wtorek, 20 grudnia 2011

codziennie

Dzień za dniem upływa niepostrzeżenie. O poranku budzi mnie dzwonek w komórce. Kiedyś tańczyłam do tej melodii, a teraz w jej rytmie ledwie dźwigam się z łóżka. Wtórna funkcja muzyki – być dźwiękiem w komórce, sygnałem sms-a, albo budzikiem.
Zaglądam w ekran i sprawdzam datę. Widzę tę dzisiejszą, mój boże! Kolejny dzień. Poprzedni już za mną. Odhaczony. A ten następny w kolejce do odchodzenia w nic. Już teraz, już na starcie gotuje się do obumarcia.
Dni jak jętki.
A sny są jak strona z obrazkami w książce, którą kartkuję, dzień za dniem. Sny. O czym one w zasadzie są? Co chciałyby mi opowiedzieć te surrealistyczne wizje wprost z mojej głowy? Oglądam je uważnie i wiem tyle samo, co wcześniej. Nasiona we śnie wypuszczają mocne długie pędy. Nie zapomnę tego obrazu. Wierzę, że mówi o zakorzenieniu, o moim miejscu.
Kiedy mówię przy dzieciach – jak będziemy mieli swój dom – mój syn przerywa mi i mówi – ta, jasne, swój dom. Ja mam, tylko ty nie masz – i śmieje się szyderczo.
Gdzie można się podziać, kiedy nawet najbliższy wymiata cię miotłą za drzwi swojego domu?
A więc, kiedy już będę miała swój dom, pomaluję w nim ściany na czerwono, a na tym wymaluję pomarańczowe paski i nigdy już nie zabraknie mi energii. Na podłodze usypię zegar z piasku, który będzie mi doskonale posłuszny. Tak będzie, zobaczycie.
A teraz siedzę sama. Dzieci śpią. Noc powleka ciemnym nalotem dom i śnieg przed domem. Wilki podchodzą blisko. Jutro wyjeżdżam. Znów w tę samą trasę. Już po raz drugi bez nadziei i bez specjalnej chęci. Byłeś magnesem. A teraz porwie mnie jedynie lekki prąd. W rzece samochodów popłynę w stronę, gdzie kiedyś byłeś ty. Puste miejsce zajmie wiatr i śnieg, albo nic, po którym przechadzać się będą obcy ludzie. Cóż począć. Choć pamięć cofa czas i pokazuje wciąż tamtą datę, bezustannie i bezlitośnie, każe mi powracać, to przecież prawda jest inna. Wszystko wskazuje na to, że to, co było, odeszło, prawda? Tak chyba o tym pisałeś: wszystko, co było, odeszło. Nic nie zostało.
Ten kawałek mnie umarł i przecież byłam na pogrzebie, dlaczego udaję, że nie pamiętam?

Kiedy jest się młodym, miłość ma smak truskawek i lekkość szampana pitego z butelki nocą, dajmy na to, na plaży. Jakoś tak. Kiedy się kończy, od środka ściekają czerwone łzy, a potem słońce wstaje znowu i przychodzi dzień. Ma się przed sobą nieskończoność, która zaprasza wciąż dalej i dalej.
Kiedy jest się starym, miłość przypomina zaśniedziałe lustro. Myli ją człowiek z samym sobą, gubi się w tym, co realne, a co jedynie odbite. Wszystko też słabo widoczne, trudne do oceny. Mrużę oczy, ale nie wiem na pewno. Nigdy nie wiem na pewno. Kiedy wszystko mija, roztrzaskuje się o jakieś skały po drodze, zupełnie traci się rezon.
Zbite zwierciadło – siedem lat nieszczęścia.
I to jest akurat pewnik.
A siedem lat teraz, to jak czas do końca,
wyrok dożywotni.
Czas się skurczył. Kiedy rejestruję kolejną zmianę daty, mam deja vu. Zaraz, czy to się już kiedyś nie zdarzyło? Dzwoni telefon. Znajome rytmy. Idę biegać, jak co dzień.
Może wytrzeźwieję,
może doliczę się dni,
może dojdę do siebie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz