poniedziałek, 31 października 2011

schronisko

Parę słów od ciebie wystarczy by wysadzić mnie w powietrze. Chodzę w tę i z powrotem po dukielskim rynku i wchłaniam ciemność. Piwo kupione – można żyć dalej.
Wszystko zmierzało do spokojnego wieczora, a tymczasem znów wyrzuciło mnie w trasę. Ciemną nocą przedzierałam się w stronę Magury. Po serpentynach i na zakrętach, które całkiem odwracają kierunek mojej drogi, wciąż myślę o tym, dokąd w ogóle tego dnia chcę dojechać? Gdzie mnie niesie. Na Magurze zostawiam dzieci. Teraz już sama, poprzez ciemność, ruszam w dół, w kierunku Gładyszowa. Samochód daje możliwość pochłaniania przestrzeni w zawrotnym tempie, a jednak oddziela od zewnętrznego świata, zamyka w sztucznym bezpieczeństwie, jakże pozornym i kruchym. Wystarczyłoby teraz złapać gumę, tu, gdzie do najbliższej ludzkiej siedziby jest z pięć kilometrów, żeby rzeczywistość przypomniała o sobie. Jadę przez wieś, którą znam doskonale. Każdy dom, zakręt, pagórek z cmentarzem, teraz rozświetlonym kawałkami ludzkiej pamięci. A jednak w pewnej chwili kompletnie tracę orientację. Błąd – tak to się nazywa w tych okolicach – chwycił mnie błąd, tajemnicza mgła dezorientacji, na którą pomagały tylko magiczne sposoby. Za Gładyszowem podjeżdżam pod górę, do Krzywej. I w prawo. Tak, tamtędy mogę wrócić do siebie, przez wąski mostek nad strugą, ale mogę też pojechać dalej i dotrzeć do Czarnego i Radocyny, do miejsc, które tak bardzo dobrze znam i lubię. Wiele się w nich zdarzyło, kiedyś, przed laty. Kiedy powraca się do miejsc takich, jak te, owo „przed laty” nagle ożywa i dzieje się znów „teraz”. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam doznaję uczucia, że jestem tu ciągle ta sama, taka sama, że ja, sprzed lat, nadal wędruję prostą drogą przecinającą góry, kąpię się w strumieniu, zbieram rydze na wilgotnych polanach. Będąc tu, mogę przyjrzeć się sobie, powędrować po swoich śladach, zobaczyć, jak wiele się zmieniło i zarazem, że nie zmieniło się nic.
Kiedy zjeżdżam w dół poprzez las, pojawia się mgła i zaczyna gęstnieć wokół mnie. Jadę już tylko intuicyjnie, wierząc, że trafię na właściwą drogę. Im jestem bliżej, tym szczelniej otula mnie biała zasłona. Gra ze mną w ciuciubabkę – trafisz? Pamiętasz drogę?
Dodaję gazu – tak, pamiętam, mogę tam jechać z zamkniętymi oczami. Tu, po lewej, kiedyś stała cerkiew, dalej, po prawej jest zjazd do bacówki. Nie ma w niej teraz nikogo. Górale z owcami przywędrują w maju. Bacówka zamknięta na kłódkę. Gdyby nie to, można by spędzić w niej noc. Potem zakręt przy domu, w którym też zdarzyło się wiele ważnych chwil. Znienawidzona pamięć, której tak chętnie bym się pozbyła, tym razem okazuje się ratunkiem.
No i jestem.
Pokój w schronisku, taki sam, jak zawsze. Tak samo obskurny i zwykły, choć podobno czasy się zmieniły. Nie tu. Znajome twarze właścicieli. Przed wielu laty, chłopak, który dziś, jako mężczyzna o zmęczonej twarzy podaje mi klucz, miał wtedy twarz umazaną węglem drzewnym. Jeździł na motorze od pieców, w których wypalał drewno, aż do wsi na górze, gdzie mieszkała jego dziewczyna. Wiolka dziś jest jego żoną. Nadal ma w twarzy coś dziewczęcego. Zmieniamy się, choć przecież pozostajemy sobą, tak jest i ze mną. Nie pamiętam, jak on ma na imię. Nie przypominam mu, że ja to ja, że spotkaliśmy się tu nie raz, ale widzę w jego oczach, że mnie kojarzy i odrobinę nawet cieszy się, że do nich wracam. Idę za nim korytarzem śmierdzącym środkami do dezynfekcji. Rano obowiązkowo kupię kawę, w szklance – stary dobry obyczaj prowincji. Najlepsza kawa na świecie. A potem pojadę w swoją stronę.
Tymczasem jestem tu. Sama w wielkim pokoju na siedem osób. Przede mną rząd piętrowych łóżek - nocna straż. Trzeba jakoś przetrwać to, co jest. Donieść siebie, jak kruche światło, do kolejnego poranka, kontynuować maraton, choć nie ma się na to ochoty. Już nie.
Niczego mi nie trzeba, stary koc, to wszystko. Położę się w ubraniu, w butach nawet, będzie cieplej. Samotność ma swoje dobre strony. Nic mnie nie obchodzi.
Jestem sama, jestem sama – powtarza cisza za oknem i zatruwa wszystko pierwszym mrozem. Schronisko jest puste, jak ja. Ja też wynajmuję pokoje w sobie. Robię miejsce dla gości, i pragnę ich zatrzymać karmiąc i kładąc do snu w miękkich posłaniach. Po jakimś czasie odjeżdżają. A ja znowu pustoszeję, wietrze pokoje, zmieniam pościel i sprzątam w sobie po nich. I odczuwam żal, że ta przygoda, nie była prawdą. Że nie okazałam się wystarczająco dobrym miejscem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz