środa, 16 listopada 2011

moja litania

Na brzegu zimy siadam z twarzą w oknie i wypatruję końca. A przy tym końcu widzę same początki. Wszystko kiedyś było pierwsze, nowe i świeże, jak ten śnieg, co dziś spadł na krawędzi nocy. Siedzę tak i patrząc na tę dziewiczą biel, układam sobie w głowie katalog rzeczy pierwszych tych, co były na początku, tych, za którymi przyszły kolejne, już nie tak ważne, nie przełomowe, zwykłe, mniej lub bardziej codzienne. Słucham sobie w duchu tej wyliczanki, co mi się sama zaczyna mówić, jak jakaś litania. Modlitwa nie tylko do przedmiotów i sytuacji, ale to jest modlitwa do mojej młodości. Tak, do odchodzącej i już nie tak śnieżnobiałej, a raczej przypominającej zgniłe przedwiośnie, kiedy spod bieli wyrastają parchy brudu. W tym przedwiośniu życiem tkwiąc, modlę się do tego, co minione bezpowrotnie. Minione, albo może i nie? Może obecne nadal, ale inaczej, już nie tak realnie, choć przecież naprawdę. Im jestem starsza tym częściej emigruję do krainy pamięci i tam kontynuuję mój żywot prawdziwy, ten nieśmiertelny, upleciony z samych najlepszych chwil, z ludzi i ze mnie samej, tej świeżej i najlepszej z możliwych. A więc zaczyna się to tak:
Mój pierwszy papieros. Skręcony z liści tytoniu suszonych w słońcu.
Pierwszy dezodorant nazywa się tobacco, czy jakoś tak. Są lata osiemdziesiąte. Atomizer pluje wilgotną substancją. Zapach prawdziwego mężczyzny. A ja mam dziesięć lat i tak właśnie się czuję. Chcę być taka jak tata.
Moja pierwsza samotna podróż autobusem linii 136. Kierunek – nowa szkoła. Nowy, lepszy koniec świata.
Pierwszy pocałunek. Taki prawdziwy. On – Piotrek, zwany przez kolegów z podwórka Świrem. Klatka schodowa, gdzieś między 3 a 4 piętrem. Mocne ręce i chłodny, wilgotny język. - No co, nic się nie dzieje – mówi, gdy go odpycham.
Pierwsza praca. Sprzątam u pewnej kobiety. Jest po czterdziestce. Właściwie samotna, ale to zależy od dnia. Czasem jest z mężczyzną. Wtedy sprzątam tylko duży pokój i dostaję kilka złotych dodatkowo.
Pierwsza śmierć. Ostatnie sprzątanie u obcej kobiety. Wychodzę późno i czekam na opustoszałym przystanku. Naprzeciwko mnie theatrum mortis. Tramwaj kroi faceta na kawałki. Już wiedziałam, że do niej nie wrócę.
Moje pierwsze wino, piszę do Ciebie list, pożegnalny. Mamy sobie sporo do powiedzenia, po tylu latach. Pamiętasz tamtą noc, w starej kopalni piasku? Nad nami pochylał się las. A w szczelinie, którą tworzył widać było niebo, jak rozkołysane morze gwiazd. Chciałam patrzeć w niebo. Lubię gwiazdy. Sierpień nad głową. Najpiękniejszy jest nocą. Podniosłam głowę i wtedy ty powaliłeś mnie na plecy i przycisnąłeś do ziemi. Szalałeś we mnie jak potem nikt.

Czasem wydaje mi się, że można by tak wyliczać w nieskończoność. Bez względu na chronologię wydarzeń, odkrywać wciąż kolejne pierwsze chwile i zdarzenia. Ale to złudzenie. Pewnego dnia łańcuszek przerwie się, skończy się raptem moja litania i wtedy zostanie mi jeszcze tylko ta chwila, którą zapnę wszystko jak agrafką. I to będzie najprawdziwszy, pierwszy i ostatni koniec, bielutki, jak pierwszy śnieg.

(fragment)

1 komentarz: