środa, 14 grudnia 2011

mydlane bańki

Mój kolega wysłał wiadomość: proszę rozsyłajcie wszystkim: zamykam ludzi w bańkach mydlanych. Pilnie szukam zamówień.
Mój boże – pomyślałam – to coś w sam raz dla mnie. Zamknąć się w bańce mydlanej i zobaczyć od środka świat pokryty delikatną tęczą, lepszy, połyskliwy. A przy tym, poprzez ten cienki klosz mieć tego świata trochę mniej. Dźwięki, obrazy, światło, barwy, a także ostre kanty, wszystko stało by się oddalone, delikatne, otoczone wilgotną obwódką. Kolory rozprysły by się na kawałeczki i docierały w postaci maleńkich plamek, kropelek. Nic by mnie nie zabolało, nic by nie kłuło, nie dokuczało, nie wbijało się w ciało, w oczy, w moje pozbawione skóry istnienie.
Dzwonię. - To ja poproszę tę banieczkę. Raz. Tylko mocną. Tak po starej znajomości.
Marcin przyjeżdża z torbą pełną narzędzi. Wygląda jak doktor – przebieraniec. Jest podobny do siebie sprzed lat. Młodzieńcza twarz, zabawny strój, jakiś frak i do tego ten kufer. Staję na stołku. Tak sobie to wyobrażam, że muszę być wyżej. Mam głowę na wysokości kuchennej żarówki. Zupełnie jakby słońce było na wyciągnięcie ręki.
  • No co ty, schodź – mówi do mnie dokręcając śrubki w maszynie do produkcji baniek. Całość wygląda jak połączenie wiertarki i czarodziejskiej różdżki. Staję przed nim, jak do badania, prawie na baczność. Staram się nie patrzeć w oczy, bo nie wiem, co z tego wszystkiego ma wyniknąć. Marcin mierzy mnie wzrokiem, jakby szacował ilość płynu potrzebną na stworzenie odpowiedniej bańki, bańki na moją miarę. I odchodzi. Co? No tak, idzie rozrobić płyn. Zamyka się w łazience i co raz słyszę jak puszcza wodę z prysznica. Czekam. Już nie tak na baczność. Kiedy drzwi się otwierają odruchowo prostuję się i jestem znów jak kosmonauta gotowy do wejścia na pokład swojej rakiety. Podniosła chwila, a w sercu jakieś lekkie drżenie.
  • Zaczynamy – powiedział Marcin i podniósł nade mną swoją rozdwojoną różdżkę. A potem przeciągną nią wzdłuż mojego ciała, całkiem jakby skanował je. Patrzyłam na jego skupioną twarz i widziałam jak powoli zamyka mnie w przejrzystym worku, który drga, trzęsie się, jak galareta. No i w końcu jednym, szybkim ruchem, zamknął bańkę. Wyciągnęłam przed siebie rękę i dotknęłam powierzchni. Była doskonale gładka. Wszędzie rozchodził się słodkawy zapach płynu do zmywania. Zawsze był najlepszy do robienia baniek. A potem zrobiłam coś o czym od dawna myślałam, wyobrażałam sobie tę chwilę, dla niej tylko wciąż odmawiałam sobie słodkości, kolejnych kromek chleba i wielu wielu miłych rzeczy. Podskoczyłam i nagle poczułam, że nie spadam w dół, ale unoszę się. Drgająca powierzchnia z wody i mydła utrzymywała mnie jakiś metr nad ziemią. Spojrzałam na Marcina. Był z siebie wyraźnie zadowolony. Pokiwał mi jeszcze ręką zachęcając do dalszych prób. Delikatnie więc wybiłam się do góry i stwierdziłam, że bańką daje się całkiem swobodnie sterować. Kiedy doleciałam do sufitu, skręciłam w stronę okna. – Otwórz – powiedziałam, ale Marcin nadstawił tylko ucha, a potem najwyraźniej powiedział coś, co jednak przez powierzchnię bańki brzmiało jak bąbelki wypuszczane pod wodą. - Otwórz – zawołałam i poczułam jak mój głos niebezpiecznie zakołatał w ściany. - Ojej, jeszcze jeden krzyk i mój pojazd pęknie. Ale tym razem usłyszał. Otworzył okno i dał mi znak do odlotu. Nakierowałam bańkę wprost w otwór. To było prostsze niż myślałam. Prąd powietrza porwał mnie natychmiast i uniósł w dal i w górę. W każdym razie udało się.
    Jak wrócę, opowiem resztę.

2 komentarze: