przesuwam się dalej pchana siłą rozpędu. Robię, wykonuję, działam, a potem padam i znikam na dobre. I tak jest. I to jest bycie. A ono było dobre, tak widział Bóg.
Zima mnie przysypała, zatkała mi usta, wypełniła zimną watą. Tkwię bez ruchu, zamknięta w samej sobie. Białe przed oczami w ilości niepoliczalnej. Wiele oczu, wywalonych białek.
Wieść o spotkaniu z ludźmi budzi lęk. Trzeba mówić, a to takie trudne. Trzeba patrzeć, fiksować wzrok na czyjejś twarzy, to taki wysiłek. Nie dam rady, nie teraz.
Na taśmociągu moim codziennym wjeżdżam w machinę, która mnie co dzień ostemplowuje kolejną datą, zostawia mi to na twarzy, nie zmywalne paski, kody kreskowe. Po tym mnie kiedyś rozpoznają. Za pomocą czytnika dowiedzą się, że ja to ja, mimo twarzy co się zamieni w sieć linii, co już będzie jedynie pasmem kresek. Codzienność przesuwa się, jak mechaniczna taśma, nie muszę jej dźwigać, nie muszę się starać, odczuwać zbyt wiele, zanadto uczestniczyć. Wystarczy, że widać mnie tam, gdzieś w jakimś zaplanowanym mechanicznym ruchu. To znaczy, że chyba jestem. Bez okularów źle widać. Widać mnie, czy nie? W tym śniegu, w zaspach, całą napełnioną mrozem? Całą wypchaną?
Kiedy mija dzień, z rozkoszą, wcześniej jeszcze niż dzieci, zapadam w sen, jak w głęboki śnieg. Nie wołam pomocy. Poddaje się.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
kolędowanie
Zasypało. Dzieciaki biegają po dworze jak wściekłe. Śnieg doprowadza je do obłędu. W euforii, rozedrgane, kolorowe plamy, drążą w zaspach długie tunele. Znikają w nich, a potem wydostają się na powierzchnię i znowu. To szaleństwo nie ma końca. Chciałyby zakopać się i zostać tak w białym świecie, który nam, dużym i zmarzniętym, z krążeniem w odwrocie, zdaje się zimny i nieprzyjazny. Dzieci są gorące. Kiedy wracają do domu, po wielu godzinach, ich czerwone buzie są mokre od potu. Włosy sterczą wilgotne i posklejane. Przypominają teraz małe futrzaste zwierzęta zabrane z lasu, wyrwane ze swojego naturalnego środowiska, nieokrzesane i z tym swoim nadmiarem siły, energii.
Wieczorem wychodzą ci nieco starsi, ci co już nie potrafią się cieszyć tak jawnie i po prostu. Biorą latarki czołówki i udając poważną ekspedycję, albo edukacyjny spacer, znikają, by podobnie jak młodsi, a jednak pod osłoną nocy, z lubością zanurzyć się w zimnej bieli. Wrócą już tak samo mokrzy i szczęśliwi.
Pamiętam wieczór na Ursynowie. Ja i kilkoro znajomych, wszyscy około dziesięcioletni. Piękni dziesięcioletni. Naprawdę. Zjeżdżaliśmy z górki pod blokiem na plastikowych nartach. Nie wiedzieliśmy, że narty mogą mieć wiązania, potrzebować specjalistycznych butów i że w ogóle narciarstwo to sport kosztowny i snobistyczny. Przecież wystarczyły proste kawałki plastiku, dwa kije i już. Niektórzy z nas widzieli nawet narciarski wyciąg, gdzieś w Zakopanym podczas rodzinnych ferii. Ale po co wyciąg? My radziliśmy sobie doskonale bez niego. Zresztą, wspinanie się pod górę było równie przyjemne jak zjeżdżanie. Można było udawać, że utknęło się pośrodku stoku i wołać o pomoc czekając aż wysunie się ku nam pomocna ręka. Albo zsunąć się tyłem, wpaść na kogoś przy tym i wykonać kilka koziołków wspólnie, a na koniec wylądować na śniegu w poczuciu jakiegoś totalnego szczęścia. Pamiętam jeden taki wieczór. Sturlaliśmy się wszyscy na dół i zalegliśmy na śniegu machając w górze lekkimi nartkami. Nad nami rozciągało się rozgwieżdżone niebo. Wyobrażaliśmy sobie, że wędrujemy po niebie, zwiedzamy gwiazdy i galaktyki w naszych plastikowych, wypiętych w górę, nartach. Snuliśmy przy tym niestworzone opowieści. Było nam ciepło i dobrze i zdawało się, że ta chwila w śniegu nie skończy się nigdy. Że będziemy tak iść w życiu zawsze w stronę rozgwieżdżonego nieba. Spełnieni, bo byliśmy przecież w swoim żywiole.
W tym roku, wieczorem po Wigilii, ktoś zapukał do drzwi. To S. i jej mama. Takie niezobowiązujące kolędowanie postanowiły zrobić i wpadły podzielić się opłatkiem. Zaśpiewaliśmy coś razem, żeby stało się zadość tradycji, a potem pojawił się pomysł odwiedzenia jeszcze jednych sąsiadów. W przydeptanych kapciach, z opłatkiem w garści, pobiegliśmy kilka pięter w dół. I kiedy i tam zaśpiewaliśmy kolędę i usiedliśmy przy stole, uświadomiłam sobie, że jesteśmy tu teraz w tym samym składzie, co tamtego wieczora. Już bez naszych plastikowych nart, bez kolorowych kombinezonów i ciepłych czapek z pomponami. Niemniej i teraz jest zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciąż w tej samej drodze. Po latach, a jednak ciągle tam. Każdy z nas już z czasem przyklejonym do twarzy, już inny, u rodziców tylko na chwilkę, albo z pragnieniem uwolnienia, już na innych zasadach. Nie znamy się, widujemy z rzadka, raz do roku i chyba nie łączy nas wiele, a jednak coś z tego pozostało. Nie może być przypadkiem to spotkanie. Nie może być pozbawione znaczenia. Twarze z maską czasu, brzuchy, kształty już inne i lekkość poruszania i to krążenie w odwodzie, wiadomo. Już nie zanurzymy się w śniegu, już nie pojeździmy razem na prostych nartach i nie sturlamy się na siebie tak bezkarnie. I w zasadzie teraz to właśnie mogłoby nas łączyć. Ta niemoc, to przemienianie się w czasie.
Patrzyłam na nich, ale nie śmiałam spytać, czy czują to, co ja. Czy przypadkiem jakiś kawałek nas samych nie został tam, na tym śniegu i nie czeka na nas, by powędrować dalej po zaśnieżonym zimowym niebie?
Wieczorem wychodzą ci nieco starsi, ci co już nie potrafią się cieszyć tak jawnie i po prostu. Biorą latarki czołówki i udając poważną ekspedycję, albo edukacyjny spacer, znikają, by podobnie jak młodsi, a jednak pod osłoną nocy, z lubością zanurzyć się w zimnej bieli. Wrócą już tak samo mokrzy i szczęśliwi.
Pamiętam wieczór na Ursynowie. Ja i kilkoro znajomych, wszyscy około dziesięcioletni. Piękni dziesięcioletni. Naprawdę. Zjeżdżaliśmy z górki pod blokiem na plastikowych nartach. Nie wiedzieliśmy, że narty mogą mieć wiązania, potrzebować specjalistycznych butów i że w ogóle narciarstwo to sport kosztowny i snobistyczny. Przecież wystarczyły proste kawałki plastiku, dwa kije i już. Niektórzy z nas widzieli nawet narciarski wyciąg, gdzieś w Zakopanym podczas rodzinnych ferii. Ale po co wyciąg? My radziliśmy sobie doskonale bez niego. Zresztą, wspinanie się pod górę było równie przyjemne jak zjeżdżanie. Można było udawać, że utknęło się pośrodku stoku i wołać o pomoc czekając aż wysunie się ku nam pomocna ręka. Albo zsunąć się tyłem, wpaść na kogoś przy tym i wykonać kilka koziołków wspólnie, a na koniec wylądować na śniegu w poczuciu jakiegoś totalnego szczęścia. Pamiętam jeden taki wieczór. Sturlaliśmy się wszyscy na dół i zalegliśmy na śniegu machając w górze lekkimi nartkami. Nad nami rozciągało się rozgwieżdżone niebo. Wyobrażaliśmy sobie, że wędrujemy po niebie, zwiedzamy gwiazdy i galaktyki w naszych plastikowych, wypiętych w górę, nartach. Snuliśmy przy tym niestworzone opowieści. Było nam ciepło i dobrze i zdawało się, że ta chwila w śniegu nie skończy się nigdy. Że będziemy tak iść w życiu zawsze w stronę rozgwieżdżonego nieba. Spełnieni, bo byliśmy przecież w swoim żywiole.
W tym roku, wieczorem po Wigilii, ktoś zapukał do drzwi. To S. i jej mama. Takie niezobowiązujące kolędowanie postanowiły zrobić i wpadły podzielić się opłatkiem. Zaśpiewaliśmy coś razem, żeby stało się zadość tradycji, a potem pojawił się pomysł odwiedzenia jeszcze jednych sąsiadów. W przydeptanych kapciach, z opłatkiem w garści, pobiegliśmy kilka pięter w dół. I kiedy i tam zaśpiewaliśmy kolędę i usiedliśmy przy stole, uświadomiłam sobie, że jesteśmy tu teraz w tym samym składzie, co tamtego wieczora. Już bez naszych plastikowych nart, bez kolorowych kombinezonów i ciepłych czapek z pomponami. Niemniej i teraz jest zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciąż w tej samej drodze. Po latach, a jednak ciągle tam. Każdy z nas już z czasem przyklejonym do twarzy, już inny, u rodziców tylko na chwilkę, albo z pragnieniem uwolnienia, już na innych zasadach. Nie znamy się, widujemy z rzadka, raz do roku i chyba nie łączy nas wiele, a jednak coś z tego pozostało. Nie może być przypadkiem to spotkanie. Nie może być pozbawione znaczenia. Twarze z maską czasu, brzuchy, kształty już inne i lekkość poruszania i to krążenie w odwodzie, wiadomo. Już nie zanurzymy się w śniegu, już nie pojeździmy razem na prostych nartach i nie sturlamy się na siebie tak bezkarnie. I w zasadzie teraz to właśnie mogłoby nas łączyć. Ta niemoc, to przemienianie się w czasie.
Patrzyłam na nich, ale nie śmiałam spytać, czy czują to, co ja. Czy przypadkiem jakiś kawałek nas samych nie został tam, na tym śniegu i nie czeka na nas, by powędrować dalej po zaśnieżonym zimowym niebie?
piątek, 13 stycznia 2012
Przypadek
Mój syn przewraca się z boku na bok. Przy okazji trąca wiszący nad nim dzwonek wiatrowy. W ciemności brzmi srebrzysty zaśpiew.
Budzę się.
Szósta rano. Trudno. Leżę po ciemku i przypominam sobie, jak zaledwie kilka godzin temu dotarłam tu znowu. Wróciłam. Dom zawiany śniegiem i otulony nocą wydawał się zjawą jedynie. A teraz zaczynam w niego wierzyć. Tak, udało się, jestem na miejscu.
Podróż trwała wiele godzin. Śnieg sypał prosto w okna. Zadymka. Nawierzchnia pokryta warstwą lodu nie dawała oparcia. Co zakręt mijaliśmy na poboczu tiry bezsilne wobec pogody, przewieszone przez barierkę, bezradne, jak ciężkie owady. Przeprawiliśmy się przez górę, choć samochód odmawiał współpracy. Koła kręciły się nerwowo, a licznik zdawał się mówić: no co, jadę już 50 na godzinę, czego ode mnie chcesz? W końcu trzeba było pchać, inaczej zostalibyśmy w tym śniegu, w tej zimie, chyba do wiosny.
Leżę w ciszy. Słyszę, jak wiatr próbuje wziąć nas szturmem i gwiżdże raz po raz w dachu, wściekły. Myszy poszły spać, dzieci kończą rozpoczęte niedawno sny. Za każdym razem, kiedy powracam, czuję dziwną mieszaninę uczuć. Ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, bo jestem, bo mogę odpocząć i nie muszę spieszyć się dalej. I żal. Bo oto kończy się jakaś bajka. Tak, każda podróż to krótka opowieść. Snuję ją po swojemu. Mam swoich bohaterów i swoje pomysły na sploty akcji. Dzieją się też rzeczy nie przewidziane, przypadek opowiada te historie na równi ze mną. Tworzymy doskonały duet próbując się nawzajem zaskoczyć. Tak więc podróż tworzy ramy dla przypadku. Przypadek zaś uwalnia podróż z konieczności. Bezpieczne środowisko dla doświadczania nieznanego i zarazem trochę niepewności w doskonale opisanym świecie. Tak, to lubię. Rozmowa z przypadkiem może zaskoczyć, choć do pewnego momentu wszystko wydaje się odbywać na moich warunkach. Gdyby wczoraj samochód poślizgnął się i stoczył w dół, kiedy jechaliśmy serpentynami, albo nie mógł wyhamować przed nadjeżdżającą ciężarówką, punkty byłyby po stronie przypadku i zabawa skończyłaby się moją przegraną. A tak możemy opowiadać dalej. Teraz, w domu, to ja mam przewagę nad nim. Przypadek wycofuje się, kurczy. Nie czuje się tu dobrze. Gra nakazuje jednak wzajemność. Znam zasady. Dlatego nim minie miesiąc wyjadę znowu. Teraz ja dam mu fory. I znów w napięciu zaczniemy opowiadać razem.
Kiedy dzisiejszego ranka dzwonek wygrywał swoje natrętne pieśni, mogłam odwrócić się na drugi bok i spać dalej. A jednak w tych dźwiękach słyszę jego głos. Woła mnie, a ja powinnam odpowiedzieć. Wstaję i schodzę na dół. I wtedy za oknem zastaję rodzący się wschód słońca. Świat w akwamarynowym sosie. To prezent, specjalnie dla mnie. A więc musi tu gdzieś być. Zza szyby domu wyglądam teraz jego śladów. Ale śnieg jest doskonale gładki, nienaruszony. Wiem, że nie da mi to spokoju i te tygodnie w domu staną się tygodniami oczekiwania. Siadam i skreślam te przypadkowe słowa, bo wiem, że on na pewno je przeczyta. I, podobnie jak mi, łatwiej mu będzie czekać.
Budzę się.
Szósta rano. Trudno. Leżę po ciemku i przypominam sobie, jak zaledwie kilka godzin temu dotarłam tu znowu. Wróciłam. Dom zawiany śniegiem i otulony nocą wydawał się zjawą jedynie. A teraz zaczynam w niego wierzyć. Tak, udało się, jestem na miejscu.
Podróż trwała wiele godzin. Śnieg sypał prosto w okna. Zadymka. Nawierzchnia pokryta warstwą lodu nie dawała oparcia. Co zakręt mijaliśmy na poboczu tiry bezsilne wobec pogody, przewieszone przez barierkę, bezradne, jak ciężkie owady. Przeprawiliśmy się przez górę, choć samochód odmawiał współpracy. Koła kręciły się nerwowo, a licznik zdawał się mówić: no co, jadę już 50 na godzinę, czego ode mnie chcesz? W końcu trzeba było pchać, inaczej zostalibyśmy w tym śniegu, w tej zimie, chyba do wiosny.
Leżę w ciszy. Słyszę, jak wiatr próbuje wziąć nas szturmem i gwiżdże raz po raz w dachu, wściekły. Myszy poszły spać, dzieci kończą rozpoczęte niedawno sny. Za każdym razem, kiedy powracam, czuję dziwną mieszaninę uczuć. Ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, bo jestem, bo mogę odpocząć i nie muszę spieszyć się dalej. I żal. Bo oto kończy się jakaś bajka. Tak, każda podróż to krótka opowieść. Snuję ją po swojemu. Mam swoich bohaterów i swoje pomysły na sploty akcji. Dzieją się też rzeczy nie przewidziane, przypadek opowiada te historie na równi ze mną. Tworzymy doskonały duet próbując się nawzajem zaskoczyć. Tak więc podróż tworzy ramy dla przypadku. Przypadek zaś uwalnia podróż z konieczności. Bezpieczne środowisko dla doświadczania nieznanego i zarazem trochę niepewności w doskonale opisanym świecie. Tak, to lubię. Rozmowa z przypadkiem może zaskoczyć, choć do pewnego momentu wszystko wydaje się odbywać na moich warunkach. Gdyby wczoraj samochód poślizgnął się i stoczył w dół, kiedy jechaliśmy serpentynami, albo nie mógł wyhamować przed nadjeżdżającą ciężarówką, punkty byłyby po stronie przypadku i zabawa skończyłaby się moją przegraną. A tak możemy opowiadać dalej. Teraz, w domu, to ja mam przewagę nad nim. Przypadek wycofuje się, kurczy. Nie czuje się tu dobrze. Gra nakazuje jednak wzajemność. Znam zasady. Dlatego nim minie miesiąc wyjadę znowu. Teraz ja dam mu fory. I znów w napięciu zaczniemy opowiadać razem.
Kiedy dzisiejszego ranka dzwonek wygrywał swoje natrętne pieśni, mogłam odwrócić się na drugi bok i spać dalej. A jednak w tych dźwiękach słyszę jego głos. Woła mnie, a ja powinnam odpowiedzieć. Wstaję i schodzę na dół. I wtedy za oknem zastaję rodzący się wschód słońca. Świat w akwamarynowym sosie. To prezent, specjalnie dla mnie. A więc musi tu gdzieś być. Zza szyby domu wyglądam teraz jego śladów. Ale śnieg jest doskonale gładki, nienaruszony. Wiem, że nie da mi to spokoju i te tygodnie w domu staną się tygodniami oczekiwania. Siadam i skreślam te przypadkowe słowa, bo wiem, że on na pewno je przeczyta. I, podobnie jak mi, łatwiej mu będzie czekać.
czwartek, 12 stycznia 2012
w starej szkole
Pobudka w nieswoim łóżku. To standard. Tyle, że do tego nieswojego codziennego zdążyłam już przywyknąć A teraz, w nowym miejscu, w nowym łóżku, świadomość oderwania i wykorzenienia staje się jeszcze mocniejsza, jeszcze bardziej prawdziwa i trudna.
Nocujemy w starej szkole. Na fasadzie wyryto datę 1911. Okna są wysokie, oprawione rytmicznym, ceglanym wzorem. Ładne, staranne i mieszczańskie na wskroś miejsce w środku beskidzkiej wioski. Tak pewnie musiało być zawsze. Nauczyciel był inny od reszty. Mieszkał, żył, nawet wyrażał się inaczej. Pośród drewnianych chatek, stanowił taki właśnie monumentalny, trochę romantyczny, a trochę surowy, ceglany gmach.
Wieczorem wędruję wysokimi korytarzami w stronę jadalni. Meble są tu ciężkie, a lustra zwielokrotniają przestrzeń. W ciszy szukam śladów starego dzwonka w ręku szkolnego stróża. Małe, srebrne drobiny zabłąkane w milczeniu. Linijka stuka niecierpliwie o drewniany pulpit. Stary nauczyciel, o twarzy okolonej siwą brodą, przypomina dzieciom samego boga. Bywa dobry i troskliwy, ale zdarza mu się surowe spojrzenie, gest, albo słowo. I tak dużo wie. Kiedy opowiada, dzieciakom otwierają się buzie. Nie może być, że świat jest aż tak bardzo różny od tego tu. Nie może być.
W potężnych salach dzieci są małe i prawie niewidoczne. Drobinki koloru, gałgankowe laleczki. Zmarznięte zimą, latem pachnące sianem i chlebem. Po lekcjach wybiegają jak kolorowe piłki, na drogę, a potem wędrują grupkami dźwigając pod pachą książki. Niektóre mieszkają zbyt daleko. Ojcowie przyjeżdżają po nie saniami lub wozem. Tak sobie to wyobrażam siedząc w jadalni, nad parującą herbatą. Wszyscy już śpią, a dom zdaje się czuwać. Jest napięty jak struna, zawsze gotowy, podobnie jak nauczyciel. Wyprostowany i uładzony. Nie może dać plamy.
Niewiele się zmieniło w beskidzkiej wiosce. Jest oczywiście sklep, jeździ autobus, wszyscy mają telewizor i wydaje się, że wszystko już wiedzą. A jednak, kiedy wędruję w górę nad Krzyżówkami mija mnie zaprzęg. Koń z trudem ciągnie sanie pod górę, rży i protestuje bijąc kopytami o śnieg. Na saniach jedzie mężczyzna o wymiętej, obojętnej twarzy. Pali. A dym mieszka się z parą unoszącą się nad końskim zadem. Mijają mnie. Dopiero teraz widzę, że do sań przyczepione są zwykłe dziecięce sanki, a na nich siedzi chłopaczek, może dziesięcioletni. Trzyma przed sobą wypchany tornister. Chłopiec ze starej szkoły – myślę, z tamtej szkoły, z tamtego czasu.
Wędrujemy dalej. Droga pnie się stromo pod górę. Jakieś pięć kilometrów od wsi znajdujemy przysiółek. Kilka drewnianych domków na nieskalanej bieli, na otwartej polanie pośród gór. To tu prowadzą ślady sań. Do nieba jest blisko, wystarczy wyciągnąć rękę. Chmury kłębią się dziś nisko. Zaglądam do starej szopy. W okno pocięte pajęczynami. Wewnątrz w pracowni stolarza widzę porzucone narzędzia. Ale to nie wszystko. Są tam też ciemne zimowe poranki, chłód, wyczuwam zapach konia i kanapki z kiełbasą, chłód wody ze studni.
Stary nauczyciel wie o wszystkim. Zna swoich uczniów dobrze. Odwiedza ich nawet na końcu świata. Zanim zapuka do drzwi, zagląda przez okno. Czuje, jak pulsuje życie tak różne od tego, które sam zna.
Nocujemy w starej szkole. Na fasadzie wyryto datę 1911. Okna są wysokie, oprawione rytmicznym, ceglanym wzorem. Ładne, staranne i mieszczańskie na wskroś miejsce w środku beskidzkiej wioski. Tak pewnie musiało być zawsze. Nauczyciel był inny od reszty. Mieszkał, żył, nawet wyrażał się inaczej. Pośród drewnianych chatek, stanowił taki właśnie monumentalny, trochę romantyczny, a trochę surowy, ceglany gmach.
Wieczorem wędruję wysokimi korytarzami w stronę jadalni. Meble są tu ciężkie, a lustra zwielokrotniają przestrzeń. W ciszy szukam śladów starego dzwonka w ręku szkolnego stróża. Małe, srebrne drobiny zabłąkane w milczeniu. Linijka stuka niecierpliwie o drewniany pulpit. Stary nauczyciel, o twarzy okolonej siwą brodą, przypomina dzieciom samego boga. Bywa dobry i troskliwy, ale zdarza mu się surowe spojrzenie, gest, albo słowo. I tak dużo wie. Kiedy opowiada, dzieciakom otwierają się buzie. Nie może być, że świat jest aż tak bardzo różny od tego tu. Nie może być.
W potężnych salach dzieci są małe i prawie niewidoczne. Drobinki koloru, gałgankowe laleczki. Zmarznięte zimą, latem pachnące sianem i chlebem. Po lekcjach wybiegają jak kolorowe piłki, na drogę, a potem wędrują grupkami dźwigając pod pachą książki. Niektóre mieszkają zbyt daleko. Ojcowie przyjeżdżają po nie saniami lub wozem. Tak sobie to wyobrażam siedząc w jadalni, nad parującą herbatą. Wszyscy już śpią, a dom zdaje się czuwać. Jest napięty jak struna, zawsze gotowy, podobnie jak nauczyciel. Wyprostowany i uładzony. Nie może dać plamy.
Niewiele się zmieniło w beskidzkiej wiosce. Jest oczywiście sklep, jeździ autobus, wszyscy mają telewizor i wydaje się, że wszystko już wiedzą. A jednak, kiedy wędruję w górę nad Krzyżówkami mija mnie zaprzęg. Koń z trudem ciągnie sanie pod górę, rży i protestuje bijąc kopytami o śnieg. Na saniach jedzie mężczyzna o wymiętej, obojętnej twarzy. Pali. A dym mieszka się z parą unoszącą się nad końskim zadem. Mijają mnie. Dopiero teraz widzę, że do sań przyczepione są zwykłe dziecięce sanki, a na nich siedzi chłopaczek, może dziesięcioletni. Trzyma przed sobą wypchany tornister. Chłopiec ze starej szkoły – myślę, z tamtej szkoły, z tamtego czasu.
Wędrujemy dalej. Droga pnie się stromo pod górę. Jakieś pięć kilometrów od wsi znajdujemy przysiółek. Kilka drewnianych domków na nieskalanej bieli, na otwartej polanie pośród gór. To tu prowadzą ślady sań. Do nieba jest blisko, wystarczy wyciągnąć rękę. Chmury kłębią się dziś nisko. Zaglądam do starej szopy. W okno pocięte pajęczynami. Wewnątrz w pracowni stolarza widzę porzucone narzędzia. Ale to nie wszystko. Są tam też ciemne zimowe poranki, chłód, wyczuwam zapach konia i kanapki z kiełbasą, chłód wody ze studni.
Stary nauczyciel wie o wszystkim. Zna swoich uczniów dobrze. Odwiedza ich nawet na końcu świata. Zanim zapuka do drzwi, zagląda przez okno. Czuje, jak pulsuje życie tak różne od tego, które sam zna.
wtorek, 10 stycznia 2012
w drogę
I znowu wyjazd, znowu droga przede mną otworzy się, położy, gotowa i spragniona. A ja będę ją badać, będę przecierać szlaki, gładzić jej śliski brzuch, będę się po niej przemieszczać dalej i dalej. Ależ to lubię!
A jednak czegoś się boję. Tam, gdzie jadę, jeszcze dwa miesiące temu, byłam inna. Odmieniona tobą. Przyjechałam pełna ciebie i byłam tak bardzo pewna i opowiedziana niemal do końca. Wtedy. Teraz, kiedy wydaje mi się, że wszystkie wolne miejsca po tobie zajęła miękka codzienność, boję się tym bardziej. Nie chcę stracić tego najświętszego ze świętych, tego spokoju, co go sobie wypłakałam po nocach. I pustki nie oddam tej, co sprawia, że stałam się zupełnie pozbawiona śladów. Wata w sercu,
bezpieczna amortyzacja.
Zacerowane dziury,
można iść dalej.
To, co było, było. Nic więcej.
Więc niech zostanie tak, jak jest. Amen.
Zaraz krótki sen, a potem wsiadam w samochód i ruszam. Wzdłuż granicy, na zachód. Będę zostawiać po lewej stronie, kolejne pasma gór, kolejne widoki, jedne za drugimi, doliny wypełnione ludzkimi drobinkami i skurczone miasteczka. Aż dotrę tam, gdzie góry są wyższe, domy mają inny kształt, nic nie przypomina mojego miejsca, a jednak takie wydaje się bliskie i znajome. Byłam tam wtedy, a to zmienia. Przestrzeń stała się inna, na długo inna. Czy na zawsze? Przestrzeń nosi ślad. Myślę o tym i chcąc nie chcąc widzę tamten czas, staje mi przed oczami, miękki w dotyku, taki nasycony twoim zapachem. Wtedy, będąc tam, poszłam w góry i widziałam salamandry na drodze. Ta zabita, z rozdziobaną przez ptaka głową, przypomniała mi o bólu. A potem to się stało. I koniec.
Za tym końcem jednak wciąż jestem i idę dalej. Nie umiem umierać na dobre, nie umiem rozpaść się do końca. Może dlatego, że nigdy nie żyję naprawdę. Tylko udaję, jak cień. Zawsze bardziej nie ma mnie, a tylko trochę jestem, więc nic się nie da zrobić w tej sprawie. Idę dalej.
Minął czas. Nie ma już o czym mówić, ani myśleć. Ślady zacierają się. Twoja twarz nie jest już tak oczywista (Czy jeszcze bym cię poznała?). A jednak są miejsca szczególne. Tam, gdzie splatały się wątki opowieści, gdzie czas zagęścił się i był domem naszej chwili, dobrym i ciepłym. Tam nadal musi gdzieś być kawałek tamtej opowieści. Powiewa na wietrze, jak zaczepiona na krzaku tkanina. Porzucona, wyrwana, łata. Wezmę ją i przyszyję do siebie. Nie chcę tak szybko zapominać.
A jednak czegoś się boję. Tam, gdzie jadę, jeszcze dwa miesiące temu, byłam inna. Odmieniona tobą. Przyjechałam pełna ciebie i byłam tak bardzo pewna i opowiedziana niemal do końca. Wtedy. Teraz, kiedy wydaje mi się, że wszystkie wolne miejsca po tobie zajęła miękka codzienność, boję się tym bardziej. Nie chcę stracić tego najświętszego ze świętych, tego spokoju, co go sobie wypłakałam po nocach. I pustki nie oddam tej, co sprawia, że stałam się zupełnie pozbawiona śladów. Wata w sercu,
bezpieczna amortyzacja.
Zacerowane dziury,
można iść dalej.
To, co było, było. Nic więcej.
Więc niech zostanie tak, jak jest. Amen.
Zaraz krótki sen, a potem wsiadam w samochód i ruszam. Wzdłuż granicy, na zachód. Będę zostawiać po lewej stronie, kolejne pasma gór, kolejne widoki, jedne za drugimi, doliny wypełnione ludzkimi drobinkami i skurczone miasteczka. Aż dotrę tam, gdzie góry są wyższe, domy mają inny kształt, nic nie przypomina mojego miejsca, a jednak takie wydaje się bliskie i znajome. Byłam tam wtedy, a to zmienia. Przestrzeń stała się inna, na długo inna. Czy na zawsze? Przestrzeń nosi ślad. Myślę o tym i chcąc nie chcąc widzę tamten czas, staje mi przed oczami, miękki w dotyku, taki nasycony twoim zapachem. Wtedy, będąc tam, poszłam w góry i widziałam salamandry na drodze. Ta zabita, z rozdziobaną przez ptaka głową, przypomniała mi o bólu. A potem to się stało. I koniec.
Za tym końcem jednak wciąż jestem i idę dalej. Nie umiem umierać na dobre, nie umiem rozpaść się do końca. Może dlatego, że nigdy nie żyję naprawdę. Tylko udaję, jak cień. Zawsze bardziej nie ma mnie, a tylko trochę jestem, więc nic się nie da zrobić w tej sprawie. Idę dalej.
Minął czas. Nie ma już o czym mówić, ani myśleć. Ślady zacierają się. Twoja twarz nie jest już tak oczywista (Czy jeszcze bym cię poznała?). A jednak są miejsca szczególne. Tam, gdzie splatały się wątki opowieści, gdzie czas zagęścił się i był domem naszej chwili, dobrym i ciepłym. Tam nadal musi gdzieś być kawałek tamtej opowieści. Powiewa na wietrze, jak zaczepiona na krzaku tkanina. Porzucona, wyrwana, łata. Wezmę ją i przyszyję do siebie. Nie chcę tak szybko zapominać.
ona
Wszystko widzę z góry. Widzieć z góry to jakby umieć przewidywać, ogarniać wzrokiem więcej w jednej chwili. Tak to rozumiem. Widzę z góry i wiem. To się zmieniło. Tak nie było, ale to już historia. Teraz jest inaczej. Stałam się jadowitym gadem. Moje ciało porasta gruba łuska. Nic mnie już nie dotknie, nie oparzy, nie zrani. Teraz niebezpieczna mogę być tylko ja.
Jest dobrze. Wszystko uspokaja się, pył opada, powoli widać zarysy i kształty, minuta po minucie, wszystko co mnie otacza nabiera realności, zupełnie jakbym stwarzała to na nowo z jakiejś mgły pełnej drobin, możliwości, zalążków. Dmucham i rozganiam ten tuman pozwalając światłu dotrzeć dalej, głębiej, osuszyć potop, oświetlić, ożywić scenę.
Panie i panowie, oto on, nowy, doskonały, hand made, czymś tam okupiony, wywalczony,
mój świat
maleńki,
na miarę.
Dobrze, już dobrze, już jest dobrze, już się uspokoiło. No, widzisz?
Była sobie kiedyś dziewczynka. Pewnego dnia zgubiła się w lesie. Kiedy myślała, że nie ma już dla niej ratunku i zginie w paszczy dzikiego zwierzęcia, nagle pojawił się mężczyzna. Wziął ją za rękę i zaprowadził do siebie. - Będziesz u mnie pracować, a jeśli się sprawdzisz, zostaniesz moją żoną. Mężczyzna miał wielki pałac, a w nim sto komnat. Do wszystkich mogła wchodzić, a tylko jedna pozostawała przed nią zamknięta. - Co jest w zamkniętej komnacie? - pytała czasem mężczyznę. - Jeszcze raz zapytasz i stracisz życie – warczał groźnie. Milczała więc, choć zamknięte drzwi kusiły. Pewnego dnia mężczyzna postanowił wyruszyć w podróż. Przed wyjazdem zawołał dziewczynę i wręczył jej klucze. – Możesz wchodzić do wszystkich pokojów, ale do zamkniętej komnaty nie waż się nawet zaglądać. Inaczej zginiesz.
Kiedy wyjechał, dziewczyna nie wytrzymała i otworzyła drzwi do zamkniętej sali.
Pośrodku, na łóżku, leżała ona, od dawna martwa.
Widok ten zostawił na jej twarzy wyraźny ślad. Dlatego kiedy mężczyzna powrócił, od razu domyślił się co się stało.
I jak sądzicie, co było dalej?
Oczywiście, teraz powinien ją zabić. Może i do tego doszło, kto wie. Niektórzy twierdzą, że
dziewczyna ze strachu zamieniła się w kamień i stoi tam po dziś dzień, choć dawno już nie ma złego mężczyzny, ani jego pałacu o stu komnatach. Ja jednak myślę, że nie była taka głupia, ani tak strachliwa. Widząc na twarzy mężczyzny tężejący gniew, miała odwagę i siłę, by sięgnąć po najbliższy ciężki przedmiot i załatwić go zanim zdążył się zorientować. A potem rzuciła jeszcze w stronę zakrwawionego ciała kilka mocnych słów i wyszła spokojnie z zamku i poszła do domu. Nigdzie się już nie gubiła, bo teraz już poznała drogę. Urosła i zmądrzała i wszyscy, łącznie z dziką puszczą i jej potwornymi mieszkańcami, mogli jej naskoczyć. Taka była.
Teraz widzę ją wyraźnie. Siedzi w kawiarni i pali papierosa. Kawa jest z mleczkiem, lekko spienionym, bez cukru, bo wszystko co prawdziwe, jej zdaniem, musi być gorzkie. Przełyka kawę i popija łzą. Ukradkiem, bo nikt nie powinien widzieć, że tak jest. Tusz na rzęsach jest wodoodporny. Na łzy trzeba być przygotowanym tak, jak na przyjęcie niezapowiedzianych gości. Czyli wie i nie wie zarazem. Bo gdyby wiedziała naprawdę, zamiast kupować wodoodporny tusz, zrobiłaby raczej coś innego, wolałaby, żeby łzy nie przychodziły do niej w tak niezapowiedziany sposób. Ale to przecież nie ich wina. Dlatego ona nie ma pretensji do łez. Trochę może do siebie, bo przecież wie, choć woli nie wiedzieć. No i jest jeszcze ktoś, o którym teraz woli nie myśleć, bo kawa jest mimo wszystko dobra i ta chwila wykradziona ze szczelnie zapakowanych zobowiązań i praktycznych czynności w słoiku jej życia. Wstaje i zamawia na wszelki wypadek kieliszek krupniku, żeby odkazić siebie zainfekowaną. Nie powinna.
Ale co ona w zasadzie powinna?
Winna?
Za krupnik i miejsce w kawiarni Amatorska. Wyciąga zmięte 20 zł z kieszeni. Wystarczy.
Jest dobrze. Wszystko uspokaja się, pył opada, powoli widać zarysy i kształty, minuta po minucie, wszystko co mnie otacza nabiera realności, zupełnie jakbym stwarzała to na nowo z jakiejś mgły pełnej drobin, możliwości, zalążków. Dmucham i rozganiam ten tuman pozwalając światłu dotrzeć dalej, głębiej, osuszyć potop, oświetlić, ożywić scenę.
Panie i panowie, oto on, nowy, doskonały, hand made, czymś tam okupiony, wywalczony,
mój świat
maleńki,
na miarę.
Dobrze, już dobrze, już jest dobrze, już się uspokoiło. No, widzisz?
Była sobie kiedyś dziewczynka. Pewnego dnia zgubiła się w lesie. Kiedy myślała, że nie ma już dla niej ratunku i zginie w paszczy dzikiego zwierzęcia, nagle pojawił się mężczyzna. Wziął ją za rękę i zaprowadził do siebie. - Będziesz u mnie pracować, a jeśli się sprawdzisz, zostaniesz moją żoną. Mężczyzna miał wielki pałac, a w nim sto komnat. Do wszystkich mogła wchodzić, a tylko jedna pozostawała przed nią zamknięta. - Co jest w zamkniętej komnacie? - pytała czasem mężczyznę. - Jeszcze raz zapytasz i stracisz życie – warczał groźnie. Milczała więc, choć zamknięte drzwi kusiły. Pewnego dnia mężczyzna postanowił wyruszyć w podróż. Przed wyjazdem zawołał dziewczynę i wręczył jej klucze. – Możesz wchodzić do wszystkich pokojów, ale do zamkniętej komnaty nie waż się nawet zaglądać. Inaczej zginiesz.
Kiedy wyjechał, dziewczyna nie wytrzymała i otworzyła drzwi do zamkniętej sali.
Pośrodku, na łóżku, leżała ona, od dawna martwa.
Widok ten zostawił na jej twarzy wyraźny ślad. Dlatego kiedy mężczyzna powrócił, od razu domyślił się co się stało.
I jak sądzicie, co było dalej?
Oczywiście, teraz powinien ją zabić. Może i do tego doszło, kto wie. Niektórzy twierdzą, że
dziewczyna ze strachu zamieniła się w kamień i stoi tam po dziś dzień, choć dawno już nie ma złego mężczyzny, ani jego pałacu o stu komnatach. Ja jednak myślę, że nie była taka głupia, ani tak strachliwa. Widząc na twarzy mężczyzny tężejący gniew, miała odwagę i siłę, by sięgnąć po najbliższy ciężki przedmiot i załatwić go zanim zdążył się zorientować. A potem rzuciła jeszcze w stronę zakrwawionego ciała kilka mocnych słów i wyszła spokojnie z zamku i poszła do domu. Nigdzie się już nie gubiła, bo teraz już poznała drogę. Urosła i zmądrzała i wszyscy, łącznie z dziką puszczą i jej potwornymi mieszkańcami, mogli jej naskoczyć. Taka była.
Teraz widzę ją wyraźnie. Siedzi w kawiarni i pali papierosa. Kawa jest z mleczkiem, lekko spienionym, bez cukru, bo wszystko co prawdziwe, jej zdaniem, musi być gorzkie. Przełyka kawę i popija łzą. Ukradkiem, bo nikt nie powinien widzieć, że tak jest. Tusz na rzęsach jest wodoodporny. Na łzy trzeba być przygotowanym tak, jak na przyjęcie niezapowiedzianych gości. Czyli wie i nie wie zarazem. Bo gdyby wiedziała naprawdę, zamiast kupować wodoodporny tusz, zrobiłaby raczej coś innego, wolałaby, żeby łzy nie przychodziły do niej w tak niezapowiedziany sposób. Ale to przecież nie ich wina. Dlatego ona nie ma pretensji do łez. Trochę może do siebie, bo przecież wie, choć woli nie wiedzieć. No i jest jeszcze ktoś, o którym teraz woli nie myśleć, bo kawa jest mimo wszystko dobra i ta chwila wykradziona ze szczelnie zapakowanych zobowiązań i praktycznych czynności w słoiku jej życia. Wstaje i zamawia na wszelki wypadek kieliszek krupniku, żeby odkazić siebie zainfekowaną. Nie powinna.
Ale co ona w zasadzie powinna?
Winna?
Za krupnik i miejsce w kawiarni Amatorska. Wyciąga zmięte 20 zł z kieszeni. Wystarczy.
niedziela, 8 stycznia 2012
kiedyś
Pamiętaj i nie zapominaj. To, co kochasz, jest tylko cieniem prawdy. Prawda jest piękniejsza i lepsza, jest doskonalsza i nigdy Cię nie zawiedzie. Prawda urodziła się razem z Tobą, jest doskonale Twoja, pasuje, przylega i nie uciska. Prawda uszyta na miarę. Jak twoja własna skóra. Niczego od ciebie nie chce. Jest, czeka i tęskni.
Każde ludzkie spotkanie jest tylko cieniem. Każde ludzkie słowo, to zaledwie echo prawdziwych słów. To, co chcę ci powiedzieć musi poczekać. Kiedyś wszystko stanie się proste, jasne. Kiedyś.
W pewnej studni żyła istota. Nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie słyszał, nikt prócz wody. Ona znała ją naprawdę. Ale wolała nic na ten temat nie mówić. Milczała.
Istota nie znała siebie aż tak dobrze, dlatego często wpatrywała się w swoje odbicie w srebrnej tafli i przypuszczała, że to właśnie ona. Sądziła że jest płaską powierzchnią dryfującą na wodzie, przejrzystą, delikatną jak skrzydło ważki. Mówiła ustami wymalowanymi na wodzie, patrzyła tamtymi oczami. Dziwiło ją jednak, że jej oczy mają w sobie jasne światełka, a przecież to, co widziała było jedynie ciemną powierzchnią wody. Skąd więc brało się światło? Pewnego dnia zapytała wodę: zobacz, mam w oczach jasne światełka, a przecież wzrok mam utkwiony w tobie, ciemnej i lśniącej. Skąd bierze się to światło?
Woda długo powtarzała słowa dziewczyny, bo tak to jest z wodą ukrytą na dnie studni, wszystko musi najpierw przeanalizować, powtórzyć głośno, zapytać o zdanie echo. W końcu wybrzmiały ostatnie dźwięki, umilkły zwielokrotnione znaki zapytania. Wtedy pochyliłam się nad studnią i wrzuciłam do niej kamień. Powierzchnia wody zmarszczyła się, skurczyła gwałtownie. A potem na jej srebrnym lustrze, tam, wewnątrz chłodnego tunelu, zobaczyłam siebie. Odtąd zamieszkałam w studni.
Chcę przez to powiedzieć,
a tymczasem słowa
milczą w sposób doskonały
Wczoraj w nocy, w tańcu, w gąszczu ludzi i w muzyce zanurzona cała zrozumiałam to lepiej. Że wszystko to musi poczekać, bo słowa, podobnie jak ludzie, są jedynie cieniem. Kiedyś w innym tańcu wszystko to stanie się naprawdę.
Każde ludzkie spotkanie jest tylko cieniem. Każde ludzkie słowo, to zaledwie echo prawdziwych słów. To, co chcę ci powiedzieć musi poczekać. Kiedyś wszystko stanie się proste, jasne. Kiedyś.
W pewnej studni żyła istota. Nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie słyszał, nikt prócz wody. Ona znała ją naprawdę. Ale wolała nic na ten temat nie mówić. Milczała.
Istota nie znała siebie aż tak dobrze, dlatego często wpatrywała się w swoje odbicie w srebrnej tafli i przypuszczała, że to właśnie ona. Sądziła że jest płaską powierzchnią dryfującą na wodzie, przejrzystą, delikatną jak skrzydło ważki. Mówiła ustami wymalowanymi na wodzie, patrzyła tamtymi oczami. Dziwiło ją jednak, że jej oczy mają w sobie jasne światełka, a przecież to, co widziała było jedynie ciemną powierzchnią wody. Skąd więc brało się światło? Pewnego dnia zapytała wodę: zobacz, mam w oczach jasne światełka, a przecież wzrok mam utkwiony w tobie, ciemnej i lśniącej. Skąd bierze się to światło?
Woda długo powtarzała słowa dziewczyny, bo tak to jest z wodą ukrytą na dnie studni, wszystko musi najpierw przeanalizować, powtórzyć głośno, zapytać o zdanie echo. W końcu wybrzmiały ostatnie dźwięki, umilkły zwielokrotnione znaki zapytania. Wtedy pochyliłam się nad studnią i wrzuciłam do niej kamień. Powierzchnia wody zmarszczyła się, skurczyła gwałtownie. A potem na jej srebrnym lustrze, tam, wewnątrz chłodnego tunelu, zobaczyłam siebie. Odtąd zamieszkałam w studni.
Chcę przez to powiedzieć,
a tymczasem słowa
milczą w sposób doskonały
Wczoraj w nocy, w tańcu, w gąszczu ludzi i w muzyce zanurzona cała zrozumiałam to lepiej. Że wszystko to musi poczekać, bo słowa, podobnie jak ludzie, są jedynie cieniem. Kiedyś w innym tańcu wszystko to stanie się naprawdę.
piątek, 6 stycznia 2012
nie moja cisza
Wiatr uderza w dom. Dom uderza w nią. Ściany zacieśniają się. Wszystko jak w złym śnie, jakieś niechciane. Takie jest. Zimno. Choć ciepło na dworze. Zima ustąpiła, znowu roztopy. Zima się zacina, ma falstarty, zmienne nastroje, sama przeżywa kryzys. Śnieg kurczy się jak ciało ślimaka. Wystają suche badyle. Rzygi na łąkach, rzygi i łajno. A ona tymczasem siedzi w pokoju na górze i wsłuchuje się martwo w to, co za ścianą, w tę furię wiatru. Cisza. W ciszy słychać jęki domu. Awantura domowa. Patrzy w pustkę. Stara się w nic, ale trudno. Pustka zatrzymuje wzrok, stawia mu czoła. Jest jednak czymś, powierzchnią. Szklistą i śliską, ale.
Odkąd zabroniła sobie mówić, nie ma już ochoty patrzeć. Patrzenie miało sens, dziwiło, a ze zdziwienia rodziły się słowa. Wydobywała na powierzchnię dziecko poczęte ze spotkania. Nie mogąc mówić, stara się nie patrzeć, nie zwiedzać wzrokiem nowych przedmiotów, nie badać kolorów, nie wodzić po kształtach i zagłębieniach. Siedzi i patrzy, a to i tak za dużo, za dużo.
Nie mów prawdy – powiedział
ona przeszkadza mi spać
w nocy widzę ją,
jest naga
nie mów prawdy.
Wtedy po raz pierwszy
spotkała ciszę.
Cisza ma także swój język. Język ciszy, to przeciw-język. Anty-słowa są jak podwodne bańki. Uwypuklają się i chcą za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię, urodzić się, móc stać się prawdziwym słowem, móc zabrzmieć. W tej niemocy ukrywa się potężna siła. Pcha słowa w stronę ust. Wypełnia nimi jej głowę. Rozsadza ją i napiera. Słowa wylatują uszami i umierają.
Siedzi i czuje jak bąbelki słów wędrują w niej coraz wyżej i wyżej. - Ta cisza nie jest moja – myśli – pożyczyłam ją i trzeba oddać. Jak ja w niej wyglądam? Bzdura – mówi do siebie i już wie, że złamała zakaz. Pakuje ciszę do koperty, ślini brzeg, a potem nakleja znaczek z Mikołajem. Wyśle mu to. Od dawna powinien wiedzieć. Dawno już miała mu oddać, ale nie umiała. Prawda jest w słowach. Jej słowa omijały jego prawdę. To strach. Jego cień jest zawsze przy niej i każe jej milczeć. Za każdym słowem, którego on nie chce, cień zasłania jej oczy. W nocy ma koszmary. Nie umie odnaleźć się tu, gdzie jest. Prawda ucieka jej spod nóg i naśmiewa się.
Teraz wsiada do samochodu. Na pocztę jest 10 km. Szosa śliska, droga ciemna i niebezpieczna. To za dużo, jak dla niej. Stchórzy także i tym razem, a potem będzie za karę siedzieć w ciszy. W zasadzie już przeprasza, już czuje się źle z tym, co zaledwie pomyślała. Jak dziecko, jak dawniej. Nic się nie zmienia. U niej, po staremu, no tak, zawsze po staremu.
Jego cień zabrania jej dorosnąć. Woli małą i bezbronną. Zamyka w ciszy i przypomina.
Prawda jest kobietą. Nie daje spokoju.
Odkąd zabroniła sobie mówić, nie ma już ochoty patrzeć. Patrzenie miało sens, dziwiło, a ze zdziwienia rodziły się słowa. Wydobywała na powierzchnię dziecko poczęte ze spotkania. Nie mogąc mówić, stara się nie patrzeć, nie zwiedzać wzrokiem nowych przedmiotów, nie badać kolorów, nie wodzić po kształtach i zagłębieniach. Siedzi i patrzy, a to i tak za dużo, za dużo.
Nie mów prawdy – powiedział
ona przeszkadza mi spać
w nocy widzę ją,
jest naga
nie mów prawdy.
Wtedy po raz pierwszy
spotkała ciszę.
Cisza ma także swój język. Język ciszy, to przeciw-język. Anty-słowa są jak podwodne bańki. Uwypuklają się i chcą za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię, urodzić się, móc stać się prawdziwym słowem, móc zabrzmieć. W tej niemocy ukrywa się potężna siła. Pcha słowa w stronę ust. Wypełnia nimi jej głowę. Rozsadza ją i napiera. Słowa wylatują uszami i umierają.
Siedzi i czuje jak bąbelki słów wędrują w niej coraz wyżej i wyżej. - Ta cisza nie jest moja – myśli – pożyczyłam ją i trzeba oddać. Jak ja w niej wyglądam? Bzdura – mówi do siebie i już wie, że złamała zakaz. Pakuje ciszę do koperty, ślini brzeg, a potem nakleja znaczek z Mikołajem. Wyśle mu to. Od dawna powinien wiedzieć. Dawno już miała mu oddać, ale nie umiała. Prawda jest w słowach. Jej słowa omijały jego prawdę. To strach. Jego cień jest zawsze przy niej i każe jej milczeć. Za każdym słowem, którego on nie chce, cień zasłania jej oczy. W nocy ma koszmary. Nie umie odnaleźć się tu, gdzie jest. Prawda ucieka jej spod nóg i naśmiewa się.
Teraz wsiada do samochodu. Na pocztę jest 10 km. Szosa śliska, droga ciemna i niebezpieczna. To za dużo, jak dla niej. Stchórzy także i tym razem, a potem będzie za karę siedzieć w ciszy. W zasadzie już przeprasza, już czuje się źle z tym, co zaledwie pomyślała. Jak dziecko, jak dawniej. Nic się nie zmienia. U niej, po staremu, no tak, zawsze po staremu.
Jego cień zabrania jej dorosnąć. Woli małą i bezbronną. Zamyka w ciszy i przypomina.
Prawda jest kobietą. Nie daje spokoju.
wtorek, 3 stycznia 2012
już dość o tym
A jednak wróciłam. Droga pod górę była śliska jak ciało węża. Samochód warczał, koła wyrzucały w ciemność fontanny śniegu. Tuż za zakrętem stanęliśmy. Koniec. Resztę podróży trzeba odbyć na piechotę. Jak pielgrzymkę, jak pokutę. Wyciągamy torby i plecaki i wspinamy się po wyślizganym śniegu potykając się i ślizgając. A potem jest już dom, z jego ciepłem i przygaszonym światłem, jest gwar. Gromada dzieci buduje pośrodku jadalni miasto. Siadamy i kontemplujemy to pożyczone ciepło, nasycamy się nim, by znowu móc żyć prawdziwym życiem. Tam skąd wróciliśmy wiedziemy żywot upiorów, zjaw, puste, wydrążone, udawane. Teraz powracamy z ciemności i nicości, z ciszy, ze świata co się składa z cieni, co jest pusty w środku i tylko oklejony cienką warstwą minionych obrazów, nierzeczywistych widoków. Powracamy do życia. Tamten świat żywi się pamięcią, pochłania ją jak paliwo, spala i zużywa i dzięki temu trwa nadal. Tam, zanurzam się w magmie minionych nadtopionych obrazów i tonę. Tu, nasze wampiryczne istnienie może się nasycić, odżyć, wzmocnić. Znowu zaczynamy przypominać ludzi, żyjemy prawie jak oni.
Zima. Przyprószone śniegiem powieki i kłujący chłód w gardle. O poranku wybiegam z domu. Rytmiczny trucht i mój oddech stają się jednym, ja i ja, spotykamy się gdzieś w środku tego rytmu. To ważne, dzień po dniu, każdego poranka, wyjść na spotkanie siebie i dać sobie tę chwilę to widzenie. Dwa słowa nie wypowiedziane trafiają prosto we mnie. Wybiegam na rozległą łąkę i dech mi zapiera. Biała przestrzeń, której nie daje się objąć wzrokiem. Oko ześlizguje się za horyzont. Uświadamiam sobie jak jesteśmy podobne, ja i ta przestrzeń, ten kawałek świata, co się wydaje nieskończony, który nie daje się tak łatwo zamknąć w jednym spojrzeniu. Otwarta, rozległa przestrzeń wypuszcza mnie z ręki. Spadam w pustkę. Tak jest, spadam w pustkę. Teraz widzę to wyraźnie. Zostało puste miejsce, o które próbowałam się oprzeć. Osuwam się.
Wciąż jeszcze robię porządki po tej historii. Wyrzucam maile, zdjęcia, wiersze. Delete – tak muszę powiedzieć, na to wszystko. Tylko delete. Z każdym znakiem po tym, co było żegnam się czule, a potem wysyłam w kosmos, w pustą, nieskończoną przestrzeń. Jak motyla. Uwalniam. O poranku, na otwartej łące, mając wokół siebie góry i potężne niebo nad głową, patrzę jak wszystko to frunie w górę i pozostawia mnie jeszcze bardziej opustoszałą i niedającą się objąć w żaden sposób. Śnieg pada i wiatr chwyta w locie drobne płatki. Unosi w górę i każe im tańczyć tuż nade mną. Leżę w śniegu, pośrodku łąki i patrzę na ten taniec, specjalnie dla mnie wykonany o poranku. Nikomu się nie chce o tej porze tańczyć, tylko nam. Nikomu się nie chce żyć tak, jak nam, a jednak płatki odfruwają, a wiatr ustaje. Po drodze śliskiej jak ciało węża, równym truchtem wracam do niby istnienia.
Delete mówię tej historii i nie mówmy już o tym więcej.
Zima. Przyprószone śniegiem powieki i kłujący chłód w gardle. O poranku wybiegam z domu. Rytmiczny trucht i mój oddech stają się jednym, ja i ja, spotykamy się gdzieś w środku tego rytmu. To ważne, dzień po dniu, każdego poranka, wyjść na spotkanie siebie i dać sobie tę chwilę to widzenie. Dwa słowa nie wypowiedziane trafiają prosto we mnie. Wybiegam na rozległą łąkę i dech mi zapiera. Biała przestrzeń, której nie daje się objąć wzrokiem. Oko ześlizguje się za horyzont. Uświadamiam sobie jak jesteśmy podobne, ja i ta przestrzeń, ten kawałek świata, co się wydaje nieskończony, który nie daje się tak łatwo zamknąć w jednym spojrzeniu. Otwarta, rozległa przestrzeń wypuszcza mnie z ręki. Spadam w pustkę. Tak jest, spadam w pustkę. Teraz widzę to wyraźnie. Zostało puste miejsce, o które próbowałam się oprzeć. Osuwam się.
Wciąż jeszcze robię porządki po tej historii. Wyrzucam maile, zdjęcia, wiersze. Delete – tak muszę powiedzieć, na to wszystko. Tylko delete. Z każdym znakiem po tym, co było żegnam się czule, a potem wysyłam w kosmos, w pustą, nieskończoną przestrzeń. Jak motyla. Uwalniam. O poranku, na otwartej łące, mając wokół siebie góry i potężne niebo nad głową, patrzę jak wszystko to frunie w górę i pozostawia mnie jeszcze bardziej opustoszałą i niedającą się objąć w żaden sposób. Śnieg pada i wiatr chwyta w locie drobne płatki. Unosi w górę i każe im tańczyć tuż nade mną. Leżę w śniegu, pośrodku łąki i patrzę na ten taniec, specjalnie dla mnie wykonany o poranku. Nikomu się nie chce o tej porze tańczyć, tylko nam. Nikomu się nie chce żyć tak, jak nam, a jednak płatki odfruwają, a wiatr ustaje. Po drodze śliskiej jak ciało węża, równym truchtem wracam do niby istnienia.
Delete mówię tej historii i nie mówmy już o tym więcej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)