Znowu noc bez snu. Wstaję i otwieram okno w dachu, okno wprost na niebo. W dole widzę czarne morze nocnego lasu. W ciszy rozlega się potężny ryk. Raz za razem rozdziera tkaninę ciemności. Rykowisko. Jelenia miłość, nocny koszmar, na śmierć i życie.
Wracam do łóżka. Chłodne i puste, otula mnie obojętnym ramieniem koca.
-Jesteśmy sami?
- Tak, ja i ty, moje drogie łóżko. Niech tak pozostanie. Niech nigdy nie będzie inaczej. Trzymaj mnie co noc w swoich chłodnych objęciach i nie oddawaj nikomu.
Zerkam na zegarek. Czas stanął w miejscu. Jesienny chłód wpada przez uchylone okno. Opowieść o chłodnym policzku.
-Przytul się mocniej - szepcze poduszka - przytul i zapomnij.
Sen nie nadchodzi. Myśli pędzą autostradą głowy. Wszystkie te obrazy, sytuacje, słowa, myśli, te wypowiedziane i nie, wszystko to kotłuje się we mnie i nie daje spokoju. W ciemności widzę ciebie. Nic na to nie poradzę. Moja wola i uczucia dziś się nie spotkają. I pewnie nie nastąpi to jeszcze długo. Trudno. - Przytul mnie, proszę.
Kiedy drzewa zmieniają kolory, wydaje mi się, że góry prężą miękkie grzbiety, jak zwierzęta pragnące ręki, która gotowa byłaby do pieszczoty. Napięte w oczekiwaniu. Zielenie przełamane żółcią stają się podatne, aksamitne. Przypominają mi mnie samą. Zwierze tak bardzo tęskniące za dobrą ręką.
Była kiedyś dziewczyna zamieniona w złego psa. Leżała całe dnie na kamiennej drodze i wypatrywała. Czasem, drogą nieopodal, przechodzili ludzie. -- To ten - myślała patrząc na kolejnego przechodnia - tak, ten mnie pogłaszcze i nakarmi. Ale, choć chciała podbiec i łasić się, potrafiła tylko warczeć i szczekać. Ludzie widząc wyszczerzone zęby, przepędzali psa rzucając kamieniami. A potem odchodzili, a ona znowu kładła się na nagrzanych w słońcu kamieniach i czekała.
W nocnej ciszy raz za razem ryczą jelenie. Ciemność wzywa. Chciałoby się wyjść i nie wrócić, pójść za tym wołaniem, w las, dalej i dalej, odejść od wszystkiego, co tu tak bardzo więzi, od tęsknoty - w stronę Cergowej, od pragnienia ku Dukli, od złudzeń - gdzieś w stronę Swidnika. Przecinać przestrzeń, bez względu na czas. Iść i roztapiać się w każdym kroku, jakby każdy był tym jedynym, jakby nic więcej nie istniało, tylko te drobne poruszenia, przemieszczenia, dalej i dalej. Znów wstaję i wystawiam głowę za okno. Powietrze pachnie już mrozem, zimą. Dobrze, że wiem, gdzie szukać lekarza. - Czy to już? - nie, jeszcze podołam, jeszcze wystarczy dziurawiec i słońce w ciągu dnia. Ale dni są coraz krótsze. Słońce przegrywa z nocą.
Na szczęście dzień za dniem, na szczęście jednak czas. Upływ i strumień. Wartko. Ucieka wszystko i nie nadążam. I szybko przeleci i szybko się skończy i zapomnę, zniknę.
O czym tu mówić, to tylko chwila, błysk, złudzenie.
O czym tu mówić, kiedy prawie nas nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz