środa, 19 października 2011

wczesny świt

Wtulona w noc, powoli otwiera oczy. Ciasno owinięta ciemnością. Świt jeszcze nie nadszedł. Okna, wypalone mrokiem, puste oczy. Trzeba wstawać. Delikatnie odkłada ciepłą rękę nocy, wysuwa się z jej objęć i siada na brzegu łóżka. Obok przysiada cisza. Razem czekają na świt.
Kiedy słońce wstaje, ona, w oparach mocnej kawy, odjeżdża, pozostawiając wolne miejsce. Noc wciąż jeszcze drzemie w jej łóżku i o niczym nie wie. Tymczasem przed nią rozciąga się droga prosta jak rozwinięta nić. Wzdłuż szosy przyklejony świat, przypomina zabawkową dekorację. Jest mały i niepozorny. Tylko z wierzchu skończony, w środku wciąż jeszcze nie gotowy do zamieszkania. Jadąc rozpamiętuje nocne ciepło. Jej uda zachowały go trochę na później i teraz ściskają mocno tęskniąc za łóżkiem. Powierzchnia twarzy drzemie za kierownicą, podczas gdy wewnątrz dzień już nastał. Pulsują pierwsze myśli, sublimują się grymasy. Ten moment zawieszenia między nocą a dniem ma w sobie coś ze śmierci. Zanurzona w niebyt jednak jest i pozostaje sobą.

Tymczasem mocne ciało nocy wciąż czeka na swoim miejscu. Jak tylko dzień dobiegnie końca, powróci i odpocznie wtulona w aksamitną skórę mroku. I tak będzie zawsze, aż do końca. Nie ma tu miejsca na zdradę, nie ma miejsca na porzucenie. Noc jest wierna.

Nie mogę spać. Nie mam spokoju w sobie. Opowiadam wciąż tę samą historię i staram się odnaleźć w jej zakrzywieniach choć cień sensu. Za oknem potężny dom jak skała. Ciemny i obojętny. Jego wewnętrzne życie pozostaje w ukryciu. Ale jeszcze chwila i wszystko wytryśnie światłem. Ten sam dom sprzed dwudziestu lat. Teraz, na tle nocnego nieba, wygląda jak pielgrzym z minionego czasu, który chce mi się przypomnieć, chce odebrać dług. Czas ucieka uliczkami miasta, kurczy się i chowa po bramach. Czuję jak wyślizguje mi się z rąk, kiedy próbuję go uchwycić. Nie zatrzymuj mnie – szepcze i wije się jak wąż. - Dobrze – myślę - idź w swoją stronę. Widzę, jak chowa pod połą płaszcza kawałek mojej twarzy. Pozbawiona czasu zatrzymuję się pomiędzy i przyglądam wzrokiem tego, kto nigdy nie dosięgnie i nie dotknie. Patrzę z tęsknotą, patrzę z żalem i pożegnaniem na dzień dobry.

W pewnym pałacu, jasnego, styczniowego dnia urodziła się księżniczka. Matka i ojciec czekali z utęsknieniem na ten moment. Przygotowali jedwabne fatałaszki, pieluszki i zwiewne koszulki. Gotowa też była komnata urządzona tak, by maleństwu było w niej przytulnie i ciepło. A tymczasem księżniczka urodziła się stara. Pomarszczona twarz wyrażała pełne zrozumienie dla zdziwienia rodziców. Nie martwcie się kochani – szepnęły wyschnięte usta – przecież mimo wszystko to ja.
Rodzice chwycili staruszkę i wyrzucili przez okno. Zatrzepotała i zamieniła się w gawrona. Odtąd każdej zimy przylatuje pod moje okno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz