Grudzień. Ostatni. Zapina guzik pod szyją. Ostatni zamyka drzwi. Pani patrzy na nią z góry. Znowu pani, ta pani. Ostatni zamyka drzwi!
Jest mała, za mała, zawsze za mała. Ma oczy otwarte bardziej niż szeroko. Wypada jej patrzeć. Na podłodze wykładzina ma zapach umierania w leżaczkach. Turla się wzrokiem szklanym jak kulka. W piżamkach spoconych modlą się poszukującymi dłońmi. Na podwieczorek ostre słowa i mdłe uśmiechy oszukanych mam. Komu dokładkę?
Nie. W tyle są tylko pomyłki – myśli zapalając papierosa – Miasta pomyłek, autostrady pomyłek, pociągi pomyłek i samoloty. Wszystko donikąd i po nic. A teraz migocze jej jakiś nie pomylony sens, który musiała przeoczyć, tego dnia na ulicy. Spojrzał przelotnie i nie poznała. Spod oczu wyfrunęły motylki.
Pani wypełnia dziennik. Zamienia się w suchą i szeleszczącą dłoń z paznokciami w kolorze krwi. Jej pierścienie dzwonią. Królowa drobnych istnień. Dusze w wykaligrafowanych literkach, ustawione rzędem, w porządku alfabetycznym. Tak będziemy umierać – myśli – ale jeszcze nie teraz.
Idzie ulicą i dźwiga siatki z pustką. Ciężko. Siatki trzeba będzie szybko opróżnić, żeby jutro wyskoczyć po następną. Żeby nie wykupili. Tego akurat nie może zabraknąć W szanującym się domu, co jak co, ale to być musi – mawiał jej ojciec popijając gorzką herbatą tabletki z nieistnieniem. Matka wylewała z garnka nieobecne ciało. Na talerzu neurony w pomidorach. Szuka siebie w szafie. Nie ma, cholera, a czas pędzi. Zanim wyjdzie, musi coś znaleźć. Zamiast siebie znajduje brzydki fartuszek szkolny typu krzyżaczek. (Miałam taki sam – myśli) i zaplata włosy w dwa warkocze. Przywiązuje je do poręczy łóżka i wychodzi. Nie wróci tu już nigdy. Zostanie w szkole.
Pani, o palcach z alabastru,
pani o dłoniach z kości słoniowej,
nasiąkniętych tytoniem, fajki Caro, albo ewentualnie inne, ale rzadko, złote łańcuchy jak ciężar niechcianego ciała. Dzwonią kolczyki na bursztynowym szlaku jej szyi.
Pani o palcach z kości słoniowej, módl się za nami, którzy od ciebie uciekamy i uciekamy się do ciebie, bo nie mamy wyjścia, bo każde drzwi prowadzą znów tu. Bez końca. W twoje objęcia, ku twoim piersiom obfitym. Pamiętam. Wtulona w nie i miękki sweter. Zapach tytoniu i perfumy jak kwiaty do potęgi entej.
Siedzi na murku i pali. Patrzy na chodnik, koślawy i z dziurą w zębach. Tfu – lubiła to słowo w książkach, podkreślała flamastrem (Matka: Widziałeś co ona zrobiła? Widziałeś). Ucho jest ze szkła. Za każdym razem tłucze się, obija i w końcu urywa się i wpada do rzeki. Tfu. Papieros parzy palce. Na niebie kłęby dymu. W piersiach chmury kłębią się i zaraz spadnie deszcz. Trzeba wracać. Wchodzi do środka i ostrożnie zamyka za sobą usta. Teraz jest bezpieczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz