czwartek, 12 stycznia 2012

w starej szkole

Pobudka w nieswoim łóżku. To standard. Tyle, że do tego nieswojego codziennego zdążyłam już przywyknąć A teraz, w nowym miejscu, w nowym łóżku, świadomość oderwania i wykorzenienia staje się jeszcze mocniejsza, jeszcze bardziej prawdziwa i trudna.
Nocujemy w starej szkole. Na fasadzie wyryto datę 1911. Okna są wysokie, oprawione rytmicznym, ceglanym wzorem. Ładne, staranne i mieszczańskie na wskroś miejsce w środku beskidzkiej wioski. Tak pewnie musiało być zawsze. Nauczyciel był inny od reszty. Mieszkał, żył, nawet wyrażał się inaczej. Pośród drewnianych chatek, stanowił taki właśnie monumentalny, trochę romantyczny, a trochę surowy, ceglany gmach.
Wieczorem wędruję wysokimi korytarzami w stronę jadalni. Meble są tu ciężkie, a lustra zwielokrotniają przestrzeń. W ciszy szukam śladów starego dzwonka w ręku szkolnego stróża. Małe, srebrne drobiny zabłąkane w milczeniu. Linijka stuka niecierpliwie o drewniany pulpit. Stary nauczyciel, o twarzy okolonej siwą brodą, przypomina dzieciom samego boga. Bywa dobry i troskliwy, ale zdarza mu się surowe spojrzenie, gest, albo słowo. I tak dużo wie. Kiedy opowiada, dzieciakom otwierają się buzie. Nie może być, że świat jest aż tak bardzo różny od tego tu. Nie może być.
W potężnych salach dzieci są małe i prawie niewidoczne. Drobinki koloru, gałgankowe laleczki. Zmarznięte zimą, latem pachnące sianem i chlebem. Po lekcjach wybiegają jak kolorowe piłki, na drogę, a potem wędrują grupkami dźwigając pod pachą książki. Niektóre mieszkają zbyt daleko. Ojcowie przyjeżdżają po nie saniami lub wozem. Tak sobie to wyobrażam siedząc w jadalni, nad parującą herbatą. Wszyscy już śpią, a dom zdaje się czuwać. Jest napięty jak struna, zawsze gotowy, podobnie jak nauczyciel. Wyprostowany i uładzony. Nie może dać plamy.
Niewiele się zmieniło w beskidzkiej wiosce. Jest oczywiście sklep, jeździ autobus, wszyscy mają telewizor i wydaje się, że wszystko już wiedzą. A jednak, kiedy wędruję w górę nad Krzyżówkami mija mnie zaprzęg. Koń z trudem ciągnie sanie pod górę, rży i protestuje bijąc kopytami o śnieg. Na saniach jedzie mężczyzna o wymiętej, obojętnej twarzy. Pali. A dym mieszka się z parą unoszącą się nad końskim zadem. Mijają mnie. Dopiero teraz widzę, że do sań przyczepione są zwykłe dziecięce sanki, a na nich siedzi chłopaczek, może dziesięcioletni. Trzyma przed sobą wypchany tornister. Chłopiec ze starej szkoły – myślę, z tamtej szkoły, z tamtego czasu.
Wędrujemy dalej. Droga pnie się stromo pod górę. Jakieś pięć kilometrów od wsi znajdujemy przysiółek. Kilka drewnianych domków na nieskalanej bieli, na otwartej polanie pośród gór. To tu prowadzą ślady sań. Do nieba jest blisko, wystarczy wyciągnąć rękę. Chmury kłębią się dziś nisko. Zaglądam do starej szopy. W okno pocięte pajęczynami. Wewnątrz w pracowni stolarza widzę porzucone narzędzia. Ale to nie wszystko. Są tam też ciemne zimowe poranki, chłód, wyczuwam zapach konia i kanapki z kiełbasą, chłód wody ze studni.
Stary nauczyciel wie o wszystkim. Zna swoich uczniów dobrze. Odwiedza ich nawet na końcu świata. Zanim zapuka do drzwi, zagląda przez okno. Czuje, jak pulsuje życie tak różne od tego, które sam zna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz