środa, 9 listopada 2011

Chcę zapomnieć

Chcę zapomnieć – to jest zaklęcie, które powtarzam od tamtego czasu. Zapomnieć. Odwrócić się od tej historii, pokazać jej plecy i pójść dalej.
Pełnia. Księżyc nade mną czaruje z nieba. Paruje z niego blask drżący w wilgotnej poświacie. – Będzie inaczej, idzie nowe, uwierz – zdaje się mówić. A jednak. Resztki niezabitej nadziei gryzą mnie od środka. To one nie dają spokoju. Są jak sznurek, nie pozwalają odlecieć. Nadzieja oszukuje. Bez niej byłoby tylko to, co przede mną, a przede mną nie ma nic. Droga jest doskonale pusta.
Jak długo będziesz wypatrywać? Oczy wędrują w dal, płyną dolinami łzy, jak strumienie, po ostrych kamieniach toczą się spienione i niepowstrzymane. Poranione łzy w korytach rzek. Jak długo zamierzasz wypatrywać w pustce pustymi oczami?
Chcę zapomnieć, mówię i odpowiadam sobie tęsknotą. Jesteśmy teraz dwie i idziemy w przeciwną stronę. W świetle księżyca cień porzuca mnie. Uwalnia mnie od siebie. Mogę tęsknić. Chociaż chcę zapomnieć.
Czy wiesz, jak wygląda noc, kiedy o czwartej nad ranem budzi mnie strach? Jest gęsta jak płótno. Nie ma cię. Niby wiem, a jednak. Upewniam się. Stęsknione place wierzą nadal. Dotykam dłonią poduszki. Czeka i milczy. Jest jak lustro. Pustka przygarnia mnie do siebie chłodnym ramieniem i kołysze. - Ja jestem – szepcze mi do ucha– na zawsze przy tobie i dla ciebie; nigdy cię nie opuszczę – odsłania mój brzuch i wędruje po nim trzymając za rękę księżyc – nie zdradzę cię, moja tajemnico, a teraz zliżę z ciebie smutek i nie pozostanie nic, będziesz idealna. Martwa.
Czwarta rano. Noc tka nade mną mroczną sieć. Pustka staje się faktem. Tak, wierzę. Już nie potrzebuję dowodów. Tak, chcę zapomnieć. Muszę wyjść. Powietrze wokół mnie gęstnieje. Obiecuję poprawę poprawę, tylko zostaw mnie wreszcie. W dole brzucha rozpościera się jezioro, sięgam niżej, z ciemności wydobywam miękkie jasne ciało. To księżyc. Pełny i doskonały. - Ty też możesz – woła srebrnym śmiechem. Rześkie powietrze ugania się za ćmami. Stoję i patrzę z nogami mokrymi od łez. Odejdź już, odejdź. Niech cię nie dowieje wiatr, niech cię deszcz nie dopłacze, a pies nie doszczeka, na pola na lasy, na bagna i pustkowia. Idź, zgiń, jak wiatr co się zapędził w szerokie pola.
Czeka na mnie doskonale śliskie prześcieradło, jak brzuch ślimaka. Wypluty śluz nocy. Ślizgam się w łóżku i spadam w ciemność. Chcę zapomnieć, szlocham w wilgotne ramię nocy, ale wciąż nie potrafię. Nie potrafię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz