wtorek, 27 grudnia 2011

ostatnie chwile

Noc nabrzmiewa, w dżdżu drżą światła. Runda po mieście, jak zwykle – ostatnie spojrzenie. Każde jest ostatnie. Zmoknięte miasto. A miała być zima. W domu choinka, jak obraz z innego świata, minionego. Gdzie to było? Kiedy? Z pełnym brzuchem kontempluję ten abstrakcyjny symbol czegoś, czego nie mogę dotknąć, po co już nie sięgnę. Za daleko.
Po raz kolejny rozwijam nasze koczownicze legowisko. Śpimy pod drzewem, zasypiamy wpatrzeni w kolorowe światełka. Jeszcze tylko raz, jeszcze jutro, potem zwiniemy obozowisko i ruszymy z drogę. Który to już raz? Radom, Rzeszów, Krosno i już. Pagórki obsypane śniegiem i las, pastwisko i drobne, drewniane konstrukcje domów, takie na ludzką miarę. Tęsknię.
Robimy sobie kolację w ciasnej kuchni. Z sałaty wychodzi maleńki chrząszcz. – Harmonia axyridis – mówi mój brat. Harmonia – myślę – jak instrument, który kiedyś przytulałam czule próbując wydobyć jakieś dorzeczne tony. Jak harmonia mundi, jak harmonia caelesti. Te najbardziej potrzebne z potrzebnych. Śliczna, mała drobina czerwieni. Harmonia.
- Nie, to przecież zwykła dwukropka. – mój drugi brat od pierwszych lat życia jest specjalistą od biedronek. Wciąga ją na pokład latającego widelca i zawozi w bezpieczne miejsce za kuchenną szafką. A mi przypomina się dom w M. Ten stary, ten, w którym przyszło na świat dziecko. Dom nie piękny, ani praktyczny, ale żywy. We framugach okien, w kącikach domowych oczu wtulone w siebie, zimowały biedronki. Trzeba było uważać, żeby nie zrobić im krzywdy. Były drobne jak czerwone kropeczki. Dzieci. Ledwie wylęgnięte. Najwięcej ich spało na oknie w łazience. Może dlatego, że tam było najcieplej, może odpowiadała im wilgotność przypominająca leśne runo? Łazienkowe okno było jak obraz. Ramę pomalowałam na niebiesko i kontemplowałam tę nieskończoną doskonałość. Poprzez zaparowaną szybę ogród wyglądał jak dzieło impresjonisty. W każdej kropli wody krył się kawałek świata. Odrobina zieleni, brudny, ziemisty brąz, drzewa jak smugi światła i barwy, ulotne i nierzeczywiste. Którejś jesieni posadziłam w ogrodzie jarzębinę. Pod oknem w łazience. Krople jarzębinowej czerwieni spływały po zaparowanej szybie.
Dom. Teraz jest jak kula u nogi. Stary i niechciany. Wchodzę tam czasem, już nie do siebie, i wyczuwam resztkę naszej historii w kącie przy drzwiach tam, gdzie kiedyś postawiliśmy sosnowe łóżko. Nie ma jej już ani w kuchni, ani w pokoju dzieci. I jeszcze widok z okna próbuje mi wmówić, że nic się nie zmieniło. Kusi wiecznym trwaniem. Dom, co przypomina chorego starca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz