poniedziałek, 16 stycznia 2012

kolędowanie

Zasypało. Dzieciaki biegają po dworze jak wściekłe. Śnieg doprowadza je do obłędu. W euforii, rozedrgane, kolorowe plamy, drążą w zaspach długie tunele. Znikają w nich, a potem wydostają się na powierzchnię i znowu. To szaleństwo nie ma końca. Chciałyby zakopać się i zostać tak w białym świecie, który nam, dużym i zmarzniętym, z krążeniem w odwrocie, zdaje się zimny i nieprzyjazny. Dzieci są gorące. Kiedy wracają do domu, po wielu godzinach, ich czerwone buzie są mokre od potu. Włosy sterczą wilgotne i posklejane. Przypominają teraz małe futrzaste zwierzęta zabrane z lasu, wyrwane ze swojego naturalnego środowiska, nieokrzesane i z tym swoim nadmiarem siły, energii.
Wieczorem wychodzą ci nieco starsi, ci co już nie potrafią się cieszyć tak jawnie i po prostu. Biorą latarki czołówki i udając poważną ekspedycję, albo edukacyjny spacer, znikają, by podobnie jak młodsi, a jednak pod osłoną nocy, z lubością zanurzyć się w zimnej bieli. Wrócą już tak samo mokrzy i szczęśliwi.
Pamiętam wieczór na Ursynowie. Ja i kilkoro znajomych, wszyscy około dziesięcioletni. Piękni dziesięcioletni. Naprawdę. Zjeżdżaliśmy z górki pod blokiem na plastikowych nartach. Nie wiedzieliśmy, że narty mogą mieć wiązania, potrzebować specjalistycznych butów i że w ogóle narciarstwo to sport kosztowny i snobistyczny. Przecież wystarczyły proste kawałki plastiku, dwa kije i już. Niektórzy z nas widzieli nawet narciarski wyciąg, gdzieś w Zakopanym podczas rodzinnych ferii. Ale po co wyciąg? My radziliśmy sobie doskonale bez niego. Zresztą, wspinanie się pod górę było równie przyjemne jak zjeżdżanie. Można było udawać, że utknęło się pośrodku stoku i wołać o pomoc czekając aż wysunie się ku nam pomocna ręka. Albo zsunąć się tyłem, wpaść na kogoś przy tym i wykonać kilka koziołków wspólnie, a na koniec wylądować na śniegu w poczuciu jakiegoś totalnego szczęścia. Pamiętam jeden taki wieczór. Sturlaliśmy się wszyscy na dół i zalegliśmy na śniegu machając w górze lekkimi nartkami. Nad nami rozciągało się rozgwieżdżone niebo. Wyobrażaliśmy sobie, że wędrujemy po niebie, zwiedzamy gwiazdy i galaktyki w naszych plastikowych, wypiętych w górę, nartach. Snuliśmy przy tym niestworzone opowieści. Było nam ciepło i dobrze i zdawało się, że ta chwila w śniegu nie skończy się nigdy. Że będziemy tak iść w życiu zawsze w stronę rozgwieżdżonego nieba. Spełnieni, bo byliśmy przecież w swoim żywiole.
W tym roku, wieczorem po Wigilii, ktoś zapukał do drzwi. To S. i jej mama. Takie niezobowiązujące kolędowanie postanowiły zrobić i wpadły podzielić się opłatkiem. Zaśpiewaliśmy coś razem, żeby stało się zadość tradycji, a potem pojawił się pomysł odwiedzenia jeszcze jednych sąsiadów. W przydeptanych kapciach, z opłatkiem w garści, pobiegliśmy kilka pięter w dół. I kiedy i tam zaśpiewaliśmy kolędę i usiedliśmy przy stole, uświadomiłam sobie, że jesteśmy tu teraz w tym samym składzie, co tamtego wieczora. Już bez naszych plastikowych nart, bez kolorowych kombinezonów i ciepłych czapek z pomponami. Niemniej i teraz jest zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciąż w tej samej drodze. Po latach, a jednak ciągle tam. Każdy z nas już z czasem przyklejonym do twarzy, już inny, u rodziców tylko na chwilkę, albo z pragnieniem uwolnienia, już na innych zasadach. Nie znamy się, widujemy z rzadka, raz do roku i chyba nie łączy nas wiele, a jednak coś z tego pozostało. Nie może być przypadkiem to spotkanie. Nie może być pozbawione znaczenia. Twarze z maską czasu, brzuchy, kształty już inne i lekkość poruszania i to krążenie w odwodzie, wiadomo. Już nie zanurzymy się w śniegu, już nie pojeździmy razem na prostych nartach i nie sturlamy się na siebie tak bezkarnie. I w zasadzie teraz to właśnie mogłoby nas łączyć. Ta niemoc, to przemienianie się w czasie.
Patrzyłam na nich, ale nie śmiałam spytać, czy czują to, co ja. Czy przypadkiem jakiś kawałek nas samych nie został tam, na tym śniegu i nie czeka na nas, by powędrować dalej po zaśnieżonym zimowym niebie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz