Czasem trudno mi sklecić zdanie. Każde słowo nastręcza wiele problemów. Zadaje pytania, a ja nie potrafię na nie odpowiedzieć. Więc milczę.
Nie klei mi się rozmowa.
Słowo do słowa.
Cisza z ciszą bardziej
Albo z niczym jakieś nic,
pauzy tylko wypuszczam z siebie
jak niewypełnione dymki,
jedna za drugą
i tyle mogę
i ani słowa więcej.
Czasem jestem jedynie skorupą. Pusto w środku. Nie szukajcie mnie tu, gdzie jestem. Zapadłam się, rozpadłam w nic. O poranku sprawdzam kalendarz. Zaznaczam kolejny upuszczony na podłogę dzień, przesuwam się dalej pchana siłą rozpędu. Robię, wykonuję, działam, a potem padam i znikam na dobre. I tak jest. I to jest bycie. A ono było dobre, tak widział Bóg.
Zima mnie przysypała, zatkała mi usta, wypełniła zimną watą. Tkwię bez ruchu, zamknięta w samej sobie. Białe przed oczami w ilości niepoliczalnej. Wiele oczu, wywalonych białek.
Wieść o spotkaniu z ludźmi budzi lęk. Trzeba mówić, a to takie trudne. Trzeba patrzeć, fiksować wzrok na czyjejś twarzy, to taki wysiłek. Nie dam rady, nie teraz.
Na taśmociągu moim codziennym wjeżdżam w machinę, która mnie co dzień ostemplowuje kolejną datą, zostawia mi to na twarzy, nie zmywalne paski, kody kreskowe. Po tym mnie kiedyś rozpoznają. Za pomocą czytnika dowiedzą się, że ja to ja, mimo twarzy co się zamieni w sieć linii, co już będzie jedynie pasmem kresek. Codzienność przesuwa się, jak mechaniczna taśma, nie muszę jej dźwigać, nie muszę się starać, odczuwać zbyt wiele, zanadto uczestniczyć. Wystarczy, że widać mnie tam, gdzieś w jakimś zaplanowanym mechanicznym ruchu. To znaczy, że chyba jestem. Bez okularów źle widać. Widać mnie, czy nie? W tym śniegu, w zaspach, całą napełnioną mrozem? Całą wypchaną?
Kiedy mija dzień, z rozkoszą, wcześniej jeszcze niż dzieci, zapadam w sen, jak w głęboki śnieg. Nie wołam pomocy. Poddaje się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz