Poranek jak złoto. Słońce się leje z nieba. Ciepło, jak na listopad. Niedziela. Piękna, dobra i prawdziwa. Dom budzi się niespiesznie. Drobne porządki, żeby zatrzeć ślady minionego wieczora. Żeby było milej zaczynać nowe. Tamtego nie było, jest tylko to, co przed nami, czyste i nieskalane. Wszystko jest jeszcze możliwe, jeszcze nic się nie stało.
Lubię poranki. Jeszcze nikt nie wstał. Krążymy po kuchni we dwie, rozmawiając ukradkowo. Dopiero się poznajemy. Najlepsza rozmowa, to wspólna praca. Wszystko staje się proste i jasne. Jak poranek. Różnice przestają mieć znaczenie, bo nie ma innych słów, nie ma odmiennych akcentów. W myciu garnków wszyscy mają szansę być równi. Staramy się więc obie i spotykamy się na dnie srebrnego kotła. Dwie samotne kobiety, z dwóch światów.
Piję kawę. Wraz z jej zapachem przychodzą obrazy. Po raz pierwszy od trzech miesięcy przypomina mi się poprzedni dom. Jego poranny, niegościnny chłód, ale też czas, który w nim spędziliśmy, który utkaliśmy w materiał, ciekawy, wielobarwny i skończony. Mogę go teraz oglądać, jak gotową tkaninę. Wiele w nim pięknych motywów, śladów po tym, co było, co zabłysło i zgasło. Teraz tworzę nowe. Dopiero po jakimś czasie okaże się na ile ciekawe, lepsze, inne. Zobaczymy.
Powraca też do mnie sen. Nocą ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam. To był nasz pokój, tu, na końcu świata, tuż pod samym niebem. W drzwiach był on. Piękny i świetlisty. Dawał mi znaki. Poszłam za nim. Był coraz dalej i dalej, a ja przyspieszałam kroku, aż w końcu biegłam. Niestety, dystans między nami powiększał się. W końcu straciłam go z oczu. Dopiero wtedy zorientowałam się, że jestem sama, pośrodku lasu, w górach, że nie znam drogi powrotnej, bo nie wiem nawet którędy tu doszłam. Wtedy był tylko on. A teraz ciemny, nieprzyjazny las, w którym trzeba się będzie odnaleźć, inaczej może być ze mną źle.
Taki sen. Tak. Pamiętam, że obudziłam się z uczuciem wściekłości. Nie lęku o to, co dalej będzie, jak sobie poradzę sama w lesie. Nie bałam się wilków, ani samotności, nie bałam się tego, że lasy tu ciągną się kilometrami i można długo szukać zanim znajdzie się właściwą drogę. Nie. Byłam wściekła. Na tę świetlistą postać, że tak ze mnie zakpiła, udając anioła, oczarowując, wywiodła mnie w pole. I byłam wściekła na siebie. Po raz kolejny dałam się prowadzić własnej naiwności. Pozwoliłam sobie odebrać stery i prowadzić się w do ciemnego nigdzie. Ile to już razy znalazłam się w takiej sytuacji? Ile razy obiecywałam sobie, że nigdy więcej? Wszystko na marne. Myślę o nim, jak stał pełen blasku w drzwiach, piękny, nieznajomy. Zapamiętam go na długo. Tylko dlaczego zapukał do moich drzwi? Nie szukałam go. Kim był? I w jakim celu wyrywał mnie z mojego spokoju? Wiem na pewno, że zanim zapuka się komuś do drzwi, zanim kogoś się poruszy swoją obecnością, zanim się będzie domagać kawałka jego świata dla siebie, trzeba się dobrze zastanowić, czy na pewno jest się w stanie udźwignąć ciąg dalszy wydarzeń, naręcze uczuć, lęk i przywiązanie. Czy ma się na tyle siły, by wziąć za drugie ucho walizkę, którą ktoś cięgnie za sobą, wędrując swoją drogą? Ale to dotyczy zwykłych spotkań, zwykłych ludzi, a nie aniołów otoczonych jasnym blaskiem, tych, które przychodzą i odchodzą kiedy chcą. Stojąc pośrodku lasu, w poczuciu klęski i osamotnienia, zżymam się na podły los.
Mimo to, gdzieś w głębi siebie, dziękuję losowi, że tego dnia, z mojej wygrzanej pustki, w której już nic nie miało się wydarzyć, wyrwało mnie to pukanie do drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz