Znowu wyruszam. Który to już raz? Czas wraca do początku. Reset. Znowu zaczynam od nowa, historia jest wyczyszczona. A jednak, coś tam zostało, coś, do czego nie mam już dostępu, do czego nie dokopię się, nie wydrę tego z zakamarków. Jest i już, przyrosło do mnie, obrosło żywą tkanką, już nie wiem, gdzie ja, a gdzie ten obcy szczegół, kawałek minionego życia, pasożytujący na moim ciele. Na poły tylko żywy.
O poranku wsiądę w samochód. Słońce obleje śnieg porannym złotem. Dom będzie spał. Droga zabłyśnie niebezpiecznie. W Krośnie zostawię mojego grata na pastwę miejscowych poszukiwaczy szczęścia i wsiądę w autobus. Ruszymy, by zdobyć podkarpackie wzniesienia, górki i góreczki z poprzyklejanymi do nich domkami, chatkami, kościółkami, z porannymi wędrowcami przemierzającymi drogi w samotnych pielgrzymkach. A potem krajobraz rozpłaszczy się nagle i wiem już, że wtedy zakręci mi się w głowie. Bo przecież tam, przede mną góry powinny dawać oczom oparcie, a tymczasem przestrzeń będzie nieskończona, horyzont spłynie w dół. Opustoszały krajobraz będzie mnie nudził i przypominał mi o tym, co zostawiłam za sobą. Już jutro zatęsknię do domu, już jutro pożałuję, ale autobus nie zawróci, droga prowadzić będzie wciąż dalej i dalej. Sen przetykać się będzie z jawą, myśli będą się plątać i rozlewać po nieskończonym podróżnym bezczasie.
A tu zostaną dzieci. Wraz z nimi lekcje, drobne pouczenia, spięcia domowe i sterty nieposkładanych skarpetek. Pranie i prasowanie. Zostanie równy rytm i powtarzalność. Mam przed sobą kilka dni w nieokreślonym, szczyptę czasu odmiany i nieregularności, wyrwane z codzienności chwile na spotkanie oko w oko ze sobą samą. Trochę się boję.
Ale dziś jeszcze dzieli mnie od tego wszystkiego całe morze czasu. Jeszcze tu siedzę i zastanawiam się nad zestawem koniecznych przedmiotów, gwarantów przetrwania. Książka, zeszyt, długopis, a do tego kostiumy, buty pomalowane na biało, kuferek z maskami, ciuszkami, brzękadełkami. Wszystko to nie wygląda zbyt poważnie. Tak, oczywiście, dorzucę do tego bieliznę i kosmetyczkę, ale tylko pod warunkiem, że znajdzie się na nie miejsce. Ten stan, w którym wybieram spośród uniwersum przedmiotów te, których naprawdę mi potrzeba, to czas oczyszczenia. Jak wiele zostaje. Dlaczego tak bardzo obrastam w to, co zbędne? Dlaczego moja niegdysiejsza zasada – mieć tylko to, bez czego nie można się obejść – już mi nie wystarcza? A przecież nadal ideałem jest jeden plecak tak, by móc w każdej chwili zebrać się i wyjść. Być może potrafię to nadal, tylko inaczej, bo teraz zostawiam za sobą ślad, a wcześniej potrafiłam znikać tak, jakby nigdy mnie nie było, jakbym się tylko komuś przywidziała. O poranku, gdy słońce oblewa świat świeżą pozłotą, wtedy najlepiej wychodzi się z domu, wtedy najlepiej się znika. Te kilka rzeczy zebranych w plecak, torba płócienna na ramieniu i niewyspanie, które dodaje całej operacji uroku, rozmywa wszystko i zaciera kontury. Znikałam zawsze z poczuciem, że dla mnie to nowy początek, który może zdarzyć się zawsze, wtedy w eleganckiej dzielnicy miasta, w zaspanym miasteczku i teraz, wystarczy poranek.
Więc wyruszę. Zacznę znowu podróż, której od dawna nie mogę ukończyć. I dobrze. Moja bezdomność, którą dźwigam jak dom, na własnych plecach, uwalnia mnie od konieczności ukorzenienia, pozwala mi na dryf w nieznane. A jak wrócę, to nie wiem, co będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz