wtorek, 13 grudnia 2011

pierwszy upadek zimy

Nie powiem, żebym się dobrze czuła, kiedy tak raptem zima zrobiła w tył zwrot, a na świecie panuje nie wiadomo co, ni to wiosna, ni jesień. Grudzień dopiero. Tu, w górach długo śnieg się trzymał pewnie. Zdawało się, że żadne tam dwa stopnie ciepła go nie roztopią, ani delikatny wiatr, ani nawet drobny deszczyk. Był i już. Dzieci wychodziły na górkę z sankami i wszystko wyglądało już na prawdziwą, najprawdziwszą zimę. Białe, zdawało się czyste, nowe świeże. Miło widzieć za oknem świat tak wybielony, nieskalany. A tu nagle zmiana. Przyszła raptem. Pod wieczór. Wyjechałam z domu jeszcze zimą, a wróciłam w tej dziwnej porze. Samochód odmówił współpracy. Stanął w połowie górki i kręcił bezradnie kołami. Wysiadłam i zostawiłam go na pastwę ciemności. Drogę pokryła warstwa mokrego lodu. Zupełnie jak roztopione szkło. Musiałam podpierać się rękami. Śmiać mi się chciało, bo co to by było, gdyby ktoś mnie zobaczył w tej dziwnej pozycji. Całkiem jakbym pod nieobecność ludzi, znów schodziła na cztery łapy. Faktycznie jednak bez drugiej pary łap nie dało się przemieszczać Dowlokłam się do brzegu drogi. Tam leżały jeszcze hałdy śniegu pomieszane z błotem. Mogłam już zaufać ewolucji i wrócić do pionu.
Następnego ranka za oknem niebo rzygało szarym brudem. Łąka pokryła się trądem. Schodzące płaty śniegu łuszczyły się uwalniając suche badyle, które teraz znów sterczały w niebo, jak ślady dawnego świata, który upadł zniszczony zimnem i teraz rozkładał się w trawie. Nocą nie mogłam spać. Wydawało mi się, że słyszę myszy, pisk i tupot tysięcy nóg. Przypomniał mi się Dziadek do orzechów. Nie zapaliłam światła. Bałam się ruszyć. Pomyślałam, że kiedy my śpimy, dom prowadzi jakieś drugie życie, do którego przypadkiem miałam okazję zajrzeć. I że niebezpiecznie jest się ujawnić. Zupełnie jak w dzieciństwie. Usypiałam samą siebie wierząc, że przychodzą do mnie próżne duchy sprawdzić, czy śpię. Gdybym, nie daj boże, dała po sobie poznać, że nie śpię, a tylko udaję, byłabym stracona.
Ale to nie prawda. Nie było żadnych myszy. To raczej krajobraz za oknem wygryzał sobie dziurę w moim mózgu, robił sobie norę, mościł się, gryzł i niszczył. I przypomniało mi się coś jeszcze, szczury w dawnym domu. Potężne i silne, piszczące i rzucające się nerwowo z głodu. I mój kot, miły, kochany i straszny jednocześnie, co przegryzał im gardła zanim zdążyły wydać z siebie ten swój okropny pisk.
Czas płynie. Domu nie mam. Nie mam ani tego dawnego, ani nowego. Kot daleko ode mnie. Nie ma mnie kto obronić przed wędrującym za mną szczurem. Jestem jak ta pora roku. Żadna. Moje wieczne nigdzie pleśnieje na powierzchni codzienności.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz