Znowu zakradam się do Twojego okna. Zaglądam od ogrodu do wąskiej walizki, z której wypakowujesz swoje tajemnice. Twoje jasne włosy jak promienie. Zawsze kojarzyłam Cię ze słońcem, a teraz jeszcze bardziej. Te parę godzin w Twojej walizce, jak maskotka, potem po drodze zgubiona. Staram się nie tęsknić. Na poboczu drogi, siedząc bezradnie, odbijam w szklanych oczach obrazki z poprzedniego życia. Kilka chwil w maskotkowym raju. W blasku słońca. Teraz nie. Teraz w błocie po kolana.
A jednak tęsknię.
Każdego wieczora ulicą, którą kiedyś szedłeś razem ze mną - kiedyś, zanim, a potem już nie - idę wiedziona Twoją bliskością, jak zapachem, jak muzyką, czuję, że tu jesteś. W oknie światełko obecności tli się i przyzywa. Ale już nie mnie. Mnie tu nie ma, jestem cieniem dawnej siebie, tej, co mogła być. Twoja samotność nie ma już mi nic do powiedzenia. Moja samotność opowiada o Tobie.
A jednak tęsknię.
Wieczorem, w nie swoim domu, czekam na swój czas. W okna falami uderza wiatr. Chce mnie zagarnąć, zabrać ze sobą, porwać. - Daj już temu spokój – mówi i pokazuje na rozległe wzgórza. Ja wolę być tu, w miejscu, za kratkami pamięci, w więzieniu z niespełnień. Posiedzę jeszcze, a potem zniknę. Nie, nie pójdę nigdzie. Chyba że wieczorem, wymknę się pod Twoje okno i odgarniając opustoszałe kłącza bluszczu będę wspominać rozmowy na tarasie i wino, w którym pływały jeszcze słodkie możliwości. Gładka skóra i mocne ramię, wszystko było dane. Na talerzu ja i moje otwarte rany. Obok Ty i Twoje zgubione drogi. Wszystko zanurzone w słodkim zapominaniu. Włosy jak promienie słońca.
Moja samotność opowiada o Tobie. Wieczorem, kiedy kładę się do łóżka nasłuchuję. Znam tę historię bardziej niż siebie samą, a jednak wciąż nią się dziwię.
Było sobie słońce. Mieszkało wysoko na niebie. Pewna dziewczyna spacerując po łące podniosła głowę i spojrzała w jego jasną twarz. Odtąd nie mogła znieść nocy. Bolało ją oddalenie od blasku. Któregoś wieczora wyszła z domu i wyruszyła na zachód. Wędrowała bardzo długo. Aż straciła siły. W końcu całkiem osłabła i byłaby zginęła na drodze, gdyby nie łaskawy księżyc, który wyciągnął ku niej srebrne ramię i rozciął litościwie na pół. Ze środka wypadła złota moneta i potoczyła się drogą dalej i dalej wzdłuż słonecznego szlaku.
I ja tak wędruję. Sama już nie, bo nie potrafię, ale ze mnie jakaś drobina ciągle na tej samej drodze zdziera buty i podąża bez szans na powodzenie. - Może kiedyś wszystko się ułoży – mówiłeś. Co miałeś na myśli? Układam się do snu, ja, a obok ta opowieść o Tobie, co się nie może skończyć. Zasypiamy jak siostry, obok niemal za rękę, dla dodania sobie otuchy. Obie już znamy swoją nieadekwatność, wiemy, że droga prowadzi donikąd. Że rozsądnie byłoby raczej zawrócić. Kładziemy się razem, bo wszystko się kiedyś ułoży.
Nie, nie pójdę za wiatrem, zostanę tu i poczekam na świt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz