czwartek, 24 listopada 2011

zamarzamy

Kolejny dzień. Wszystko się uspokaja. Zapadam w sen zimowy. Czasem wydaje mi się, że ja uspokojona nadchodzącą zimą śpię i śnię na jawie. Wykonując algorytmy domowych czynności drzemię. Nie ma mnie w środku. Moje ciało, jak garnitur bez właściciela, pokonuje przestrzeń i jest w tym nawet dość skuteczne, ale mnie tam nie uświadczysz. Śpię.
Co rano wyprowadzam siebie na spacer. Tak dla higieny. Bo w zasadzie mogłabym zakopać się w domu i wyjść na wiosnę. Ale trzeba. Lekarz radzi. Krótki bieg nad strumień i powrót z językiem na brodzie, pod stromą górę. A potem mogę już zacząć pracę, walczyć z przeciwnościami i kontynuować miły letarg codzienności. A nocą przychodzą sny. Wiele się w nich dzieje. Może im mniej tu, w świecie A, tym więcej tam, w tym B, niedocenianym i pogardzanym? Dziś w nocy mistrz fechtunku uczył mnie władania białą bronią. Jaki z tego wniosek? Człowiek uczy się całe życie? Całe życie, czyli nie tylko na jawie? W snach jest też czas i miejsce na miłość. Taką jaka powinna być, a często nawet bardziej. Spotykam właściwych ludzi, we właściwym czasie i miejscu i wszystko następuje wedle naturalnego porządku. Sen to realistyczna bajka, dobranocka, którą oglądam co noc, która mi rekompensuje niedostatki dnia. Wstaję rano szczęśliwa i spełniona. Wyprowadzam siebie na spacer i żyję dalej. Kto by pomyślał?
A dziś, gdy mój cudowny budzik, mój telefonik, zagrał dla mnie francuskiego scottisha, żeby mnie pocieszyć, że choć trzeba wstawać, to może nie będzie tak źle, pomyślałam o starości. Od jakiegoś czasu hoduję swoje siwe włosy w laboratorium mojej głowy i analizuję zmiany. Stosuję naturalne oleje na skórę na czole, między brwiami i przyglądam się, jak reaguje moja pierwsza prawdziwa zmarszczka. Tak, to trzeba ogłosić światu zanim ktoś ogłosi to za mnie. Stało się. I przyszło niezauważalnie. Starość – tak to się chyba nazywa, choć jeszcze nie ta pełnoobjawowa, tylko taka subtelna towarzyszka raczej, ale jednak. Jest. Rozmawiamy. Wynika z tego, że już sobie nie pójdzie, że to, co było może się rozgrywać jedynie we śnie, bo teraz na jawie będzie już inaczej. Przyszła wraz z jesienią. Matka mówi – wyglądasz jak dziewczyna, nawet z tymi włosami, – a ja myślę, że to jest zaklinanie rzeczywistości mojej, jej, każdej. Chciałabym, ona by chciała, wiadomo. A jednak jest inaczej. Im bardziej to czuję, tym więcej chciałabym jeszcze wyzyskać z tego, co jest. Tańczyć, występować, zrobić jakiś niesamowicie odkrywczy performance jakiego ludzka wyobraźnia dotąd nie wykombinowała. Tak jakby mi wszystko uciekało z rąk. Razem z czasem. Śliskie i zwinne. A ja stoję, jak sierota i próbuję desperacko łapać te wszystkie drobiazgi, zatrzymać dla siebie. Tak, subtelna towarzyszka już tu jest. Rozmawiamy i wiem już, że ten performance się odbędzie. Inny niż myślałam, ale spektakularny i poruszający. Jeśli tylko ktoś będzie chciał patrzeć, jeśli będzie miał ochotę uczestniczyć. Ale to jeszcze przede mną.
Na razie jest jesień. Mróz utrwala wszystko w kadrze. Unieruchamia i uszlachetnia. Gnicie jest mniej zgniłe, a wilgoć rozkładu lśni jak lustro. Wszystko, co miało umrzeć, już umarło, teraz następuje przemiana, mineralizacja. Wychylam się przez okno i widzę, jak beztrosko lisy hulają po łące, gronostaj zamiata ogonem taras pod domem. Nas już tu dawno nie ma. Nie zorientowaliśmy się nawet, a tymczasem śnieg przysypał nam twarze, a mróz utrwalił gesty. Rozmarzniemy wiosną, jako pokarm dla ziemi i nasza wędrówka nareszcie okaże się potrzebna.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz