Usłyszała w radio, Kraków, mówią. Powtarzają. A ją ta nazwa boli. Boli ją każda głoska i litera tego pięknego miasta, które od tamtego czasu jest już tylko miejscem umierania. A nie musiało.
Czekała na schodach. Schody kamienne. Budynek za plecami szary i bryła jakby powiewała na wietrze. Sztandar. Była kobietą ze sztandarem. Wtedy. Tak wierzyła. Na moment chociaż, że warto.
Stała i czekała wypatrując słabe oczy starej kobiety, co udaje młódkę. Ha, jaka żałosna była w tym czekaniu. Wisła obok śmiała się szaro. Deszczowy dzień. I nagle zobaczyła i stała się tak bardzo otwarta jak dziecko. To szczęście? Pytała powietrza. Czy tak się to nazywa? Przypomnij mi, proszę. W dniach ciszy grobowej tamto rozradowanie jest niemożliwym uniesieniem, lataniem nad ziemią, zdradą ciemnej wilgotnej czeluści. Szczęście. A więc było, przyszło, nadeszło. Zimne ręce i oczy z nadzieją jakby wierzyły, a one tylko opowiadały na chwilę, taką anegdotę, że była raz sobie... O mnie. Opowiadały anegdotkę, którą wzięła za jakieś szczere wyznania i nawet się broniła, bo jak to tak, bez przesady, jakieś odstępy trzeba zachować. Jakieś ja i ty, a nie tak, że wszystko płynie w jednym korycie i nazywa się rzeka razem, choć piasek przecież pod spodem jest osobnym twardym istnieniem. Pomyślała, że to możliwe – zwiódł mnie – mówi – patrzył na mnie i zwodził i wiedział, że odpłynie za moment, a teraz tylko tak chce i tak ma być i już. A do tego celu można wszystkie środki zaangażować, bo jak on chce to słońce może już nie wzejść, albo wzejdzie dwa razy. Wszystko jest możliwe. U niego. Stała i czekała aż się zbliży, aż będzie można go dotknąć To prawda, on istnieje. Ma twarde ciało, mocne ramiona i tak dobrze jest się przytulić. Tak dobrze. I dwa dni w tym pięknym mieście stały się snem. O marzeniu, które na moment materializuje się, boli, kopie po twarzy i wyrzuca gdzieś w dworcowym tunelu.
Dlatego to miasto jest przeklęte. Ma przed oczami wszystkie ulice, po których wędrowali. – Zrobię ci zdjęcie – mówił, śmiejąc się. Nie zgodziła się. Dziś już by jej nie było. Jak dobrze, że oszczędziła chociaż ten kawałek siebie z tej krótkiej podróży. Wróciła inna. Miasto wzięła ze sobą. Miała je zawinięte w chusteczkę – pamiąteczkę. W kieszeni kurtki. Zawsze ze sobą. Kawałek jego, wydarty miastu spod jego nóg. On tam był. On na to patrzył, on tego dotykał. Sacrum. A potem nagły finał w niejasnych okolicznościach i dopiero wtedy patrząc w lustro zobaczyła, że ma twarz starej kobiety i zachciało jej się śmiać. I teraz rozumiała, że on odchodził już pierwszego dnia. Ale naiwnie chciała wierzyć. I to była wiara bardziej w siebie niż w kogo innego. Wiara, że ja mogę, że dam radę, że jestem w ogóle, bo to przecież nie jest takie oczywiste.
A teraz leży w dole i patrzy, jak na niebie pięknie się Orion zaznacza. Dopiero go zauważyła. Patrzy na nią z góry, a gwiazdy na jego pasie są takie idealnie równe. Przy nodze czuwa pies. Szeryf Orion stoi i patrzy, czy świat śpi równo. Nie, ona nie śpi, więc przygląda się jej, drobince z nieba i szuka na nią sposobu. Jego jasne ramię wyciągnięte ku niej. A tymczasem, obroty ziemi zmieniają jej sukienki. Jest teraz jak kwiat. Kolorowa i żywa. Wyrasta i kłania mu się z łąki, a potem odlatuje w ciele jaskółki. Obroty ziemi dają mu chwilę do namysłu. A kiedy wszystko się kończy i nadchodzi kosmiczny fajrant, chwyta ją delikatnie w potężne dłonie i obiecuje nigdy nie upuścić. Podnosi ku górze, a wtedy ona wyciąga z kieszeni relikwie tamtego dnia, wędrówek po mieście, co ma zakazaną nazwę, odciski świętych stóp i rzuca to wszystko w przestrzeń. I tak powstały nowe gwiazdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz