A jednak wróciłam. Droga pod górę była śliska jak ciało węża. Samochód warczał, koła wyrzucały w ciemność fontanny śniegu. Tuż za zakrętem stanęliśmy. Koniec. Resztę podróży trzeba odbyć na piechotę. Jak pielgrzymkę, jak pokutę. Wyciągamy torby i plecaki i wspinamy się po wyślizganym śniegu potykając się i ślizgając. A potem jest już dom, z jego ciepłem i przygaszonym światłem, jest gwar. Gromada dzieci buduje pośrodku jadalni miasto. Siadamy i kontemplujemy to pożyczone ciepło, nasycamy się nim, by znowu móc żyć prawdziwym życiem. Tam skąd wróciliśmy wiedziemy żywot upiorów, zjaw, puste, wydrążone, udawane. Teraz powracamy z ciemności i nicości, z ciszy, ze świata co się składa z cieni, co jest pusty w środku i tylko oklejony cienką warstwą minionych obrazów, nierzeczywistych widoków. Powracamy do życia. Tamten świat żywi się pamięcią, pochłania ją jak paliwo, spala i zużywa i dzięki temu trwa nadal. Tam, zanurzam się w magmie minionych nadtopionych obrazów i tonę. Tu, nasze wampiryczne istnienie może się nasycić, odżyć, wzmocnić. Znowu zaczynamy przypominać ludzi, żyjemy prawie jak oni.
Zima. Przyprószone śniegiem powieki i kłujący chłód w gardle. O poranku wybiegam z domu. Rytmiczny trucht i mój oddech stają się jednym, ja i ja, spotykamy się gdzieś w środku tego rytmu. To ważne, dzień po dniu, każdego poranka, wyjść na spotkanie siebie i dać sobie tę chwilę to widzenie. Dwa słowa nie wypowiedziane trafiają prosto we mnie. Wybiegam na rozległą łąkę i dech mi zapiera. Biała przestrzeń, której nie daje się objąć wzrokiem. Oko ześlizguje się za horyzont. Uświadamiam sobie jak jesteśmy podobne, ja i ta przestrzeń, ten kawałek świata, co się wydaje nieskończony, który nie daje się tak łatwo zamknąć w jednym spojrzeniu. Otwarta, rozległa przestrzeń wypuszcza mnie z ręki. Spadam w pustkę. Tak jest, spadam w pustkę. Teraz widzę to wyraźnie. Zostało puste miejsce, o które próbowałam się oprzeć. Osuwam się.
Wciąż jeszcze robię porządki po tej historii. Wyrzucam maile, zdjęcia, wiersze. Delete – tak muszę powiedzieć, na to wszystko. Tylko delete. Z każdym znakiem po tym, co było żegnam się czule, a potem wysyłam w kosmos, w pustą, nieskończoną przestrzeń. Jak motyla. Uwalniam. O poranku, na otwartej łące, mając wokół siebie góry i potężne niebo nad głową, patrzę jak wszystko to frunie w górę i pozostawia mnie jeszcze bardziej opustoszałą i niedającą się objąć w żaden sposób. Śnieg pada i wiatr chwyta w locie drobne płatki. Unosi w górę i każe im tańczyć tuż nade mną. Leżę w śniegu, pośrodku łąki i patrzę na ten taniec, specjalnie dla mnie wykonany o poranku. Nikomu się nie chce o tej porze tańczyć, tylko nam. Nikomu się nie chce żyć tak, jak nam, a jednak płatki odfruwają, a wiatr ustaje. Po drodze śliskiej jak ciało węża, równym truchtem wracam do niby istnienia.
Delete mówię tej historii i nie mówmy już o tym więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz