wtorek, 11 października 2011

Salamandra

Zamroczona oddaleniem, nagłym, gwałtownym odcięciem, szukam drogi. Wędruję. Znowu i jak zwykle. Jest tylko to, tylko te kroki i powierzchnia kamienista i wilgotna. Idę w góry. Droga prowadzi nad strumieniem. Kiedy zakręcam w las wszystko się zmienia. Strumień płynie wartko, woda spływa ze skał i cierpi. Szum i krzyk przeplatają się. Idę w góry. Sosny i świerki wypatrują czegoś w oddali. Jestem niewidoczna, jak dziecko w tłumie. Ocieram się o ich twarde nogi. Na drodze salamandry kręcą wężowymi ciałami. Wygląda to jak taniec. Będę się uczyć tańca od salamander. Moje biodra. Nisko, coraz niżej. Czuję pod palcami glinę i kamienie. Prawo, lewo, ręka, noga. Wiję się nisko nad ziemią. A potem idę za nimi dalej, wyżej i wyżej. Idę w góry. Wędruję drogą salamander i zatrzymuję się przed Nią. Siostra trafiona ostrym dziobem sokoła. Z głową rozdartą. Mięso białe jak u ryby. Stoi zgięta w pół, na czterech silnych nogach. Najbardziej bezbronne spośród zwierząt, ma tylko jedną tarczę. To zemsta. Ptaku, który ugodziłeś salamandrę tego dnia na drodze. Czy zdechłeś już z powodu pomarańczowej trucizny? Dlaczego nie zauważyłeś ostrzeżenia?

Czarodziej kochał ją ponad wszystko. Mieszkała niżej, we wsi. Wieczorem widywał ją nad jasną strugą, jak czesała włosy. Krople wody, małe meteoryty spadające na ziemię. Chciał jej dotknąć, więc zamienił się wiatr. Jej skóra była chłodna i drżąca pod jego palcami. Miękkie uda blade w świetle księżyca. I tak, co dzień. Co wieczór. Aż któregoś dnia nie przyszła. Czarodziej czekał. Kolejny wieczór; potok tak bardzo pusty. Księżyc świeci na daremno. Zszedł do wioski i rozpytywał o nią psy warczące przy budach. - Piękna, jasnowłosa, piękna księżycowa wychodzi za mąż, odchodzi na zawsze – warczały psy. Czarodziej pędził przez pustkowie i wył z bólu. Pod nim ciemniały łąki, lasy siniały, w dolinach przedwcześnie zapadała noc. Czarodziej ukrył się w swojej dziupli i porażony bólem poczuł jak jego siła zamienia się w zło.
- Jasnowłosa, księżycowa zniknęła, zaginęła – psy szczekały o poranku – Czarodziej zamienił ją w salamandrę.
Dźwigając nowe ciało nisko nad ziemią, szła w miejsce, gdzie co wieczór lubiła siadywać nad strugą. Nie było myśli w jej głowie, a jednak wiedziała, że tam właśnie jest przyczyna. Krok po kroku, z trudem wyginając ciało w łuk, pokonywała zupełnie odmienną nagle przestrzeń. I gdy była już na miejscu, nagle przeszył ją ból. To był on. Zamieniony w sokoła, czarodziej spadł na ziemię i zabił salamandrę swoim ostrym dziobem. Poczuł zapach jej wilgotnego przemienionego ciała, gorzki zapach korzeni. Wiedział dobrze, co on oznacza. Wołały o tym jasne plamy na jej skórze. Czarodziej zdołał odlecieć na pobliską łąkę. Umarł. Między jego piórami tańczyły salamandry.

Cóż ja mogę dla Ciebie zrobić – pomyślałam widząc delikatne ruchy. Wciąż jeszcze próbowała życia. - Nie umiem cię dobić, nawet tego nie potrafię, choć to taka dobra i potrzebna umiejętność. Nie mam siły.
Uniosłam ją delikatnie i położyłam na pożółkłym liściu. A liść złożyłam na wodzie. To nie będzie bolało.
Schodziłam w dół, gdy zapadała ciemność.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz